środa, 30 marca 2011

Jak ja lubię się tłumaczyć z tego, co napisałem...

Strumyczek hatemaili jakoś wysechł ostatnio - myślę, że z dwóch powodów: rzadziej piszę recenzję, a jak już napiszę, to dzieci specjalnej troski dostały wreszcie możliwość bezpośredniego komentowania tekstów - ale od czasu do czasu wciąż trafiają się perełeczki wszelakie.
Tym razem, dla odmiany, w sensowny zarzut.
Recenzja "300" - za długa, przegadana, do tego w większości stanowi niedporacowaną lekcję z historii na poziomie podstawówki, a za mało w niej recenzowania. No i kogo obchodzi, że film akcji na kanwie komiksu zawiera jakieś głupie nieścisłości historyczne?

Spróbuję odpowiedzieć.
Za długa? Ok, nie ma czegoś takiego, jak górny limit wyrazów na filmwebie (wiem, bo pytałem weryfikatorkę). Jeśli czytelnik nie potrafi się skupić na tych parę minut, potrzebnych na przeczytanie jakiegoś 1000 wyrazów (czyli mniej więcej dwóch stron czasopisma, takich z obrazkami) to proponuję w ogóle odpuścić sobie czytanie jakichkolwiek recenzji, i ograniczyć się do liczenia gwiazdek w ocenie.

Co to wyszukiwania historycznych bzdur... Było kilka powodów, dla których zdecydowałem się na napisanie tego fragmentu tekstu. Po pierwsze, reżyser "Czystu", Snyder, podobno chwalił się, że jakiś amerykański historyk pogratulował mu dokładności historycznej w tym filmie. Owszem, być może to tylko paskudna plotka, może Snyder nie oszukuje nikogo i nikomu nie wmawia, że stworzył film zgodny z naszą wiedzą o antyku - ostatecznie, różne bzdury trolle piszą w internecie. Mimo to uznałem, że ktoś musi napisać taką recenzję, zawierającą choćby uproszczoną lekcję historii. Bo historia to wredna suka. Gdy się jej nie trzyma na krótkiej smyczy, zaraz czytamy o "polskich obozach koncentracyjnych". Jeśli nikt nie szarpnie za łańcuch "300", to w świadomości widzów utworzy się całkowicie błędny obraz Sparty i Kserksesa. Jeśli nie będziemy zaznaczać, że pewne historie są wyssane z palca, za jakieś dwadzieścia lat będę mógł przeczytać, że Hitler i von Jungingen byli gitarzystami Led Zeppelin.

And now: begone and don't disturb my slumber!

poniedziałek, 14 marca 2011

Prawo serii?

Zabawne...
Kilka lat temu jednym z moich marzeń z półki "kiedy już mnie będzie na to stać" była wycieczka do Nowego Orleanu i dogłębne zapoznanie się między innymi z French Quarter.
Jebnęła Katrina.
W zeszłym roku uznałem, że nie zamierzam przeżywać kolejnej powodzi w nadwiślańskim kraju i że wyjadę na wczesne wakacje do Tunezji albo Egiptu.
Jebnął Facebook i Twitter. (Serio, w niektórych zachodnich mediach właśnie FB i Twitter przyznają się do wywołania i podtrzymania rewolucji).
Od dawna fascynuje mnie Japonia. Skoro Egipt i okolice wypadły z turystycznej gry, zacząłem nieśmiało myśleć o wycieczce do krainy samurajów i Toyoty.
Jebnęły Richtery, jebnęły rady.

Postanowiłem obniżyć sobie poprzeczkę.
W tym roku na wakacje chciałbym się wybrać na wycieczkę do Warszawy. Pozwiedzać okolice ulicy Wiejskiej, w szczególności 4/6/8.

sobota, 26 lutego 2011

Nienawidzę musicali

Są ludzie, którzy moje niesławne recenzje "Predatora" i "Conana" traktują ze śmiertelną powagą. W sumie: ich problem.

Niemniej, dla tych mniej zakutych we własnych, ciasnych umysłach, chciałbym pokazać, że kiedy oni widzą swoje ulubione, kultowe, epickie filmy z Arniem, ja widzę mniej więcej coś takiego:



Albo takiego:



A co do nigdy nie napisanej recenzji "Terminatora 2"...




----------------------------

Więcej na http://www.jonandal.com/index.html Na przykład musicalowa wersja "Listy Schindlera".

sobota, 19 lutego 2011

Nie chcę już żyć na tej planecie, cz. 3

Mnóstwo tekstu, w przerażającym, obcym języku:

http://www.openthefuture.com/2011/02/fears_of_teratocracy.html

Interesujący fragment:

"Democracy is defined by how you lose, not (just) how you win.

The real test of whether a society that uses a plebiscite to determine leadership is really a democracy is whether the losing party accepts the loss and the legitimacy of their opponent's victory. This is especially true for when the losing party previously held power. Do they give up power willingly, confident that they'll have a chance to regain power again in the next election? Or do they take up arms against the winners, refuse to relinquish power, and/or do everything they can to undermine the legitimacy of the opposition's rule?

The last bit is possibly the most important. It's easy to see that a political faction unleashing civil conflict or refusing to give up power after an election loss is anti-democratic. The line between "appropriately tough attacks on an opponents' policies" and "attacks on the legitimacy of the opponent," however, can be somewhat more difficult to recognize."

wtorek, 1 lutego 2011

Sweet dreams

Temat "Zmierzchu" jakoś wciąż do mnie powraca. Ostatnio w formie pytania: po co w ogóle powstało takie gówno?

Pozwolę sobie odpowiedzieć: z powodu marzeń. Ta koncepcja najwyraźniej sprawia naszemu społeczeństwu coraz większy problem.

O czym marzycie, drodzy czytelnicy? O lepszej pensji? O wakacjach w jakimś egzotycznym miejscu? O własnym mieszkaniu? Lepszym telewizorze, niż ma sąsiad?

Mój dziadek przez wiele lat twierdził, że jego marzeniem jest polonez - zawsze chciał mieć takie auto. Co ciekawe, jeździł wtedy fordem, a jako samochód rezerwowy trzymał fiata 125p. Uważałem to za niewłaściwe. Co to za marzenia, które można tak łatwo zrealizować? Jeśli się zastanowić, to moje zgadywanki z powyższego akapitu w większości można porównać ze snami o nowym polonezie - to tylko kwestia skali finansowej. Te marzenia da się kupić i to wcale nie za jakieś ciężkie miliony. Cholera, tak naprawdę to nawet nie są marzenia; to cele, które można sobie postawić, do których można dążyć, ale żeby śnić o tym po nocach? Uważam, że istoty ludzkie stać na więcej, mało, powinny wyżej ustawiać poprzeczkę.

Nie ma sensu się rozdrabniać. Jak marzyć, to na całego. Chcę mieć taki dom, żeby od najbliższego sąsiada dzieliło mnie co najmniej 15 kilometrów. Chcę mieć w garażu DeTomaso Panterę i Lamborghini Countach. Chcę napisać scenariusz do komiksu (tudzież noweli graficznej), który przebije "Transmetropolitan" i "Watchmen" razem wziętych. Chcę nauczyć się grać na perkusji i być równie dobrym, co Bonham, Bozio, czy Moon. Chcę opracować recepturę na doskonałą whisky, a następnie chcę zacząć ją produkować. Chcę sklonować sobie mamuta - ale takich rozmiarów, żeby był niewiele większy od owczarka niemieckiego. Chcę zdobyć licencję wyścigową i zostać mistrzem GT. Chcę kochać się z Summer Glau. I Mają Włoszczowską. Jednocześnie. Na orbicie okołoziemskiej, w stanie nieważkości.

Musiałem zrobić sobie przerwę na szklankę zimnej wody. W każdym razie, ludzie, którzy nie rozumieją po co powstał "Twilight", zapomnieli o co chodzi w marzeniach. "Zmierzch" stworzono dla dziewcząt, które marzą o chłopakach, będących... no cóż... całkiem jak dziewczyny. I nie widzę w tym nic złego - tylko chciałbym zauważyć, że dziewczyny mające za partnerów taki typ faceta powinny być przygotowane na to, że to one będą przed każdym wyjściem czekać, aż ich druga połowa poprawi fryzurę, skoryguje pęsetą brwi, nałoży błyszczyk i w ogóle spędzi co najmniej 45 minut przed lustrem. A na końcu pokłóci się o to, kto zużył ostatnie waciki.

A film "Twilight" i tak jest fatalny pod każdym liczącym się dla mnie względem. Niezależnie od tego, jak bardzo pomaga dziewczętom snuć marzenia.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Spoilery i Matrix

Gdybym miał napisać, co najbardziej zaskoczyło mnie na Filmwebie po tym, jak moje teksty zaczęły prześlizgiwać się przez weryfikacyjne posterunki, chyba wskazałbym na ludzi wytykających mi spoilerowanie. Hatemaili od takich, którzy poczuli się obrażeni, albo zwyczajnie nie zgadzali się z moją opinią o różnych filmach spodziewałem się od początku, te maile, które wręcz przeciwnie - chwaliły moją pisaninę, okazały się miłym zaskoczeniem, ale szczerze mówiąc, nie aż takim, jak pretensje o spoilerowanie.

Tutaj widać, że jednak nie myślę w taki sposób, jak reszta społeczeństwa. Mnie po prostu nigdy nie przyszłoby do głowy, że należy czytać recenzję PRZED obejrzeniem filmu. Rany boskie, dlaczego miałbym pozwolić uprzedzeniom jakiegoś zupełnie obcego dziwaka wpływać na mój odbiór filmu? Jeśli przed seansem przeczytałbym, że "Beowulf" jest zajebisty, kultowy i epicki, do tego byłbym na tyle głupi, żeby w to uwierzyć, to moja furia po obejrzeniu filmu byłaby niczym Palec Boga, a autora recenzji znalazłbym i zrobiłbym mu lewatywę z kwasu akumulatorowego. A tak - obejrzałem na własne życzenie, bez wcześniejszych uprzedzeń, rozczarowałem się, poszydziłem sobie, ale przynajmniej nikomu nie zdewastowałem zwieracza i jelita grubego.

Teraz, pisząc recenzje, staram się nie spoilerować przede wszystkim wtedy, gdy jakiś zwrot akcji wpływa korzystnie na odbiór filmu. Ale bywa tak, że uznaję, że zdradzenie zakończenia nic nie zmieni, tym bardziej, że często można to zakończenie przewidzieć już po piętnastu minutach filmu. Weźmy takiego "Matrixa".

Nie recenzowałem tego filmu z kilku powodów. Po pierwsze, trochę mi głupio. Kiedy nastoletnim pacholęciem będąc go obejrzałem, zareagowałem mniej więcej tak, jak obecne dzieciaki zareagowały na "Avatara". Pomyliłem niezłe - a jak na tamte czasy, po prostu świetne - efekty specjalne z doskonałym filmem. I wygłaszałem opinie w stylu "nigdy nie widziałem lepszego filmu". Oczywiście, że widziałem. Nawet wtedy, gdybym miał więcej czasu na zastanowienie, znalazłbym kilka tytułów. Ale film wizualnie stanowił klasę sam w sobie, do tego wydawało się, że opowiada niezłą historię. Dzisiaj czepiałbym się wszystkiego, łącznie z pomysłem, że jest jakikolwiek sens walczyć z maszynami, które w zamian za odrobinkę prądu, dają ludziom godne życie w uszytym na miarę świecie. A Morfeusz jest tak naprawdę obrzydliwym bydlakiem, który chce wyrwać biedaków z prowadzonych dotąd spokojnie żyć i ma do zaoferowania tylko walkę, nuklearną zimę i brak perspektyw na jakiekolwiek szczęście. Dzięki, Morfeusz, nie ma co. Cypher był spośród wszystkich bohaterów jedynym gadającym w miarę do rzeczy.

Mimo to, wciąż uważam, że pierwszego "Matrixa" warto obejrzeć. Był niezły, choć nie zamierzam bić przed nim pokłonów - na to jestem już za stary.

Jest też drugi powód, dla którego nie napisałem recenzji "Matrixa". Jak to z trylogiami bywa, ocena jednej tylko części jest co najmniej chybotliwa. Nie ma mocnych podstaw, jeśli nie obejrzy się wszystkich części i nie traktuje ich jako elementów większej całości. To tak, jakby oceniać film tylko na podstawie pierwszego aktu. A ja nigdy nie obejrzałem pozostałych części "Matrixa".

Czemu odpuściłem sobie dwójkę i trójkę? To oczywiste. Przeczytałem niekorzystne recenzje, pełne spoilerów i założyłem, że oglądanie tych filmów to strata mojego czasu.

wtorek, 18 stycznia 2011

Nie chcę już żyć na tej planecie, cz. 2

Na to NFZ nie ma pieniędzy:

http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/edyta-wakulinska-nie-mam-prawa-do-zycia_167902.html

http://andrzejleja.salon24.pl/269592,panstwo-skazuje-ja-na-smierc-edyta-wakulinska-walczy-o-zycie


Za to tutaj...

Tutaj pieniądze na leczenie starego badyty, capa plugawego, jakoś są.

Rozumiem, że kwoty potrzebne na poskładanie do kupy gościa, który kradł (i, gdyby miał dość czasu, siły i determinacji, mógł spowodować zawalenie mostu) są dużo niższe, niż kosztowne leczenie dwudziestoparolatki, która chce żyć i zapewne może wnieść coś wartościowego do tego społeczeństwa.
Ale chodzi mi o zasadę.

czwartek, 13 stycznia 2011

Chochliki atakują

Okazało się, że w tym tygodniu moja recenzja "Wolfmana" przebrnęła przez weryfikację na filmwebie. Miło. Niestety, szybko przekonałem się, że gdzieś zniknęła końcówka tekstu. Już zgłosiłem poprawkę, ale zanim zostanie zweryfikowana minie chwilka, albo dwie.

Wynikają z tego dla mnie dwie rzeczy.

Po pierwsze:
Brakujący fragment. Daję tutaj, dla ludzi, którzy mają uzasadnione wrażenie, że coś jest nie tak z ostatnim akapitem.

Tak wygląda tekst teraz na Filmwebie.

A tak powinna wyglądać końcówka:

"Tak naprawdę najbardziej przypadła mi do gustu strona wizualna "Wilkołaka". Zaniedbana posiadłość, plenery, nawet sam Londyn - wszystko wygląda fantastycznie. Efekty specjalne są nienachalne, wyglądają przyzwoicie. Same wilkołaki prezentują się dokładnie tak, jak powinny - wielkie, włochate potwory, uwięzione gdzieś w połowie drogi między człowiekiem a wilkiem. A szczerze mówiąc, najlepiej prezentują się sceny, w których wilkołaków w sumie nie widać - tu przemknie jakiś cień, tam coś zawyje, a nieszczęsny pajac z widłami i portkami, w które właśnie popuścił, zostaje po chwili brutalnie zmieciony z powierzchni Ziemi.

Choć nie narzekałem w tej recenzji, nie chcę, aby pozostały jakieś wątpliwości: ten film nie jest żadnym wiekopomnym dziełem. Nie ma tutaj cudów, ale jest dopracowana strona wizualna, dobra obsada, a co najważniejsze, są rasowe wilkołaki. Już dla nich warto obejrzeć "Wilkołaka", choćby po to, żeby przypomnieć sobie, że kiedyś owłosienie na klacie i pod pachami było jak najbardziej w porządku, a facetów, którzy go nie posiadali, brano za kastratów."


Wydaje mi się, że widać tę subtelną różnicę.


Po drugie:
Zabawnym zbiegiem okoliczności wyparował tekst między przeklętymi hiperłączami. Wygląda na to, że dla pewności należy przestać wstawiać do recenzji hiperłącza. Ponieważ niestety to kurestwo jest obowiązkowe, muszę obejść problem w bardziej kreatywny sposób.
Muszę pisać teksty tak, żeby nie pojawiały się w nich tytuły i nazwiska.

Wbrew pozorom, jest to wykonalne. Już raz taki numer wyciąłem (GITS:SAC), a innym razem ograniczyłem się tylko do podania tytułu filmu. Szkoda tylko, że doda mi to mnóstwo roboty.

A przygotowaną recenzję "Ultramarines", którą miałem wrzucić dzisiaj, muszę teraz zmodyfikować.

Obwiniam tych z użytkowników, którzy są zbyt głupi, aby korzystać z wyszukiwarki i muszą mieć w tekście hiperłącza. Oby wasze genitalia swędziały co najmniej do końca roku.

środa, 12 stycznia 2011

Kontakt z czytelnikiem w Multiwersum

Odpuściłem sobie bzdury w stylu podsumowania ubiegłego roku, niemniej wydaje mi się, że warto wspomnieć o kilku leitmotivach, przewijających się przez emaile, które było mi dane przeczytać. Tym razem żadnych cytatów z maili, po prostu tematy i wątki, które w nich się pojawiają co jakiś czas. Pomyślałem, że na różne kwestie da się odpowiedzieć na kilka sposobów, przy czym każda odpowiedź będzie w tym samym stopniu prawdziwa. Aby nie wnikać w filozofię, załóżmy po prostu, że w różnych, równoległych światach na różne tematy reagowałem odmiennie, za to zawsze szczerze. Oto, jak przebiegł ten mały eksperyment myślowy:

"Pomyliłeś się! Sprawdzałem w Wikipedii i tam piszą, że jest inaczej, niż twierdzisz!"
Oto, jak zareagowałem w jednym ze światów równoległych:
- Bywa, nie jestem nieomylny. Cieszy mnie, że czytelnicy są czujni i potrafią sprawdzić, czy autor tekstu nie pisze farmazonów.
A tak w innym:
- Widzicie, mogłem się pomylić, choć to mało prawdopodobne. Ale podpieranie się Wikipedią jest nierozsądne. Ostatecznie, tuż po śmierci Leslie Nielsena, jego strona wiki podawała, że poległ w ostatecznym pojedynku ze swym arcywrogiem - Szkieletorem.
Tak w innym:
- I co z tego?
Tak w następnym:
- Czy jesteś pewien, że dokładnie przeczytałeś mój tekst i zadałeś sobie trud zrozumienia treści?


"Dlaczego nie odpisałeś na mój komentarz do recenzji?"
Oto, jak zareagowałem w jednym ze światów:
- Bo nie znalazłem opcji powiadamiania mnie o tym, że ktoś dodał gdzieś komentarz, a tych recenzji jest ponad siedemdziesiąt. Musiałbym każdego dnia sprawdzać KAŻDĄ z nich, aby przekonać się, że ktoś coś napisał.
A tak w innym:
- Bo to bez sensu. Na każdy pozytywny komentarz reagowałbym pisząc, że dziękuję i polecam się na przyszłość, na negatywne zapewne nie reagowałbym wcale. No, chyba, że byłyby wyjątkowo zabawne, ale jakie są szanse, że kabareciarze zadają sobie trud pisania komentów pod moimi recenzjami?
Tak w innym:
- Dawno temu przekonałem się, że komentarze, na przykład na Onecie, czy Interii, pod wszystkimi, pożal się boże, artykułami, piszą matoły i trolle. Szkoda na to mojego czasu. Chcę wierzyć, że na filmwebie użytkownicy są inteligentni, życzliwi, uprzejmi i nawet, gdy absolutnie nie zgadzają się z recenzentem, prezentują swoje poglądy z klasą, której recenzentowi może brakować. A jednak nie jestem fanem dyskutowania przez komentarze.
Tak w następnym:
- Naprawdę? No patrz, a na tego emaila odpisuję... Wyciągnij wnioski.


"Strzelasz literówki, a niektóre zdania w ogóle nie mają sensu. Kasujesz wyrazy na oślep, czy jak?"
Oto, jak zareagowałem w jednym ze światów:
- No cóż, przepraszam. To moja wina. Nie dość dokładnie przeprowadziłem korektę tekstu. Zapewniam, że się starałem, ale nie wyszło. Najwyraźniej, nie jestem tak spostrzegawczy i krytyczny wobec własnych tekstów, jak powinienem.
A tak w innym:
- To wina chochlików drukarskich. Mogę przysiąc i przedstawić w kilku przypadkach kopie zapasowe - tzn. mogłem, dopóki laptop mi nie zdechł - że kiedy napisałem recenzję, to było w porządku.
Tak w innym:
- To spisek wrogich sił. Ktoś w redakcji mnie nie lubi i specjalnie wstawia literówki i kasuje przypadkowe wyrazy, a inne podmienia. Przecież ja jestem prawie nieomylny. A tak w ogóle to Rosjanie, masoni, Putin, Tusk i cykliści.
Tak w następnym:
- Mam to gdzieś. No dobra, jeśli ja coś zawaliłem, to przepraszam, ale nikt mi tego nie udowodni, bo w te recenzje swoje trzy grosze może wtrącić każdy: czy to weryfikator, czy nanoszący poprawki użytkownik. Może kiedyś zbiorę wszystkie recenzje, przeprowadzę porządną korektę i zapiszę całość w formacie pdf, a plik udostępnię gdzieś w sieci, wtedy za teksty będę ponosił całkowitą odpowiedzialność.


"Nie zgadzam się z twoją recenzją. Jesteś głupi. Śmierdzi ci z gęby, a twoja stara..."
Oto, jak zareagowałem w jednym ze światów:
- Cytując prezydenta, który - jak zapewniają mnie od kilku miesięcy media wszelakie - był najwspanialszym prezydentem tego kraju: Spieprzaj, dziadu!
A tak w innym:
- Nie dbam o to.
Tak w innym:
- OK, no to na przyszłość już wiesz, że jak widzisz moje nazwisko przy recenzji, to nie ma sensu klikać, prawda?
Tak w następnym:
- Jakiś buc napisał recenzję, która ci się nie podoba? Napisz własną recenzję tego samego filmu. Hej, ja dokładnie tak postąpiłem latem roku 2008.

---------------------

To powinno pokazać, czym żyli ludzie, którzy zadali sobie trud pisania staromodnych emaili, a także to, jakie reakcje to wywoływało u mnie.

wtorek, 4 stycznia 2011

Czego oczy nie zobaczą...

W tym tygodniu miałem się zabawić w jasnowidza. Napisać garść mętnych przepowiedni na rok 2011, a w grudniu - o ile szlag mnie wcześniej nie trafi - przywołać ten wpis i postarać się dopasować przepowiednie do wydarzeń. Niestety, nie zdążyłem. Trudno, w takim razie kilka pomysłów recenzjopodobnych z zeszłego roku, które raczej nie zostaną ukończone.

- Recenzja "Bayformersów 2". Pomysł był prosty, skoro "transformery 2" trwają jakieś dwadzieścia osiem godzin, to recenzja powinna być równie monumentalna. Dolny limit filmwebu dla recenzji to 350 wyrazów. Uznałem, że recenzja powinna być dziesięć razy większa. Trzy i pół tysiąca wyrazów! Niestety, zabrakło czasu i dobrego pomysłu, co takiego można o tym gniocie napisać na aż tyle słów.

- Recenzja "Moontrap". Napisałem jakieś 75 procent, a potem zdechł mi laptop, zanim zrobiłem backup. Tekstów nie udało się odzyskać. Nie mam już zapału, żeby męczyć się z tym cholerstwem jeszcze raz.

- "Twilight". Miałem zjebać, ale uznałem, że szkoda mojego czasu i klawiatury.

- "Inglorious Basterds". Jak wyżej, do tego z góry wiedziałem, że po publikacji moja skrzynka zostanie zapchana hatemailem, którego nie chce mi się już nawet czytać. Mówiąc krótko, film mi się nie podobał. A uzasadnienie? No, to już musiałbym napisać recenzję.

- "Last Airbender" - uznałem, że nie warto kopać leżącego. Poza tym, aby przypieprzyć się do nowego dziecka Shyamalana, wypadałoby obejrzeć kreskówkę, na podstawie której powstał scenariusz, a na to już nie mam po prostu siły.

- "Oblivion" - nie na filmweb, rzecz jasna, miało trafić tutaj. Ale nie miałem dość zaparcia, żeby pograć w tę grę dość długo, aby wypunktować wszystko, co w niej jest do dupy.

- polskie webkomiksy. To akurat jest projekt, którego jeszcze nie skreśliłem. Niewykluczone, że właśnie tutaj zaczną się pojawiać recenzje webkomiksów. Zastanawiam się tylko, czy na pewno chcę sobie robić wrogów w tym środowisku...

Tyle, jeśli chodzi o rzeczy, które chyba się nie zdarzą. Hmm, to w sumie jest swego rodzaju przepowiednia, więc w sumie wykonałem do pewnego stopnia swój zamysł.