poniedziałek, 29 grudnia 2014

Corruption of Champions, krok po kroku

Krok 1:
Upewnić się, że ma się ukończone 18 lat.

Krok 2:
Wejść na stronę www.fenoxo.com. Można się porozglądać i ocenić, co to za ciekawy ląd... A następnie kliknąć zakładkę "play". Spośród wymienionych gier wybrać Corruption of Champions.

Krok 3:
Zorientować się, że gra jest flashowa, tekstowa i w zasadzie pozbawiona grafiki (jeśli nie liczyć garści małych sprite'ów i image packa, którego można ściągnąć, jeśli chce się grać z dysku, a nie w przeglądarce).

Krok 4:
Fabuła... Jest sporo tekstu, więc mocno skrócę. Jesteś czempionem wybranym spośród mieszkańców swojej wioski, który przez magiczny portal dociera do krainy demonów, gdzie ma żuć gumę i kopać tyłki.

Krok 5:
Gra w stanie ciągłego rozwoju, więc na chwilę obecną chyba nie ma jakiegoś solidnego endgame'u. Ale jako sandbox działa sprawnie.

Krok 6:
To w sumie cRPG, więc należy stworzyć postać. Wybrać płeć, cechy fizyczne, perki... I w drogę, kopać tyłki.

Krok 7:
Odkryć pierwszy objaw Wybitnej Gry - tury. Gramy bez pośpiechu, można spokojnie zapalić fajkę, wypić kawę, odebrać telefon... Relaks, mówiąc krótko. Każdy dzień naszego bohatera (lub bohaterki) zaczyna się o 6 rano, a kończy o 9 wieczorem. Każda tura trwa godzinę czasu gry (no, prawie każda, zdarzają się takie rzeczy, które zjadają więcej czasu, ale nieczęsto). Podczas tury można eksplorować krainę, albo odwiedzać odnalezione miejsca. W tychże miejscach można znaleźć npc'ów albo wrogów.

Krok 8:
Walka. Też turowa. Można atakować, bronić się, uciekać, używać umiejetności (jeśłi się je posiada), rzucać czary (jeśli się je zna), wreszcie można... No właśnie... Można doprowadzić wroga to seksualnego amoku, a wtedy staje się bezsilny. Zwycięstwo świętuje się całkiem dobrze napisaną pornoscenką.

Krok 9:
Po walce trzeba się wyleczyć. Można odpocząć w obozie, ale przecież szybciej jest łyknąć jakiś napój...

Krok 10:
W plecaku ma się kilka napojów. Zacząć od Equinum... O tak, podniosły się atrybuty bohatera, przybyło siły i wytrzymałości.... ale...
... hmm. Wygląda na to, że penis bohatera urósł. Logicznym krokiem jest wypicie drugiej dawki.
... hmmm. Ekhem... Wygląda na to, że teraz bohater nie ma już ludzkiego członka, tylko horsecocka.

Krok 11:
Z pewnymi obawami grać dalej. Przekonać się, że każdy przedmiot, który można zjeść lub wypić może zmienić atrybuty i wywołać transformacje bohatera. Wygląda na to, że liczba kombinacji jest olbrzymia...

Krok 12:
Napój Incubusa? A co to robi..?

Krok 13:
...
......
.........
Mwahahahaha!
Teraz mój bohater ma już DWA penisy.
A mam wrażenie, że gra dopiero się rozkręca.

Krok 14:
Po dłuższym czasie, pełnym najróżniejszych scen pornograficznych, dojść do wniosku, że CoC jest genialną grą.
Każda turowa gra, w której bohater może wyhodować sobie nie dwa, nie trzy, nie pięć, a OSIEM (lub więcej) penisów, jest po prostu dziełem sztuki.

Krok 15:
Zamiast uninstall - czekać na release następnej wersji.

niedziela, 21 grudnia 2014

Two lost souls swimming in a fish bowl

Nie wiem, kim jesteś, ani dlaczego tutaj zaglądasz.
Ale mamy najdłuższą noc w roku i skoro już tu się znajdujesz - równie dobrze możemy spędzić ją tutaj.
Co możemy zrobić? Spróbuję snuć przypuszczenia, kim możesz być.
Na pewno nie trafię ani razu. Możesz się ze mnie pośmiać i wrócić do przygotowań przedświątecznych.
Ale gdyby jednak....
Cholera, sam nie wiem.
Usiądź wygodniej. Zapal, jeśli chcesz. Nalej sobie ulubionego drinka. Ja już wypiłem dwa i dopiero się rozkręcam.
Przed nami najdłuższa noc.

*

Może jesteś pracownikiem jakiejś agencji z trzyliterowym oznaczeniem, a klikasz na adresie tego zakątka Sieci w ramach obowiązków służbowych, żeby upewnić się, że nie organizuję tutaj komórki terrorystycznej albo nie handluję dziecięcą pornografią.
Zazdroszczę Ci odporności psychicznej - gdybym ja musiał codziennie przejrzeć setki takich blogów, palnąłbym sobie w łeb po tygodniu.

*

Wiem, kim nie jesteś. Nie jesteś żadną z moich Największych, Jedynych i Prawdziwych Miłości. Czytanie takich blogów, gdzie nie ma interesujących obrazków, a są tylko ciągnące się przez cały ekran bloki tekstu nie było w stylu żadnej z nich.
Oczywiście, możliwe, że jakimś kosmicznym zbiegiem okoliczności masz z którąś z nich kontakt.
Możesz przekazać, że życzę jej jak najlepiej... i zapytaj, czy dalej ma policzone wszystkie orgazmy.

*

Może jesteś niedawno po rozwodzie? Masz w związku z tym mnóstwo problemów, ale jeden Cię zaskoczył - swojej babci nie możesz się przyznać do rozwodu, bo staruszka ma słabe serce i jest gorliwą katoliczką, a Ty nie chcesz, żeby dostała zawału, jeśli się dowie, że któreś z ukochanych wnucząt wystąpiło przeciw nauce Największej Świętości, czyli Kościoła.
Swoją drogą, ciekawe, czy Bóg naprawdę chce, aby ten nieudany związek trwał, zatruwał życie Twoje, Twoich dzieci i niszczył w Tobie wszystko, co dobre.

*

Może jesteś dziewczyną, którą pamiętam z liceum. Cicha, zawsze gdzieś z boku, dobre stopnie, z makijażem tak delikatnym, że prawie żadnym, ubrana w nie rzucające się w oczy ciuchy, stonowane barwy... A kiedyś napisałaś wiersz, który trafił w jakąś moją strunę, której istnienia nawet nie podejrzewałem.
Nawet po tylu latach trochę żałuję, że wtedy stchórzyłem i nie zaprosiłem Cię na kawę.

*

Może masz tendencję do martwienia się rzeczami, na które nie możesz wywrzeć żadnego wpływu. Nie poradzisz nic na głupotę i korupcję wśród polityków, ale zamartwiasz się, co będzie, jeśli wprowadzą kolejną kretyńską ustawę. Nie masz wpływu na koszta gazu i prądu, ale nie daje ci spać obawa, że za miesiąc jakiś kutas w garniturze je podniesie. Za każdym razem, kiedy widzisz listonosza boisz się, że wręczy Ci zawiadomienie od komornika, że Twoja pensja zostanie zajęta - mimo, że nie masz długów, ale przecież komornicy są bezkarni i co chwila mylą dłużników, rujnując życia innych ludzi. Przed każdą wizytą u lekarza obawiasz się, że w końcu usłyszysz diagnozę: rak. Za każdym razem, kiedy ktoś z rodziny zadzwoni o nietypowej porze, boisz się, że wydarzył się jakiś krwawy wypadek.
Ciekawe, co stosujesz, żeby w ogóle zasnąć? Leki na receptę? Starą dobrą gorzałę?
Czy martwisz się tym, jakie siejesz spustoszenie w swoim organizmie?

*

Może obudowujesz się murem. Masz wrażenie, że wszyscy po drugiej stronie są przeciwko Tobie. Cały pieprzony świat.
Chujowo, kiedy wróg ma aż taką przewagę liczebną.

*

Może jesteś na zakręcie. Wiesz, że z tego łuku można łatwo wypaść, a za nim pewnie w poprzek drogi stoi ciężarówka.
Masz plan ewakuacyjny?
Cięcie żył boli, a potem istnieje ryzyko, że ktoś Cię odratuje. Kawałek sznurka i jakaś gałąź oznaczają długą i bolesną agonię. Wejście pod pociąg raz na jakiś czas kończy się tym, że człowiek odbija się od lokomotywy - można skończyć jako jarzyna, albo cierpiący z bólu inwalida. Podobnie ze skokiem z wysokiego budynku. Tlenek węgla podobno jest bezbolesny, ale zwykle ktoś zauważa, że w zamkniętym garażu albo mieszkaniu dzieje się coś nienormalnego. Substancje trujące działają na organizm gwałtownie, są torturą, poza tym jest coś takiego jak płukanie żołądka.
Mógłbym tak długo. Zmierzam do tego, że źle przeprowadzony plan ewakuacyjny może narobić mnóstwo szkód i uniemożliwić drugie podejście.
Może jednak lepiej nie zdjąć nogi z gazu i po prostu przejechać ten zakręt? Przyjąć inny plan - może lepiej wyjechać, zmienić twarz, zmienić nazwisko i zacząć od nowa...

*
Najdłuższa noc. Jeśli się zastanowić, to właśnie dzisiaj powinniśmy świętować zakończenie roku. Od jutra będzie przybywać dnia. Od jutra łatwiej uwierzyć, że może będzie lepiej.

*

Może masz konto na twitterze, facebooku, naszej klasie i google+. Umiesz tańczyć i pływać. Słuchasz RMF albo Zetki. Zawsze kogoś masz, a jeśli nie wychodzi - co z tego, pełno ryb w morzu, prawda? Prawie bez przerwy na oddech wyławiasz następną zdobycz. Może na kilka tygodni, miesięcy, albo nawet parę lat. W życiorysie ukończone studia na dwóch kierunkach. Sylwester w Zakopanem, wakacje nad morzem, ferie na nartach. Trzy razy w tygodniu siłownia, zimą solarium. Kredyt hipoteczny i własne trzydzieści metrów kwadratowych. W kieszeni klucze do służbowego opla z ekonomicznym dieslem. Marzysz o nowym audi A8. Nie chodzisz do wyborów, bo "to przecież tylko jeden głos". Tutaj zaglądasz, żeby upewnić się, że Twój sposób na życie jest lepszy od mojego.
Wiesz co? Jeśli masz psa wziętego ze schroniska, mimo wszystko mogę Cię trochę polubić.

*

Może jesteś już na tym etapie, kiedy nie chcesz myśleć o kolejnych urodzinach, Bożym Narodzeniu ani Sylwestrze. Te rocznice tylko przypominają, że jesteś o kolejny rok bliżej trumny, a wymyślana wieczorami książka wciąż nie jest napisana, ten jeden doskonały obraz wciąż nie namalowany, ta najlepsza melodia wciąż nie nagrana, poruszający wiersz nadal nie napisany...
Od jutra każdego dnia będzie coraz więcej czasu, aby wreszcie się za to zabrać.

*

Może jesteś inwalidą. Może wskutek wypadku, choroby, a może od urodzenia. Może już nie zwracasz uwagi na dzieci mówiące coś w stylu "Mamo! A ten pan/ta pani nie ma ręki/nogi!"
Na pewno wciąż widzisz to spojrzenie, jakim obrzucają cię ludzie z kompletem kończyn.
Ciekawe, czy jeszcze oceniasz ich po tym, czy najpierw patrzą na to, co czyni Cię niepełnosprawnym, czy na to, co jest zwyczajne? Czy wciąż najbardziej punktują u Ciebie ci, którzy w ogóle zdają się nie zauważać kalectwa?
Czy już znasz tę lekcję, z której wynika, że właśnie ci ostatni najbardziej Cię zranią? Może już rozumiesz, że oni widzą herosa, za nic mającego przeciwności losu, pełnego energii, ambicji, inspirującego hartem ducha; podczas gdy Ty w nich widzisz osoby wznoszące się ponad przeciętność, mądre i doskonale Cię rozumiejące. Idealizujecie się nawzajem. Może nawet dotarło do Ciebie, że i Ty, i oni jesteście tylko ludźmi i wcześniej czy później rozczarujecie się sobą.
A może rzeczywiście jesteś inspirującym innych herosem? Uśmiech, silna wolna, ambicja, życzliwość - może masz to wszystko. Może znasz własne ograniczenia, i robisz wszystko, aby je pokonać. Skąd mogę wiedzieć.
Ale gdybym miał obstawiać, powiedziałbym, że kiedy nikt nie patrzy, nikt nie słyszy - pojawia się Twój najbliższy towarzysz. Trzymasz go w ciemnym pokoju, bo gdyby pojawił się w świetle dnia, mógłby przerazić każdego, kto by go ujrzał, nawet Ciebie. Siedzi w ciemności, może nawet udało Ci się go okiełznać... ale zawsze jest gdzieś blisko.
Nazywa się Gniew.
Kiedy wszyscy inni Cię zawiodą, na niego zawsze możesz liczyć.

*

Przypuszczam, że zaglądasz tutaj w tej chwili, bo spędzasz tę noc samotnie. Może właśnie tej nocy najlepsze, na co możesz liczyć, to że gdzieś tam, między północą a trzecią nad ranem, ktoś siedzi przy biurku, z twarzą oświetloną blaskiem monitora, pali papierosa i myśli o Tobie.

*

Nie wiem, kim jesteś, ani dlaczego tutaj zaglądasz.
Zapewne snując moje pijackie spekulacje nie trafiłem ani razu. Ale to nieistotne.

Mam tylko nadzieję, że za rok o tej porze znowu spotkamy się w tym samym miejscu.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Wbrew pozorom, będzie o muzyce

Podobno nie zapomina się pierwszego razu.

Możliwe, że to prawda. Mam nadzieję, że jednak nie.

Pierwszy dzień szkoły był przerażający. Pierwszy pocałunek był niezdarny, smakował podłym jabolem i popielniczką. Pierwszą bańką wódki się zakrztusiłem i mało nie porzygałem. Pierwszy papieros przyprawił mnie o mdłości i ból głowy. Kiedy pierwszy raz samodzielnie prowadziłem samochód, o mało nie rozwaliłem go o słupek bramy, a potem jechałem zygzakiem, cały czas przesadzając z korektą kierunku jazdy. Pierwsza randka była symfonią niezręczności i robienia z siebie idioty. Podczas pierwszego seksu byłem tak pijany, że niewiele pamiętam - nie licząc tego, że pod nieumiejętnie założoną prezerwatywę dostały się włosy łonowe i każdy ruch był tak bolesny, że zapamiętałem to mimo alkoholowego znieczulenia.

Były lepsze: pierwsza porządna pizza, którą zjadłem w nowootwartej wówczas pizzerii niedaleko krakowskiego Rynku. Pierwszy kontrolowany poślizg w tylnonapędowym aucie, na błotnistej drodze. Pierwszy łyk Jacka Danielsa. Pierwsze zetknięcia z muzyką, które okazały się miłością od pierwszego usłyszenia - miłością, która nie umiera, nie rani i ułatwia przetrwanie tak koło trzeciej nad ranem. Pierwsze takty, po których wiedziałem: chcę więcej tej muzyki.

Pink Floyd byli ze mną od zawsze. Jeszcze nie umiałem chodzić, gdy mój ojciec puszczał na pełny regulator przywiezionego ze Szwecji zestawu hi-fi "Dark Side of the Moon". Moi pierwsi Floydzi:





Potem pojawił się pop. Cóż, miałem wtedy ledwie dwa czy trzy lata...

Pierwsza Tina Turner:





Pierwszy Jackson:





Pierwsze Fleetwood Mac:





Pierwsze Queen:





Jakoś od tej pory zacząłem się uczyć angielskiego. Po to, żeby zrozumieć teksty...

Pierwsze Dire Straits:





Pierwszy Alice Cooper:





Pierwszy Ozzy:





Pierwszy Van Halen:





Wtedy uczono mnie już niemieckiego (tak, uczono. Ja robiłem co mogłem, żeby się nie uczyć). Ale skoro coś tam już rozumiałem, okazało się, że potrafię słuchać piosenek po niemiecku. Tak przy okazji, akurat wtedy Niemcy robili niezłe teledyski.

Pierwsze Oomph:




Oczywiście, Niemcy nie gęsi i też angielski znają.
Pierwsza Avantasia:





Mógłbym tak jeszcze długo, ale... Na przykład, pierwszy Edguy (a konkretnie Navigator) nie pojawia się, bo już jest Avantasia. Niektórych, niestety nie pamiętam, jak pierwszych Led Zep, Deep Purple, Stonesów, Genesis, Petera Gabriela i wielu, wielu innych... Po prostu nie jestem pewien co usłyszałem pierwsze z różnych repertuarów, choć w muzyce i tak się zakochałem. Były też falstarty - pierwszy Judas Priest to "Turbo Lover", który zniechęcił mnie do grupy, aż usłyszałem płytę "Demolition" z Ripperem Owensem i przez długi czas nie potrafiłem sie od niej oderwać. Dzięki temu polubiłem w końcu Judasów. Z Iron Maiden było podobnie, pierwszy był "Trooper", ale potem usłyszałem jakiś niewypał z Blaze'm i nie wróciłem do Maidenów, aż wydali "Brave New World", dzięki któremu zostałem fanem grupy.

Czemu w ogóle piszę tę wyliczankę?
Raz, dzięki wyciągnięciu jej z głowy i przybiciu klawiaturą do ekranu, widzę, że liczba wartych zapamiętania pierwszych razów przeważa nad tymi, które wolałbym zapomnieć. To czyni te ostatnie łatwiejszymi do zniesienia.
Dwa, uświadomiłem sobie, że ta lista wydłuża się i wciąż będzie rosnąć, dopóki nie ogłuchnę, albo nie umrę.

Niemniej, jeśli wziąć pod uwagę, że nawet kiedy nie pamiętam pierwszego razu, to potrafię się cieszyć jakąś muzyką...

Pierwsze razy są przereklamowane. Może kiedyś uda się wymazać je z pamięci.

czwartek, 11 grudnia 2014

Kilka nagłówków

Kilka nagłówków, między 10:00 a 11:00.
Pierwszy z wprost.pl, reszta z tvn24.pl


- Fatalna pomyłka. Filmy pornograficzne trafiły…do dzieci
Ile dzieci zmarło? Ile zostało okaleczonych? Ile straciło rodziców? Ile popadło w obłęd..? Sugeruję zajrzeć do słownika i sprawdzić, co znaczy "fatalny".

- U ojca dyrektora na urodzinach
Są goście i jest rodzina, wuj Michał jest za magika, szwagierka walczyka fika...

- Jaki samolot kupić dla polskich władz? MON chce niedużych maszyn, ale są i inne opinie
Owszem, są. Na przykład moja - kiedyś miałem okazje przelecieć się An-2. Uważam, że jest to właśnie taka maszyna, na jaką zasługują polskie władze.

- Zimowe opony całoroczne?
 Tylko w warszawskiej policji
Szczerze mówiąc, to jedyny sposób, aby zima nie zaskoczyła policjantów (bo drogowców i zwykłych kierowców zaskakuje co roku).

- Przez drut kolczasty do sytego świata. "Hiszpania broni swoich granic"
Powiedzcie jakiemuś Niemcowi, Anglikowi, albo Francuzowi, że Hiszpania to "syty świat". I mierzcie czas, po jakim przestanie się śmiać.

- Rosjanie nigdy nie odnosili się do USA tak źle. Unii też nie lubią
Czyli w 1983, kiedy tylko dzięki niesubrodynacji pułkownika Stanisława Pietrowa Rosjanie nie rozpętali wojny nuklearnej, odnosili się do USA lepiej?

- "Byłem wstrząśnięty tym, że torturowano u nas więźniów'
"A jeszcze bardziej tym, że nie dostałem swojej działki z tych dolarowych walizek, przywiezionych przez CIA... W każdym razie, Ja jestem niewinny. Wszystko to wina Millera". Przy okazji - szacun dla redaktora, który nie widzi różnicy między apostrofem a cudzysłowem.

- Czy biskupi powinni popierać marsz organizowany przez partię?
To bardzo skomplikowana sprawa. Wymaga solidnego rozważenia. Przeanalizowania wszystkich dostępnych informacji o Kościele, konkordacie, Konstytucji RP i zwykłej ludzkiej przyzwoitości.
Odpowiedź będzie długa i wyczerpująca. Oto ona:
A co to, kurwa, za różnica?

- Irlandczycy nie chcą płacić za wodę
I Polacy. I Rosjanie. I Niemcy. I Czesi, Słowacy, Francuzi, Amerykanie, Kanadyjczycy, Szwedzi, Eskimosi, Zulusi, Tybetańczycy...

- 9 na 10 zakładów nielegalnych
Założę się, że ta statystyka nie jest wiarygodna.

- USA chwalą się laserem bojowym. Sterowanie jak konsolą do gier
Tja... Szkoda, że na współczesnych konsolach w zasadzie nie ma już cheatów - pomogłyby w walce z terrorystami i Państwem Islamskim... Może lepiej sterować laserem jak pecetem - na pececie od czasów 386 łupanego można było wpisać IDDQD.

- Salwy armatnie w Monako. Księżna urodziła bliźnięta
Czy naprawdę tylko ja mam wrażenie, że kobiety w rodach królewskich są zarówno przez te rodziny jak i media traktowane jak wielkie, ubrane w drogie ciuchy, pozbawione umysłu i inteligencji macice?

- Putin już dostał, teraz Castro. "Chiński pokojowy Nobel" dla Kubańczyka
Jak widać, "Chiński pokojowy Nobel" ma dokładnie taką samą wartość, co ten szwedzki.

Jak zwykle, nie kilknąłem na żadnym z powyższych. Czego i Wam życzę.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Jak mnie zniechęcić, część trzecia

Hipotetyczny Autorze, przypomniałem sobie jeszcze jeden sposób, aby mnie zniechęcić.

Niech główny bohater ma amnezję. Nie prawdziwy zanik pamięci, taki skonsultowany z neurologiem i psychologiem, ale telenowelowy full wypas - jak Jason fuckin' Bourne. Gwarantuję, że natychmiast odłożę książkę, a jej tytuł i Twoje nazwisko zapomnę.

Zaraz... A może w poprzednich dwóch wpisach na ten temat już wymieniłem amnezję?
Będę musiał sprawdzić.
Jeśli nie zapomnę.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

An unceasing wind that blows through this night

To jeden z tych dni, kiedy stare powiedzenie o światełku na końcu tunelu nabiera lodowatego sensu. W tunelu jest zimno i ciemno, do czego już dawno udało się przywyknąć. Jednak naprawdę przerażające jest coś innego: to tunel, więc nie da się nigdzie skręcić. Nie można uskoczyć w bok, nie da się wykonać szybkiego uniku, nie można zmienić narzuconego kursu. Ten konkretny tunel ma dodatkowe ograniczenie - nie wolno zawrócić, bo czas płynie tylko w jedną stronę...
Światełko na końcu tunelu? To oczywiście nadjeżdżający pociąg.

*

To jeden z tych dni, kiedy ściany jakby się zbliżyły, a sufit znalazł się niżej.

*

To jeden z tych dni, kiedy rano wydawało się, że stoi się twardo na dnie i jedyny możliwy kierunek wiedzie w górę. Wieczorem okazuje się, że dno jest warstwą ohydnego mułu, w którym stopy zapadają się coraz głębiej...
Płuca zdają się implodować. Możliwość wciągnięcia ostatniego wdechu jest coraz bardziej kusząca.

*

To jeden z tych dni, kiedy okazuje się, że nie ma wsparcia, na które się liczyło.
Co jest za plecami? Tylko ściana z chropowatych cegieł.

*

To jeden z tych dni, kiedy znowu trzeba zacząć odliczanie godzin od zera.

*

To jeden z tych dni, kiedy noszona bezustannie maska staje się zbyt ciężka. Zaczyna opadać, jak ostrze gilotyny.

*

To jeden z tych dni, kiedy palce tańczą na klawiszach szybko i tak długo, że opuszki niemal zaczynają krwawić... a i tak nie wychodzi spod nich nic sensownego.
To jeden z tych dni, kiedy upewnia się w przekonaniu, że jedynym wrodzonym talentem jest ten, dzięki któremu nawet będąc narąbanym jak messerschmitt, udaje się pisać w miarę gramatycznie, ograniczając ortografy i literówki do minimum.

*

To jeden z tych dni, kiedy bliska osoba mówi "Pomodlę się za ciebie", i z najwyższym trudem dławi się odpowiedź: "Szkoda marnować na mnie dobrą modlitwę".

*

To jeden z tych dni, kiedy kolejne złudzenie rozpływa się w kwaśnym deszczu bezradności i spływa do rynsztoka. Zostaje po nim tylko tęczowa kałuża na bruku - nawet całkiem ładna, jeśli się zastanowić.

*

To jeden z tych dni, kiedy trzeba sobie przypomnieć, że skoro nie da się zmienić kursu, to nie można się martwić słusznością podjętych decyzji. Skoro za plecami jest tylko ściana - to przynajmniej nikt nie wbije w nie noża. Jeśli pod stopami jednak nie czuć dna, to znaczy, że wciąż może być gorzej. Jeśli balast rozpuścił się w kwasie - teraz może będzie trochę lżej w dalszej drodze.
Maska jeszcze nie opadła. Można ją przybić solidnymi ćwiekami i na kilka kolejnych lat zostanie na miejscu. To poboli tylko przez chwilę.
Wyzerowany licznik jest czymś, z czym można sobie poradzić.
Krew z klawiszy można zmyć, a palce zabandażować.
Wtorki zwykle są lepsze od poniedziałków.

*

Mówiąc krótko: potrzebuję dużej pizzy pepperoni, butelki Jim Beama, paczki Pall Malli oraz rudowłosej prostytutki.

Tyle, że rzuciłem palenie i nie chcę znowu przytyć. Z czterech leków na całe zło zostały dwa.

See ya next week. In the meantime have some Floyd.



środa, 26 listopada 2014

Jeden nagłówek

Większość nagłówków dzisiaj dotyczy wyborów (bez większej przesady mogę napisać, że WSZYSCY mamy już dość tego zasranego tematu). Ale jeden z tvn24.pl przykuł moją uwagę:

- Znany gdański duchowny odszedł z Kościoła
Ma dość hipokryzji.

Jeśli NAPRAWDĘ ma dość hipokryzji, to następnym logicznym krokiem będzie emigracja i zrzeczenie się obywatelstwa polskiego.

I tyle. See ya next week.

poniedziałek, 24 listopada 2014

I want a thousand guitars, I want pounding drums

Pisząc posty do tego zakątka Sieci, jestem jak obłąkany brudas, stojący z boku chodnika, trzymający kartonowy transparent "The End Is Nigh", bełkotliwie wykładający swoją wizję rzeczywistości, nie przejmujący się tym, czy ktokolwiek go słucha.

Mówiąc inaczej, nie zabiegam o popularność tego bloga spamując media społecznościowe, nie trolluję forów, a tym bardziej nie patrzę na statystyki wyświetleń. Cały czas ich przybywa, a w jakim tempie, i kto tu zagląda - zdecydowałem się nad tym nie zastanawiać.

Jednak dzisiaj usiadłem do klawiatury, zacząłem stukać i odkryłem, że rzucam słowami o mur i nic się do niego nie przykleja. Jedyne, co mam do powiedzenia, to że chce mi się iść spać i nie obudzić tak mniej więcej do 2030 roku.

Z nudów zerknąłem na statystyki. I trochę się zdziwiłem.

Najważniejszy post, jaki moim zdaniem się tutaj pojawił, dotyczył tego, że w naszym pięknym kraju roczna liczba samobójców jest równa liczbie ofiar śmiertelnych wypadków drogowych. Są prowadzone kampanie na rzecz poprawy drogowego bezpieczeństwa, ale prawie nikt nawet nie zająknie się o tym, jakim problemem staje się w naszym kraju depresja. Ważny, bliski mojemu sercu i poważny temat.

Ten post ma mniej więcej tyle samo wyświetleń co inne, przeciętne posty na tematy wszelakie.

Za to kilka postów wybija się ponad przeciętność. Jednym jest ostrzeżenie o kijowej jakości produktów Gerber-Fiskars. OK, niech będzie, że to solidne dziennikarstwo konsumenckie. Wyższa liczba wyświetleń jest poniekąd zrozumiała.

Ale najbardziej poczytne są dwa dziwne posty. W jednym użalam się, jakiej muzyki nie mogę słuchać, bo kojarzy mi się z porażkami emocjonalnymi. Drugi zalicza się do zapomnianej już przeze mnie kategorii Klubu Anonimowego Audioholika.

Nie wiem, może jest gdzieś tam jedna osoba, która wiele - bardzo wiele, wręcz niezdrowo wiele - razy odwiedziła te posty i zawyżyła statystykę, albo jednak więcej osób z jakiś przyczyn przyciągnęły te wpisy.

Jakie to mogą być przyczyny? Nie tekst, bo historii o zawodach miłosnych jest na świecie tyle, że się chce rzygać z przesytu, poza tym chyba każdy ma jakąś własną, więc po co mu cudze. W drugim poście tekstu prawie nie ma, a jest co najwyżej kryptoreklama Jack Daniel's Tennessee Honey...

Zostaje muzyka. W jednym zamieściłem rockową wersję "Beautiful day", w drugim "Human Touch" Bruce'a Springsteena. I dobrze. Zamiast wymyślać post, na który w tym tygodniu zwyczajnie nie mam pomysłu, odwołam się do sprawdzonej receptury na popularność posta. Wkleję klip z jutuba. Boss raz już się sprawdził, więc zagram pewniakiem:





Is there anybody alive out there...

poniedziałek, 17 listopada 2014

Let me tell you a story...

Opowiem Wam historię, której nie opowiedziałem dotąd nikomu.

To prawdziwa historia. Wydarzyła się kilka lat temu - miałem wtedy jeszcze psa, z którym chodziłem na spacery.

Była jesień, wczesny wieczór, ale ciemno jak w nocy. Dość ciepło i sucho, niemal bezwietrznie, na niebie nie było widać gwiazd ani księżyca. Razem z psem szliśmy sobie mało uczęszczaną trasą, żeby czworonóg mógł w spokoju się załatwić. Byliśmy sami - w zasięgu wzroku akurat nie było absolutnie nikogo.
W pewnym momencie pies się zatrzymał w wiadomym celu. Poluzowałem smycz, wyciągnąłem z kieszeni Pall Malle i Zippo. Zapaliłem.
Zaciągnąłem się i wydmuchnąłem dym w górę - z usilną nonszalancją kogoś, kto za wszelką cenę nie chce koncentrować się na ruchach jelit psa.
Na niebie zobaczyłem dwa czerwone światełka.
Poruszały się bezgłośnie, powoli.
Samolot, pomyślałem, ale natychmiast uświadomiłem sobie, że samoloty nie świecą ciągłym światłem, tylko migają kilkoma kolorami. Zapomniałem o psie i skupiłem się na światłach na niebie.
Nagle, bez wyraźnego powodu, jedno światełko skręciło o dziewięćdziesiąt stopni i odleciało, a drugie podążało tym samym, co dotąd kursem.
Pies zajęczał. Raz i drugi.
Pospiesznie wróciliśmy do domu. Całą drogę zerkałem w niebo, obserwując przelot czerwonego światełka.
Nikomu o tym zdarzeniu nie opowiedziałem. Aż do dzisiaj.

Co mnie zmotywowało?
Otóż znalazłem niesamowite miejsce w Sieci:

Fundację Nautilus, mieszkającą pod adresem www.nautilus.org.pl

Fundacja zajmuje się wszystkim, co paranormalne: ufo, duchy, esp, kryptozoologia... Wszystko.

Zaimponowali mi na zasadniczym poziomie. W przeciwieństwie do innych stron zajmujących się zjawiskami w stylu X-Files, na witrynie Fundacji nie zostałem zaatakowany bannerami, reklamami i zachętami do zakupu jakiejś książki, płyty DVD, czy zgoła magicznych kryształów. Wygląda na to, że Nautilus w Internecie nie działa dla zysku. Myślę, że robią to dla idei - poświęcają swój czas, żeby każdemu, kto chce o tym przeczytać, wyjaśnić w jaki sposób widzą i rozumieją rzeczywistość.

Krótko mówiąc, w kwestii fundamentalnej Fundacja Nautilus robi dokładnie to, co ja. Tak samo jak ja mają swój światopogląd i raczej nic już go nie zmieni.

Jest jednak między nami pewna różnica.

Otóż dla Nautilusa każda skaza na zdjęciu jest dowodem na istnienie UFO albo duchów. Każdy bełkot dziecka dowodzi wędrówki dusz. Moje ulubione: Dynamo (przy innej okazji pisałem, że mam go za fatalnego iluzjonistę) jest według FN.... ni mniej ni więcej, tylko prawdziwym czarodziejem. Mało tego, ponieważ chodził po wodzie, jest nowym Jezusem. Bo to, co można zobaczyć w telewizji, to niezbity dowód na jego magiczne talenty... Mówiąc krótko - nawet gdyby rzeczywiście któraś z publikowanych przez FN historii była prawdziwa, to utonęłaby wśród tuzinów nadinterpretacji i bzdur.

Ja z kolei jestem sceptykiem. Nie wierzę w UFO*, duchy, chupacabrę ani Big Foota. Tarot, wróżby i horoskopy mnie śmieszą. Jasnowidzenie? Wciąż, jak Jay Leno, czekam na nagłówek "Jasnowidz wygrywa na loterii". Dynamo jest dla mnie pospolitym ulicznym kuglarzem, który ma po prostu dobrego agenta i niezłego prawnika (jedyna magia, jaka ma miejsce, to kreatywny montaż materiału filmowego i tzw. NDA). Są inne, nierealistyczne koncepty w które wierzę: Wolność Słowa, Wolność Wyznania, Wolność do Palenia, Picia i Jedzenia wszystkiego, na co mam ochotę i na co mogę sobie pozwolić finansowo, Etyka, Równouprawnienie, Humanitaryzm... takie efemeryczne ułudy. Ale, niech to cholera, nie wierzę, że Dynamo jest Mesjaszem.

A co z moim spotkaniem z UFO?

Cóż, mógłbym złośliwie stwierdzić, że nie był to statek kosmiczny, a było to UFO w sensie dosłownym: niezidentyfikowany obiekt latający. Oczywiście, to bzdura. Doskonale wiem, co widziałem.

Tak zwany chiński lampion. Taki papierowy mały balon, z palącą się świeczką. A raczej dwa lampiony, lecące obok siebie.

Ale skoro leciały obok siebie, jakim cudem jeden skręcił? Lampiony nie mają napędu. Musiał być statkiem kosmitów, racja?

Nie. Ile osób jednocześnie w tym samym miejscu mogło postanowić wypuścić taki lampion? Kilka? A może tylko jedna? Najpierw zapalono świeczkę w pierwszym i zaczął się on wznosić. Dopiero potem zapalono drugą świeczkę.
Pierwszy lampion miał kilka metrów przewagi wysokości nad drugim. Nie leciały "obok" siebie...
Ciężko z ziemi, w nocy, na gołe oko ocenić, jaka jest odległość między dwoma świecącymi lampionami, unoszącymi się nad ziemią. Ciężko nawet próbować ocenić, jak wysoko się unoszą.

Pogadajcie przez chwilę z jakimś baloniarzem. W pewnym momencie - może akurat padać wyraz "konwekcja" - złapiecie się na tym, że przestaliście słuchać i zastanawiacie się, jaka jest w łóżku atrakcyjna sąsiadka. Ale z odrobiną koncentracji wyłowicie najważniejszą informację: jest coś takiego, jak prądy powietrzne. Taki lampion waży tyle, co poczucie wstydu posła na Sejm RP. Jeśli na wysokości dwudziestu, trzydziestu metrów nie wieje - bo w okolicy są drzewa, bloki i co tam jeszcze - to ponad dachami i wierzchołkami, może już wiać jakiś wiaterek. Niewiele potrzeba, żeby zmienić kurs czegoś, co prawie nic nie waży. Stąd raptowny skręt jednego światełka.

No dobrze, a jęki psa? Zwierzęta wyczuwają rzeczy nadnaturalne.

Jeszcze żadne zwierzę nie pokazało mi tej umiejętności. A co do jęków mojego psa... On miał wtedy szesnaście lat, brał leki na serce i środek łagodzący ból stawów, a w domu czekały na niego wlewki z diazepamem na wypadek ataku padaczkowego. Po prostu coś staruszka zabolało. I tyle.

Oczywiście, mogę się mylić. Możliwe, że NAPRAWDĘ WIDZIAŁEM PIEPRZONY STATEK UFOLUDKÓW!
Jednak łatwiej mi uwierzyć, że to był lampion, niż statek kosmitów, którzy pokonali lata świetlne, żeby zobaczyć, co słychać na naszej planecie, postanowili zrobić to chyłkiem, tak, żeby nikt nie widział, nie pokazali się publicznie... tylko zapomnieli wyłączyć światła pozycyjne... Kurde, te kosmity to jakieś głupie bestie, panie dzieju...

A Wy? Macie jakieś historie, których nikomu nie opowiedzieliście, bo były zbyt fantastyczne?
Jeśli tak, to moja rada: zachowajcie je dla siebie. Jeśli przekażecie je komuś w rodzaju internetowego portalu zajmującego się zjawiskami paranormalnymi, nie otrzymacie sensownego wyjaśnienia Waszych doświadczeń. Co najwyżej Wasza historia wyląduje obok materiału przekonującego o nadnaturalnych zdolnościach ulicznego magika**.


-------------------
* Życie pozaziemskie to zupełnie co innego.

** Tak swoją drogą - co to, kurwa, za uliczna iluzja, którą można obejrzeć tylko w telewizji?

poniedziałek, 10 listopada 2014

Jak mnie zniechęcić, część druga

Witaj z powrotem, hipotetyczny Autorze/Autorko.

Poprzednio starałem się pokazać, co musi się znaleźć w Twojej powieści, lub opowiadaniu, aby szybciutko skłonić mnie do zatrzaśnięcia książki i nie sięgania nigdy po następną sygnowaną Twoim nazwiskiem. Zakończyłem wyliczankę na osobie głównego bohatera. Obiecałem, że kiedyś uściślę, jak należy skonstruować protagonistę, aby mnie zniechęcił do lektury.

Oto dotrzymuję słowa.

- Na początek, niech główny bohater będzie zerżnięty z czegoś, co jest popularne. Niech będzie superbohaterem, niech będzie zabójcą potworów. Niech będzie wampirem. Gwarantuję, że nie przeczytam ani strony przygód kogoś takiego.

- Kolejny, niezawodny manewr: self-insertion. Hipotetyczny Autorze, uczyń siebie głównym bohaterem. O ile nie zamierzasz pisać książki autobiograficznej, albo chociaż solidnie opartej na życiowym doświadczeniu, natychmiast tracisz kłopotliwego czytelnika, jakim jestem. Jedyna osoba, której mogłem wybaczyć ten sposób pisania, to Joanna Chmielewska.

- Jeśli bohater jest symbolem seksu i wszystko co żywe chce z nim kopulować, nie jestem zainteresowany. Nieważne, czy chodzi o kobietę czy faceta. O ile nuklearny wpływ na libido postaci drugoplanowych nie jest fundamentalnie istotny dla fabuły, to zamykam książkę. Uważam, że w literackiej fikcji osoby nachalnie atrakcyjne muszą być ofiarami psychopatów, albo antagonistami.
Podgrupą tutaj są bohaterki, które nie mogą się zdecydować, który z kilku adorujących je facetów jest "tym jedynym". Wóz albo przewóz - zdecydować się na jednego, albo wejść w poligamiczny związek za zgodą wszystkich zainteresowanych stron. Ja nie jestem tutaj zainteresowaną stroną - więc nie zamierzam tracić czasu na dylematy papierowej dziewczynki.

- A może główny bohater jest nieporadną łajzą, za którą wszystko muszą robić inni? Jak, dajmy na to, Harry Potter? W książkach* Rowling bohaterką była koleżanka postaci tytułowej, niejaka Herr Meini. To ona umiała czarować, nie pochodziła z rodziny magów, nie była "sławna na cały magiczny świat", na wszystko musiała sama zapracować, była zdeterminowana, odwalała najcięższą pracę, robiła niewdzięczny research, podejmując decyzje kierowała się poczuciem obowiązku i przyzwoitości, a nie tylko emocjami... Hipotetyczny Autorze, jeśli z głównego bohatera robisz sidekicka, a protagonistą zostaje byle palant, nie licz, że będę tej ekipie towarzyszyć.

- Niech główny bohater nie ma żadnych słabych stron. Jeśli jest detektywem - musi być geniuszem, mieć fotograficzną pamięć i po jednym spojrzeniu na czyjeś sznurówki bezbłędnie odgadywać życiorys ich właściciela, do tego musi znać kung-fu, mieć licencję pilota i siedem ferrari w garażu. Jeśli jest twardzielem w stylu Snake'a Plisskena - musi być do tego całkiem bystry, przystojny i celnie strzelać z pistoletu na odległość przekraczającą skuteczny zasięg przeciętnej snajperki. Niezależnie od wybranego archetypu, bohater musi być atrakcyjny jak gwiazda pop i dowcipny. (Oczywiście, robienie bohatera zabawnym na siłę kończy się tym, że jest równie zabawny, co Karol Strassburger).

- Następna opcja dotyczy motywacji. Jeśli bohater pakuje się w śledztwo/poszukiwania/quest fantasy tylko z tego powodu, że jest "tym dobrym" to odkładam książkę. ALE! Mam złą nowinę - jeśli piszesz bohatera tak, że tylko ON myśli, że jest dobry, wciąż jest ryzyko, że będę czytać dalej. Zdarza się interesujący typ bohatera, który jest absolutnie przekonany, że czyni dobro. Dla swej wiary wycina w pień wioskę niewiernych kobiet i dzieci. Dla Prawdy Historycznej dewastuje życie osobiste niewinnych ludzi. W imię patriotyzmu i dumy narodowej zakłada obozy z komorami gazowymi... Czujecie bluesa? Motywacja "muszę to zrobić, bo to jest dobre" działa tylko w takim przypadku.

- Pamiętasz, hipotetyczny Autorze, te wszystkie rady z warsztatów pisarskich w stylu "pisz o tym, na czym się znasz"? Mogę z olbrzymim prawdopodobieństwem ocenić, że jako pisarz najlepiej znasz się na pisarstwie. Więc co zrobisz ze swoim bohaterem? Oczywiście, uczynisz go pisarzem. No dobrze, jeśli przekonam się, że protagonista żyje z pisania, to jeszcze nie zamknę książki (choć już zacznę zastanawiać się, którą otworzyć w następnej kolejności).
ALE! Jeśli nasz pisarz ma "blokadę pisarską" - wypieprzam książkę na śmietnik, a autorowi mówię "spierdalaj po dwakroć"!

- Kolejna możliwość pozbycia się mnie z grona czytelników, to pisać cały cykl o tym samym bohaterze. Jeśli jego życie jest tak upakowane, że co tydzień ratuje świat, nie chcę tego gościa znać. Jeśli co miesiąc łapie seryjnego mordercę w małej miejscowości w województwie Podkarpackim, to... przede wszystkim, nie chciałbym mieszkać w tej miejscowości.
Pozostaje jeszcze coś, co lubię nazywać Problemem Poprzeczki Progresywnej. Skoro bohater uratował swoją szkołę przed scjentologami, w następnej książce rozbił gang przemytników dziobaków, potem uratował zakładników na statku kosmicznym, w końcu rozwalił spisek syjonistycznych jaszczuroludzi, mający na celu zagładę Ziemi... To co w następnej książce? I czy na całej planecie nie ma absolutnie nikogo innego, kto zajmuje się czymś ekscytującym?

- Na zakończenie absolutny pewniak: bohater przeżywający kryzys wieku średniego. To trochę tak, jakby starać się uczynić mężczyznę interesującym podkreślając, że sika na stojąco. Jeśli wyczuję oznaki kryzysu wieku średniego, szukam innej lektury.

Oczywiście, jest wiele innych sposobów na pozbycie się mnie z grona czytelników. Wielu pewnie sam jeszcze nie znam. Ale teraz, hipotetyczny Autorze, już wiesz, jak bez pudła uniknąć krępujących sytuacji na spotkaniach autorskich, zapewniając na nich moją absencję. Wiesz, jak nie znaleźć się w kłopotliwym położeniu, jakim jest tłumaczenie się przed wyrafinowanymi kolegami po piórze, dlaczego Twoja książka ma pozytywną recenzję w tym parszywym zakątku Sieci.

Nie ma za co.


---------------------

*No dobra... przeczytałem tylko pierwszą część przygód małego chłopca bawiącego się swoją różdżką. Kilka następnych widziałem w oparach alkoholu jako filmy - i na tym opieram moją diagnozę.

poniedziałek, 3 listopada 2014

A może by tak nagłówki?

Dawno tego nie robiliśmy... No to jazda. Nagłówki tvn24.pl i wprost.pl, mniej więcej w połowie drogi między godziną 12 a 13:

Kopacz: usiądę do stołu z każdym, także z Kaczyńskim
A gdyby tak rozmowy zamiast przy stole prowadzić w jacuzzi? Czy wtedy też negocjowanoby także z Kaczyńskim?

Pod sąd za pobicie niewidomego w autobusie. "Tłumaczyli, że za dużo wypili"
Raz: to, że za pobicie idzie się pod sąd nie powinno być niusem, to powinno być oczywiste. Dwa: szkoda, że nie tłumaczyli, że za dużo grali w GTA - wtedy byłoby ciekawiej.

Porywaczy inspirowały filmy? "Scenariusz a la Tarantino jak najbardziej na miejscu"
Od razu lepiej - czuć, o ile ciekawsza będzie linia obrony. A kto wie? Może nawet dojdzie do zdelegalizowania filmów Tarantino w Polsce...

„Wujt zginie tragicznie śmierciąm”.
 Anonimem zajęła się policja
Wreszcie! Powołano wydział do walki z Przestępczością Ortograficzną i Gramatyczną! Nie mogę się doczekać, aż zaczną zamykać wszystkich, którzy zamiast "tę" mówią "tą".

Pierwsze ustalenia. "Kosmiczna taksówka" nie eksplodowała
Nie, ona uległa "ogólnej awarii spójności".

Miliarder, wizjoner, ekscentryk. Kim jest Richard Branson?
Zgaduję, że miliarderem, wizjonerem i ekscentrykiem.

Poranna kawa od Wiplera. "Część osób odmówiła"
Gdyby można było oblać pana Wiplera tą kawą, to może by nie odmówili.

"Surfował" na martwym wielorybie. "Mama ma mnie teraz za idiotę"
Nie tylko mama.

Absolwentom uczelni brakuje kompetencji?
Ze znaku zapytania wnioskuję, że napisał to absolwent jakiejś uczelni. Ludzie z innym wykształceniem nie mieliby watpliwości i postawili kropkę.

Strzelanina w Szwajcarii? Nie żyje 3 osoby
Ze znaku zapytania wnioskuję, że policja nie wyklucza innych możliwości, jak zatrucie salmonellą. Plus "nie żyje 3 osoby". Serio? Wprost może obawiać się interwencji Wydziału do walki z Przestępczością Ortograficzną i Gramatyczną.
A w nagłówku o absolwentach zdecydowanie powinna być kropka.

Na żadnej z tych pseudodziennikarskich rewelacji nie kliknąłem - czego i Wam życzę.


poniedziałek, 27 października 2014

Gabriel Knight 20th anniversary, krok po kroku

Krok 1:
Przypomnieć sobie, że pisało się kiedyś o grach Jane Jensen. Że postanowiło się nie wracać do pierwszego Gabriela Knighta, bo zbyt miło się go wspomina i szkoda psuć te wspomnienia.

Krok 2:
Położyć łapska na nowym, poprawionym wydaniu Gabriela. Tylko po to, żeby sprawdzić, co się zmieniło w stosunku do oryginału.

Krok 3:
Pierwsza zmiana - grafika w bardziej współczesnej rozdzielczości. Z pozoru wygląda ładniej ale... Cóż, gra straciła trochę klimatu. W oryginale miejsce akcji (Nowy Orlean) malowano ze sporą dozą fantazji. Wszystko wyglądało bardziej mrocznie, emanowało aurą gotyku. Teraz twórcy postanowili trochę zwiększyć realizm i nagle zrobiło się mniej ponuro, bardziej kolorowo i po prostu nudniej.

Krok 4:
No dobra, jeszcze tylko chwila i uninstall - nie warto tracić czas na grę przygodową, którą się w miarę dobrze pamięta.

Krok 5:
Kolejna zmiana na gorsze - brak oryginalnej obsady. Zamiast Skywalkera, Worfa i Pennywise'a mamy teraz nieznanych aktorów. Fakt, starają się naśladować oryginał, ale czuć, że to hoop cola, a nie pepsi. Drobna poprawa - narratorka jest nieco żwawsza, nie trzeba czekać całej minuty, aż odczyta pojedynczą kwestię.

Krok 6:
Następna zmiana - zlikwidowano dyktafon, na który Gabriel nagrywał wywiady, zamiast tego mamy zwykły notes. Poza tym uproszczono niektóre zagadki, mam wrażenie że jedna czy dwie w ogóle zniknęły, i zupełnie zmieniono tempo akcji. Poprzednio pierwszego dnia było mnóstwo rzeczy do roboty, a zdaje się że trzeciego jedna czy dwie. Teraz równomierniej rozłożono obciążenie na wszystkie dni - choć miejscami widać, że wykonano to sztucznie.
Podobno dodano osiem nowych zagadek. Zauważyć tylko dwie z nich (układanie literek u Moonbeam, oraz nonsensowna, prostacka i nudna układanka w Schloss Ritter).

Krok 7:
Dobrze, zaraz będzie uninstall. Jeszcze tylko sprawdzić, jak teraz wygląda ta idiotyczna scena z dostawaniem się do biura Mostleya...

Krok 8:
Tutaj duży plus. Zupełnie zmieniono tę sekwencję, teraz jest bardziej jak z horroru, a nie jak ze slapsticku. Za to naprawdę można ten remake pochwalić. No i za to, że tym razem w Schloss Ritter nie pada śnieg w czerwcu.

Krok 9:
Przypomnieć sobie, że niezależnie od drobnych poprawek każdy remake to samo zło i postanowić odinstalować grę... Jak tylko sprawdzi się, jaki bonus jest w następnej lokacji...

Krok 10:
Złapać się na tym, że gra się tylko dla bonusów. W każdym miejscu, które Gabriel może odwiedzić, można otworzyć notes i kliknąć zakładkę z gwiazdką. I tam znajdują się różne "smaczki" - albo storyboardy, albo oryginalne szkice, albo fotografie z planu (bluescreenu do motion capture), czy nawet wywiady z członkami oryginalnej ekipy. Te ostatnie są w kiepskiej jakości, pełne pauz, gdy przepytywani zbierali myśli i szukali odpowiedzi... Ale i tak chce się ich wysłuchać, przecież jest się fanem gry, right?

Krok 11:
Usłyszeć w wywiadzie z Jane Jensen, że tak naprawdę ten remake ma służyć jednemu. Jeśli dobrze się sprzeda, Pinkerton Studios będzie mogło lobbować w Activision zlecenie na czwartą część Gabriela.

Krok 12:
Dojść do końca gry z mieszanymi uczuciami. Gra jest OK, ale oryginał też taki był. Jedyny powód, aby grać w remake, to bonusy w zakładce z gwiazdką. No i może dla niektórych niska rozdzielczość jest zbyt niestrawna, wtedy nowa wersja ma sens. Dojść do ogólnego wniosku, że pieniądze można wydać na kilka o wiele przyjemniejszych rzeczy.

Krok 13:
Uninstall.

środa, 22 października 2014

Jak mnie zniechęcić

Przyszło nam żyć w zabawnych czasach. Z moich doświadczeń wynika jasno, że obecnie więcej osób w Polsce pisze książki, niż je czyta.

W takiej sytuacji wydawać by się mogło, że każdy czytelnik jest cenny. Każdego należy witać z otwartymi ramionami. Dawać autografy. Odpowiadać na fanmaile. Ociekać wdzięcznością za to, że kapryśna istota, jaką jest czytelnik, wybrała właśnie Twoją książkę, poświęcając czas i pieniądze, aby obcować z owocami Twojej wyobraźni i Twojego talentu. Mało tam talentu - Talentu przez duże "Ty". Bo choć czytelnik ważny jest, Ty, jako autor, jesteś ważniejszy.

A jednak... Kiedy coś napiszesz, mój hipotetyczny autorze, kiedy uda się pokonać drogę przez mękę, jaką jest zainteresowanie wydawnictwa Twoją twórczością, po setkach poprawek, korekt i frustrującej wymianie mailów z redaktorem, gdy pachnące farbą drukarską i klejem egzemplarze autorskie w końcu trafią na Twoją półkę... Otóż wtedy istnieje ryzyko, że przeczyta to ktoś, kogo wolałbyś nie mieć jako czytelnika.

Na przykład ja.

Ale da się uniknąć sytuacji, w której zostałbym odbiorcą Twojej twórczości. Oto jak:

1. Wydaj tomik poezji. Nie ma szans, abym poświęcił mu choć chwilę uwagi. Jak mam coś czytać, to będzie proza.

2. Napisz gigantyczne fantasy, zainspirowane "Game of thrones". Zacznij je od długiego na dwadzieścia kartek spisu osób dramatu. Dla pewności dopieprz jeszcze mapę - stworzoną według zasady "tutaj dam górę, tutaj morze, tam lasy - nieważne, że rzeka płynie pod górę, nieważne, że nie ma gdzie uprawiać roli, nieważne, że tutaj nie powinno być pustyni, tylko rozległe bagno". Jeśli przetrwam listę płac z imionami brzmiącymi jak przypadkowy zlepek głosek, to widok mapy z łańcuchami górskimi zderzającymi się idealnie pod kątem prostym niezawodnie odstraszy mnie od dalszej lektury.

3. Napisz opowieść osadzoną w świecie postapokaliptycznym - ale nawet nie wspomnij, jaka była ta apokalipsa. Nie przemyśl konsekwencji wojny nuklearnej/biologicznej/totalnej. Ot, szlag trafił wszystko, nie wiadomo dlaczego, i nagle świat jest pełen Mad Maxów i barbarzyńców. Nie zastanów się nawet na chwilę, jaki model społeczeństwa wyłoni się ze zgliszczy. Nie przemyśl, na czym teraz będzie się opierała ekonomia. Po prostu, nie ma więcej krajów, telewizji, prądu, a Mad Maxy walczą z obłąkanymi barbarzyńcami. Gwarantuję, że najdalej po wystrzeleniu przez Twojego głównego Mad Maxa, to jest - bohatera, otóż najdalej po tym, jak wystrzeli po raz pierwszy ze swojego shotguna, ja zatrzasnę książkę i oddam ją na pomoc dla powodzian. Z zastrzeżeniem, że ma zostać wykorzystana jako opał, albo papier toaletowy, a nie lektura.

4. Napisz kryminał, w którym bohater nie jest gliniarzem, ale i tak ma dostęp do wszelkich aspektów policyjnego śledztwa, który przeocza wskazówki, które podałeś czytelnikowi, a na końcu zbiera wszystkich podejrzanych w jednym pokoju i przez pięćdziesiąt stron tłumaczy im, jaki jest inteligentny, jak wydedukował kto jest mordercą, no i że zabił lokaj. Ewentualnie bohater może być policjantem - ale, ponieważ policja ma dziwne stopnie służbowe, niech każdy gliniarz, z bohaterem włącznie, będzie komisarzem. Tak dla uproszczenia.

5. Zmieniaj narratora. Wierzę, że jeśli autor zaczyna od narracji trzecioosobowej, to ma tak pisać całą książkę. Jeśli zdecydował się na pierwszoosobową, też musi ponieść konsekwencje i nie zmieniać narratora według własnego widzimisię.
Jeśli autor wybrał narrację w drugiej osobie - zasłużył na papierosa. Wypalonego pod ścianą, z opaską na oczach, po którym następuje salwa plutonu egzekucyjnego.
W każdym razie - nie cierpię obecnego przyzwolenia na przeskakiwanie między narratorami. Napisz jeden rozdział w pierwszej osobie, a potem jeden w trzeciej - i masz pewność, że nie zostanę Twoim czytelnikiem.

6. Pisz w czasie teraźniejszym, bez jakiegokolwiek logicznego uzasadnienia. Podobnie jak zmienianie osoby narratora, zasadniczo nie jest to błąd, ale i tak jest skuteczną strategią, aby mnie zniechęcić.

7. Napisz fantasy, w którym stosujesz zmyślone nazwy w opisach. Na przykład:
"Łowca akghilów rozejrzał się po komnacie księcia. Na podłodze leżały votkańskie kobierce, szerokie łoże z takvahańskiego slughrota rozpierało się naprzeciw kominka..."* I tak dalej. Nie wiem - i za chuja mnie nie obchodzi - z czego wykonano mebel, ani skąd pochodzą kobierce. To komnata księcia, zakładam, że umeblowano ją z przepychem. Jeśli zmuszasz mnie do przegryzania się przez przypadkowe zlepki głosek - good bye and good riddance.

8. Użyj któregoś z następujących wyrazów: wampir, zombie, wilkołak, wiedźmin**, buzujące hormony, szkoła czarodziejów, Cthulhu, prawda historyczna, krasnolud, elf. O ile nie nazywasz się sir Pratchett - wyrzucam Twoją książkę przez okno.

9. Napisz opowieść z bohaterem, któremu nie chcę towarzyszyć.

I tutaj powinien nastąpić opis takiego bohatera - ale jednak nie, nie tym razem. Ten tekst jest dość długi, a przecież chcę, abyś wrócił do tego zakątka Sieci za kilka dni. Więc wkrótce rozwinę myśl i wyjaśnię, jakiego musisz stworzyć bohatera, aby zapewnić sobie, że nie zostanę Twoim wiernym czytelnikiem.


------------------------------
* Przykład zmyśliłem na potrzeby tego tekstu. Ale inspiracją dla tego krótkiego opisu były książki panów Brenta Weeksa i M. W. Stovera.

** Zdaje się, że nie możesz - bo naruszyłbyś prawo autorskie. Ale jeśli przypadkiem piszesz coś o jakimś zupełnie innym, supermęskim zabójcy potworów...

sobota, 18 października 2014

Back from the edge

Ostatnie tygodnie były interesujące.
Najbardziej interesujący był ten moment, kiedy mój organizm postanowił pobić rekord maksymalnej temperatury, jaką da się osiągnąć, zanim mózg zagotuje i wypłynie uszami.

Rozmawiałem z ludźmi martwymi od pięciu lat. Widziałem Dawnych Bogów.
Widziałem moją Największą, Jedyną i Prawdziwą Miłość, nagą, beznamiętnie uprawiającą seks jednocześnie z czterema mężczyznami o twarzach sklepowych manekinów. Towarzyszyła temu jej ulubiona muzyka - taka, która niby jest metalem, ale śpiewana przez laskę o nudnym głosie, której jedynym atutem jest seksowny wygląd.
Jakoś nie chciałem na to patrzeć, ale mój ojciec złapał brzytwę i odciął mi powieki.
W końcu przemówił do mnie Bóg.
Powiedział "What do you want from me?" głosem Davida Gilmoura.
Nie pamiętam, co odpowiedziałem. Mam nadzieję, że coś złośliwego.

Niestety, nic co dobre nie trwa wiecznie i w końcu wróciłem na tę stronę obłędu.

Co oznacza, że w najbliższych dniach wrócę do rzygania frustracją, czepiania się i użalania w tym zakątku sieci.

Zakończę kawałkiem, którego zdecydowanie nie śpiewa cycata, farbowana laska, nadająca się najwyżej do chórków.



wtorek, 23 września 2014

Exegi monumentum aere perennius

Natchniony nieustającą popularnością prezesa Kaczyńskiego postanowiłem Stworzyć Szukę.

Pomnik, ni mniej ni więcej.

Jednak zdumiewające jest, jak trudno dostać w banku kredyt na cel budowy dziesięciometrowego monumentu ku czci Jego Raz Już Upadłej I Przyszłej Wysokości. Wobec tego musiałem ograniczyć się do projektu.

Oto w pełni profesjonalny i perfekcyjnie poważny projekt pomnika*. W formie werbalnej, wobec braku umiejętności inżyniersko-artystyczno-rysunkowych.

Najpierw musimy zacząć od ukazania odbiorcom... mało, od ukazania CAŁEMU ŚWIATU, że wbrew nikczemnemu wzrostowi, prezes jest człowiekiem WIELKIM. Solidna, obeliskowa linia monumentu wskazuje to nad wyraz jasno, wzbijając się od pospolitej gleby ku pułapom dostępnym tylko dla ludzi niezwykłych, jak pan prezes.



Kolejnym krokiem będzie pokazanie, że wbrew wypracowanej na przestrzeni wielu lat opinii, prezes ma otwarty umysł, szerokie horyzonty, wielbi Wolność Słowa i ogólnie ogarnia cały świat w pełnej jego współczesnej złożoności. Uwidocznimy to poprzeczną linią w górnej części monumentu.



Nie wolno nam zapomnieć, że wspaniałość prezesa nie bierze się tak po prostu z powietrza. Nawet człowiek tak bliski doskonałości, jak to tylko możliwe na tym niedoskonałym padole łez musi mieć silne wsparcie w godzinach próby. W chwili powstawania tego Dzieła takim wsparciem jest pan Hofman. Kiedyś był to zdrajca Ziobro, zdrajca Kurski, może nawet zapomniany Cymański... Ale liczy się tu i teraz. W najgorszym wypadku, jeśli pan Hofman - choć młody i sporo może wytrzymać dla dobra Partii - również odejdzie w zapomnienie, wyjaśni się, że podporą prezesa jest akurat ktoś inny.



Wsparcie ze strony ludzkiej już wymieniliśmy, więc teraz kwestia o której nie wolno zapomnieć: wsparcie biorące się z Wyższej Instancji niż ludzka. Proponuję uwiecznić w pomniku Palec Boży, którym bez wątpienia jest tknięty pan prezes.



Pan Błaszczak! Zapomniałem o panu Błaszczaku! Proszę o wybaczenie. Umieścimy go na równi z panem Hofmanem, w charakterze podpór Wielkiego Człowieka.



Dobrze... Myślę, że warto podkreślić niewątpliwą wagę, jaką prezes ma na arenie narodowej, europejskiej i światowej. Osiągniemy to pogrubiając obelisk, aby nie pozostawić żadnych wątpliwości. Chcemy też przekazać, że prezes zapewni nam wszystkim bezpieczeństwo w tej skomplikowanej międzynarodowej sytuacji. Prezes ma być niczym parasol, mało tego, niczym tarcza, chroniąca nas przed agresją, złem i poganami. Jeśli uda się to jakoś subtelnie wtopić w planowany monument, będę naprawdę zadowolony. Spełniony jako Twórca i Patriota.



Tak jest. Surowe Piękno mego projektu mnie wzrusza. Uroniłem łzę i bynajmniej się tego nie wstydzę! Albowiem Prawdziwa Sztuka musi wywoływać prawdziwe emocje.




--------------------------
* Może jest jakaś nagroda za aliteracyjne combo?

środa, 17 września 2014

Na wypadek, gdybyście jeszcze nie wiedzieli

Powiedzmy, że znajdujesz się w takiej sytuacji finansowej, że wydanie dwóch dych na bilet do kina może zdecydować o możliwości zjedzenia obiadu pod koniec miesiąca...

Albo powiedzmy, że żywisz zdrową niechęć do innych przedstawicieli gatunku ludzkiego i oglądanie filmów w pomieszczeniu wypełnionym ludźmi, ich oddechami, gazami, zarazkami i smrodem jest równie atrakcyjne, co uprawianie seksu z dziurą po sęku w desce...

Cóż czynić w takiej sytuacji? Jak oglądać filmy nie wychodząc z domu, za darmo i - co najdziwniejsze - legalnie?

Odpowiedź jest prosta:

www.kinopraha.pl

Tam, mniej więcej w prawym górnym rogu, można znaleźć czerwoną ikonkę, prowadzącą do Sali Kinowej na YouTube.

Na chwilę obecną jest już kilka filmów do wyboru, według obietnic co tydzień powinno ich przybywać.

Przedsięwzięcie jest słuszne i godne pochwały - ale przecież nie polecałbym Wam, wierni czytelnicy, nie sprawdzonego towaru. Nawet, jeśli ten towar nie wymaga wyjścia z domu ani uiszczenia opłaty.

Na razie obejrzałem jeden z dostępnych filmów. "Zamknij się i zastrzel mnie" - uroczą, czeską, czarną komedię*.

Kiedyś napisałem, że gdyby filmy były za darmo, z dostawą do domu w pasujące mi porze, nie miałbym powodu, aby się czepiać takich pierdół, jak fabuła, montaż, reżyseria, obsada, udźwiękowienie i tak dalej... Wobec tego, konsekwentnie nie zamierzam się czepiać CZEGOKOLWIEK w filmach oglądanych dzięki Sali Kinowej. Nie będzie recenzji - tylko ogólne wrażenia.

Przede wszystkim, film jest w całkiem sensownej jakości - miłe zaskoczenie, bo obawiałem się, że skoro nic za niego nie płacę, to będzie słaby dźwięk i gigantyczne piksele. Inna sprawa, że wytrzymałbym i to - dawno temu, kiedy jedynym źródłem filmów była wypożyczalnia video, oglądałem rzeczy na VHSach tak zjechanych, że "Terminator 2" wyglądał momentami jak wypadek w fabryce farby, a brzmiał jak rozmowa toczona przy kuchennym blenderze - moja tolerancja na słabą jakość wydaje mi się raczej wysoka.

Wracając do filmu... Mamy dwóch bohaterów - Czecha, Pavla Zemana, faceta imającego się najróżniejszych zajęć, żeby zarobić kilka groszy na zachcianki swojej żony Liby i Anglika, niejakiego Framptona, pucołowatego ciamajdę, który przyjechał do Pragi na urlop z żoną Maggie. Tak się składa, że Maggie ginie w dziwacznym wypadku, a sam Frampton wpada w depresję i chce ze sobą skończyć... Ale nie udaje mu się załatwić sprawy własnoręcznie, więc wpada na brzmiący znajomo*** pomysł - zapłaci komuś, żeby skończył jego męczarnie. Wybrańcem losu jest Zeman, który spotyka Framptona wykonując jedną z kilku swoich dorywczych prac.
Sęk w tym, że choć Zeman z radością położyłby łapcie na kilku tysiącach funtów szterlingów, to, co tu dużo mówić, nie jest urodzonym mordercą...
Kiedy pierwszy plan zakończenia życia Framptona nie wypala, a główny zainteresowany nadal domaga się wypełnienia kontraktu, zaczynają się kłopoty... A gdy później do tych kłopotów dołącza próba kradzieży walizki pełnej forsy, boss czeskiej mafii, jego dziwka, pozbywanie się zwłok, przypadkowy świadek...
No cóż - czeski film.
W "Zamknij się..." udała się pewna karkołomna sztuczka - Frampton jest na tyle irytujący, że od piętnastej minuty seansu też życzyłem mu śmierci, a jednocześnie dostatecznie sympatyczny, że w miarę rozwoju akcji można go trochę polubić.
Komu polecić ten film? Przede wszystkim osobom, które lubią odrobinę czarnego humoru i nie boją się śmiać z poważnych i ponurych tematów, jak depresja i skłonności samobójcze.

No i wszystkim, którzy tak jak ja chcą oglądać filmy za darmo, w domu, o dogodnej, wybranej przez siebie porze.

--------------------------
* Od razu przyznaję: nie jestem na bieżąco z filmami**. Wybierając film z repertuaru Sali Kinowej kierowałem się screenshotem i tytułem, nie mając pojęcia nawet jakiego gatunku się spodziewać. Z początku myślałem, że to film sensacyjny, potem, że obyczajowy/psychologiczny, a w końcu uznałem, że to komedia. Spróbujcie tej metody - nie ma takiej opcji, żeby film nie wywołał zaskoczenia.
** Z filmów jakie ostatnio w ogóle oglądałem wymienić można "Yojimbo" Kurosawy, "Best Seller" z Jamesem Woodsem i "Now you see me". Jak widać, nie są to nowości.
***Khem... "Trzy Kolory"... Ekhem...

środa, 3 września 2014

The good Doctor

Kiedy BBC zreanimowało "Doctora Who" i dało mu twarz Ecclestona, udało im się wzbudzić moje zainteresowanie.

Dziewiąty Doktor był facetem, który robił to, co uważał za słuszne - ale niekoniecznie dobre dla rasy ludzkiej. Nie cieszył się z tego, co go spotykało. Patrząc na niego mogłem uwierzyć, że to postać, która ma kilkaset lat i sporo nieprzyjemnych rzeczy widziała.

Dziewiątka miał też paskudny gust jeśli chodzi o wybór towarzyszki. Nigdy nie pojąłem, jak scenarzyści mogli uznać, że żwawy ośmiosetlatek może zobaczyć cokolwiek interesującego w Rose Tailor (lub podobnie - nie chce mi się robić wikipediowego researchu, a naprawdę nie obchodzi mnie, jak ta durna baba się nazywała).

Potem pojawił się Tennant. Nie był zły, ale miałem wrażenie, że to wcielenie Doktora jest adresowane do nastoletnich dziewczyn, mających tendencję do podkochiwania się w młodym nauczycielu angielskiego. Podczas jego szychty pojawiło się kilka naprawdę fajnych odcinków - "Blink" wciąż pozostaje moim ulubionym. Może dlatego, że było w nim bardzo mało Doktora. Niezrozumiałe zauroczenie Rose trwało... Mimo, że tym razem towarzyszką Doktora została najbardziej fantastyczna kobieta, jaką można sobie wymarzyć. Martha Jones otrzymała piękną twarz Freemy Agyeman - co samo w sobie by mi już wystarczyło, ale na tym nie skończyły się jej zalety. Raz, była prawdziwym doktorem... no dobrze, lekarzem. Dwa, nie była typową głupiutką damą w opresji - Martha potrafiła sama sobie radzić z problemami, można było na niej polegać, potrafiła w pojedynkę powstrzymać inwazję kosmitów... Szczerze mówiąc, zasłużyła na własny, lepszy serial.

Kiedy na scenę wkroczył Matt Smith zbaraniałem. Chłopak jest młodszy ode mnie*, ma fatalną dykcję, a nagle odgrywa kilkuset letniego kosmitę. To mógłbym jeszcze wybaczyć, ale po kilku odcinkach przekonałem się, że Jedenasty Doktor zachowuje się jak gówniarz. Doktor Smitha sam był swoim największym fanboyem. Patrzenie na niego było żenujące. Target serialu zmienił się z nastoletnich dziewcząt na chłopców z wczesnych klas podstawówki. Do tego pojawił się nowy problem - stery ekipy scenarzystów przejął Moffat. I choć rzeczywiście, dawniej Moff potrafił napisać pojedyncze udane odcinki - jak choćby wspominany wcześniej "Blink" - to jako oberscenarzysta okazał się równie kompetentny, co Stalin jako opiekun podległego mu narodu. Ponowne wykorzystywanie starych pomysłów, wdupczanie w co się da Daleków i Łkających Aniołów...
Obejrzałem może z sześć odcinków, po czym przestałem.

Obiecałem sobie, że nigdy już nie będę tracić czasu na "Doctora Who".

A teraz złamałem obietnicę.

Wszystko przez Capaldiego.

W chwili, kiedy to piszę, mam za sobą dwa odcinki z nowym Doktorem. Może za wcześnie, żeby wydać jednoznaczną opinię, ale już wiem, że postaram się obejrzeć następne epizody. Dlaczego?

Nowy Doctor mówi wyraźniej. Znowu jestem w stanie go zrozumieć. Nie jest swoim własnym fanem numer jeden. Patrząc na niego znowu mogę dopuścić możliwość, że to kosmita, który przeżył setki lat. Już w pierwszym odcinku ustala, że nie jest chłopakiem swojej towarzyszki podróży - swoją drogą ładnej, ale nie dorastającej Marcie Jones do pięt - mało tego, zamiast wpatrywać się w siebie nawzajem maślanymi oczami, Doctor i obecna towarzyszka wymieniają złośliwości**. Jednak konflikt to podstawa, przynajmniej na ekranie. Kiedy bohaterowie się lubią, ale często kłócą, jest ciekawiej, niż gdy do siebie wzdychają jak zadurzeni nastolatkowie.
Poza tym ten Doctor jest chyba najmroczniejszy od czasu Ecclestona. I bardzo dobrze.

Nie wiem, czy nadchodzące odcinki będą dobre. Nie wiem, czy ogólny temat tej serii jest sensowny. Nie wiem, czy Moffat nie zmarnuje szansy, jaką "Doctor Who" dostał u mnie dzięki zmianie odtwórcy głównej roli.

Wiem jedno: Doctor znowu jest mężczyzną, a nie chłopcem.

------------------
* No dobrze, to kwestia miesięcy, ale chodzi o zasadę.
** Mój ulubiony dialog (z pamięci, a byłem nieco pijany, więc nie jest dosłownie):
Towarzyszka: Nie życzę sobie żadnych komentarzy o moich biodrach!
Doctor: Ależ masz wspaniałe biodra! Jesteś zbudowana jak prawdziwy mężczyzna.

środa, 27 sierpnia 2014

Do it like they do on the Discovery Channel

Dawno temu żywiłem przekonanie, że Discovery Channel to telewizja edukacyjna. Miałem wrażenie, że dzięki niej można zobaczyć odległe kraje, popatrzeć na kopulujące rosomaki, zajrzeć do wnętrza łodzi podwodnej, zrozumieć, jak działa kuchenka mikrofalowa...

Teraz wyzbyłem się złudzeń. Oto próbka programów nadawanych obecnie przez Disco po polsku.

"Bryki nie z fabryki" - za sam polski tytuł tłumacz powinien zostać wyprowadzony na zewnątrz i rozstrzelany. A program? Wytatuowani kolesie przerabiają samochody. Kłócą się. Spieszą się. I tyle.

"Dynamo - więcej niż magia" - faktycznie, więcej... Nigdy nie widziałem tylu cięć, zmian ujęć i podstawionych konfederatów podczas realizacji pojedynczej iluzji.
Wyjaśnię: lubię iluzjonistów. Oglądałem Copperfielda, Penna i Tellera, Simona Drake'a, Marco Tempesta, cholera, nawet Chrisa Angela - i wszyscy są lepsi od Dynama. Mają więcej charyzmy, lepszą prezencję, poczucie humoru, o wiele lepsze iluzje. Sztuczki Dynama w większości można wytłumaczyć trikami telewizyjnymi, spora część jest tak prymitywna, że nawet ja wiem, jak się to robi, a to, co jest w miarę dobre - zostało zaprezentowane z werwą i pompą godną martwego leniwca.

"Auto reaktywacja" - po pierwsze, znowu tłumacz i jego podejście do tytułów. Oryginalny to "Fast'n Loud". Sam program wygląda tak: kolesie z brodami naprawiają auta. Spieszą się. Kłócą się. Ale! Poza tym kupują auta targując się jak stereotypowi Żydzi (przy czym wymieniane ceny nie mają nic wspołnego z rzeczywistością, wystarczy sprawdzić przez Googla Wszechpotężnego, po ile takie wozy naprawdę chodzą), po czym z kupionymi autami nie robią NIC. Tylko sprzedają je z komuś innemu za taką cenę, jakiej oczekiwał oryginalny właściciel. Byznes po Hamarykańsku.

"Fani czterech kółek" - znowu polski tytuł kandyduje do nagrody Swobodnej Interpretacji imienia Macierewicza. Ten program polega na tym, że dwóch kolesi kupuje używany samochód, naprawia go i udowadnia, że NIE DA SIĘ zarobić na oderestaurowaniu starego samochodu - bo to, co nazywają zyskiem, nie pokrywa nawet ułamka tego czasu i wysiłku, jaki mechanik wkłada w wymianę i naprawę części.
Warto zaznaczyć, że jak na Disco, to kiepski program: kolesie się nie kłócą, nie spieszy im się i nie mają tatuaży.

"Gorączka złota" - chyba jedyny program z prawidłowo przetłumaczonym tutułem. Ale! To nie dokument o prawdziwej Gorączce Złota, nie ma takiej opcji! To show o bandzie nieudaczników, którzy kopią w ziemi za złotem. Kolesie kłócą się. Spieszą się. Mają brody. I nic im nie wychodzi.

"Aukcja w ciemno", "Wojna o kontener", "Zgubione - sprzedane", "Wojny Magazynowe" - to w zasadzie ten sam program. Grupa fatalnych aktorów gra kupców na aukcjach. Licytują. Kupują. Potem okazuje się, czy kupili śmieci, czy coś wartościowego. Nie lubią się nawzajem. I, kurwa nędza, tyle.

Oto, jak wyobrażam sobie spotkanie rady programowej Discovery Channel:

Szanowna rado, prezentujemy... ULTIMATE DISCOVERY SHOW:
Kolesie mają brody... I TATUAŻE! Nie lubią się nawzajem! I nic im nie wychodzi! Dzielimy ich na trzy grupy!
Show polega na tym, że zaczyna się od... AUKCJI!
Licytują trzy kontenery!
W pierwszym kontenerze będzie... STARY SAMOCHÓD!
Muszą go odpicować i sprzedać z... ZYSKIEM!
W drugim kontenerze będą... ŚMIECI!
Muszą się pokłócić, rozwalić śmieci i jeszcze raz pokłócić.
A trzeci konetener... WYBUCHNIE NA SAM KONIEC ODCINKA!
A teraz nieoczekiwany zwrot akcji.... UCZESTNICY WSZYSTKO ROBIĄ NAGO!!!

-------------------------

Tak jest, Disco jest bardzo kształcącym programem. Wykształciło we mnie zwyczaj oglądania Planete+.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Old, bloated and pathetic

Dawno temu obejrzałem "The Expendables". Poprzeczka stała nisko i film ją bez trudu przeskoczył - dobrze się bawiłem. Niektóre dialogi były zabawne, Dolph wieszający pirata przywołał uśmiech na mojej twarzy, podobnie jak problemy Jeta Li, użalającego się, że jest najmniejszy z grupy najemników. Sceny akcji były nonsensowne i spektakularne, jak kogoś trafiła kula, to zgodnie z przewidywaniami lała się posoka.
Do tego w całym tym jarmarcznym machismo znalazł się jeden prawdziwy facet: Turkish... znaczy, Christmas, który nie musiał obnosić się z nasmarowanymi smalcem muskułami, nie musiał mieć przeszczepionych włosów, aby zasłonić efekty przedwczesnego łysienia, a i tak pozostawał twardzielem, bez choćby śladu metroseksualności.
Krótko mówiąć, pomysł na zebranie aktorów ze starych, szalonych filmów akcji był fajny i skutkował radosną, niezbyt wyszukaną rozrywką.

Drugą część oglądałem, ale... byłem zbyt pijany i nie pamiętam. Jestem prawie pewien, że wystąpił w niej Chuck Norris. I tyle.

Niedawno obejrzałem część trzecią.

Dialogi straciły poczucie humoru - zero jajcarskich banterów, zero złośliwości, ogólnie poziom komedii godny umiarkowanie niedorozwiniętego gimnazjalisty.

Sceny akcji straciły zęby - mnóstwo hałasu i eksplozji, ale bohaterowie, jak koleś z Predatora, najwyraźniej nie mają już czasu krwawić, bo bardzo im się spieszy do następnej sceny z wybuchami i oddawanim miliona serii z broni automatycznej (z jednego magazynka).

Riggs jako ober-szwarc-charakter... no, robi co może, ale ktoś napisał mu takie teksty i taką motywację, że aż zęby od tego bolą.

Sama fabuła... nie jestem pewien, czy w ogóle istnieje, ale spróbujmy... Rambo uwalnia Blade'a, nie wiadomo dlaczego dopiero teraz, bo podobno znają się od lat, następnie bierze zlecenie od Hana Solo, aby aresztować (bo, jak wiadomo, USA aresztuje terrrorystów, a nie strzela nieuzbrojonym w oko) Mad Maxa. Ponieważ Mad Max jest Bardzo Niebezpieczny, Rambo wylewa swoich kumpli z drużyny (bo myśl, że najemnik mógłby zostać ranny albo zginąć jest mu wstrętna) po czym zartudnia nowych, młodych i zdolnych - bo nie jest do nich przywiązany emocjonalnie i może ich spisać na straty (przy okazji po raz pierwszy uzasadniając tytuł serii). Potem dużo rzeczy wybucha, wygłaszane są najbardziej chujowe dialogi w historii kina akcji, a na końcu najemnicy dochodzą do wniosku, że są jedną wielką rodziną i nie zostawiają swoich ludzi w potrzebie. Mniej więcej wygląda to tak:





W sumie, lepszy efekt byłby, gdyby Rambo na sam koniec właśnie powiedział "Ohana", niż gdyby przyłączył się do śpiewów karaoke...

środa, 13 sierpnia 2014

Beyond Thunderdome

Zacznijmy od cytatu z Biblii Tysiąclecia:

"I ujrzałem: gdy Baranek otworzył pierwszą z siedmiu pieczęci, usłyszałem
pierwsze z czterech Zwierząt mówiące jakby głosem gromu: ”Przyjdź!”
I ujrzałem: oto biały koń, a siedzący na nim miał łuk. I dano mu wieniec, i
wyruszył jako zwycięzca, by [jeszcze] zwyciężać.
A gdy otworzył pieczęć druga, usłyszałem drugie Zwierzę mówiące: ”Przyjdź!”
I wyszedł inny koń barwy ognia, a siedzącemu na nim dano odebrać ziemi
pokój, by się wzajemnie ludzie zabijali - i dano mu wielki miecz.
A gdy otworzył pieczęć trzecią, usłyszałem trzecie Zwierzę, mówiące: ”Przyjdź!”
I ujrzałem: a oto konwój białych Kamazów ku Ukrainie zmierza. I dano mu moc, aby wodę z mózgów widzów i dziennikarzy czynił."

Jak wynika z powyższego, koniec świata coraz bliżej. Jak uczy nas popkultura, wkrótce aparaty państwowe się rozsypią, społeczeństwo zdegeneruje, nie będzie Facebooka, wróci prawo naturalne nad prawem stanowionym (czyli prawo silniejszego) - i każdy z nas będzie mógł sobie zbudować własną Thunder Dome.

Zacznę od przybrania stosownego imienia: będę znany jako Kaspar Rozsądnie Obłąkany.

W mojej Kopule Gromu - i przyległych, podlegających mi ziemiach - będą obowiązywać następujące zasady:

- Jeśli mieszkaniec zostanie rozpoznany jako członek niegdysiejszej Rady Miasta Krakowa, albo krewny takiej osoby, zostanie powieszony na najbliższym drzewie.
- Powyższe prawo obowiązywać będzie też w przypadku działaczy partyjnych lokalnego szczebla i polityków wszelkiego kalibru.
- Do absolwentów psychologii będzie wolno strzelać bez ostrzeżenia.
- Wielbiciele marki Audi nie będą wpuszczani na teren mojej Kopuły.
- Wszystkie substancje psychotropowe będą legalne. Produkcja wina, piwa, cydru, miodu pitnego i bimbru będzie aktywnie wspierana, podobnie jak hodowla marihuany.
- Palenie tytoniu w miejscach publicznych będzie dozwolone.
- Podobnie jak spożywanie alkoholu.
- Słuchanie Lacuna Coil będzie karane aresztem.
- Od powyższego wyroku będzie można się odwołać, udowadniając, że zna się jakiś utwór Wild Cherry, najlepiej inny niż "Play that funky music".
- Jeśli ktoś zostanie przyłapany na tym, że przez trzy dni z rzędu nie czyta książki, zostanie oblany smołą, obsypany pierzem i wygnany.
- Jeśli ktoś oznajmi, że podobały mu się Bayformersy, zostanie wygnany, uprzednio dostając w prezencie woreczek z własnymi uszami.
- Wszelkie zapędy narodowo-faszystowskie będą karane rozczłonkowaniem przy użyciu traktorów Ursus.
- W związku z powyższym zalecane będzie noszenie długich włosów, niezależnie od płci.
- Osoby, którym wiara mówi, że Teoria Ewolucji jest nieprawdziwa, zostaną publicznie wyśmiane, a następnie wygnane.
- Nie będzie wieku emerytalnego. Zapieprzamy aż do śmierci - ale przynajmniej nie będą pobierane składki na wirtualne emerytury.
- Każdy poddany będzie mieć obowiązek noszenia broni. Będzie musiał umieć z niej korzystać i będzie mieć obowiązek obrony Kopuły przed najeźdźcami. Ponadto mile widziane będzie strzelanie do gołębi.
- Media (skoro to świat postapokaliptyczny, pewnie będzie to prasa) będą miały zagwarantowaną wolność słowa. Z jednym zastrzeżeniem: jeśli w jakimkolwiek nagłówku pojawi się znak zapytania, autorowi artykułu zostaną amputowane palce, a następnie przerobione na karmę dla zmutowanych skorpionów.
- Puszczanie amstaffów, pitbulli i bokserów luzem, bez kagańca będzie karane wyłupaniem oczu (od tej pory pies będzie na uwięzi, jako przewodnik niewidomego).
- Osoby uznane za zdrowe psychicznie, fizycznie, dostosowane społecznie i dobrze radzące sobie w życiu sprzed upadku społeczeństwa zostaną wygnane. Niech szpanują gdzieś indziej.
.
.
.
.
.
.
Po namyśle dochodzę do wniosku, że może jednak nie nadaję się na przywódcę Thunder Dome. Raczej sprawię sobie niedziałający samochód i parę wielbłądów... i jeszcze psa i shotguna.

sobota, 9 sierpnia 2014

It's such an ugly world

Tu miały być nagłówki. Niestety, jedyne z których dałoby się ponabijać, to te na interia.pl i wp.pl - a to trochę tak, jak śmiać się z upośledzonych dzieci.

Tymczasem na wprost.pl i tvn24.pl - pelnowymiarowa wojna z Rosją.
Był taki czas, że ludzie z którymi miałem do czynienia byli przekonani - i przekonywali do tego mnie - że naród rosyjski to zasadniczo zgraja immanentnych skurywysnów. Na przekór środowiskowemu ciśnieniu zdecydowałem się w to nie wierzyć.
Teraz, jeśli choć ułamek tego, co przedstawiają media jest prawdą, wygląda na to, że się myliłem, a presja środowiskowa była słuszna. To nie wpływa dobrze na mój nastrój.
Chociaż... za chwilę kurek z gazem zostanie zakręcony, ceny pójdą w górę jak prom kosmiczny, a cała nieprzemyślana, populistyczna akcja walki ze smogiem w Krakowie zdechnie - bo nawet jej duch sprawczy, imć Guła, nie będzie dość bogaty, aby grzać w zimie czymś innym, niż drewnem z połamanych mebli. Można to uznać za drobny plus tej hecy z Ukrainą.

No dobrze, a co na BBC i NYT?
Amerykanie znowu walczą z terrorem - i są z tego dumni. Bo nic nie mówi "Freedom" tak, jak nalot bombowy na cywilną ludność, a potem zrzucenie im na łby bliżej nieokreślonej "pomocy humanitarnej".

Żydzi napierdalają się z Arabami - co tylko dowodzi, że religia jest jak azbest: kiedyś wydawała się dobrym pomysłem, ale teraz jest przestarzała i niebezpieczna.

Największą nadzieję wiążę z ebolą - powoli zżera Afrykę, już jest w USA (prawdopodobnie nie tylko w izolatkach), pojawiają się pierwsze niby-nagłówki (takie ze znakiem zapytania) o wirusie w Kanadzie. To tylko kwestia czasu, aż nagle żywotność gejów, płonące tęcze, sprzedane mecze, ustalanie, kiedy zygota staje się pełnoprawnym człowiekiem i tego typu pierdoły znowu staną się właśnie tym - pierdołami. Bo raczej nikogo nie obchodzą pierdoły, kiedy umiera krwawiąc ze wszystkich otworów ciała.

Ciekaw jestem, moi mili konformiści, jak przed ebolą uratuje was twitter, facebook i wpierdalanie jabłek.


środa, 6 sierpnia 2014

Reanimacja górala, krok po kroku

Warunek wstępny: nie jeździć na rowerze od osiemnastego roku życia, nie znać się na budowie roweru i nie znać specjalistycznego słownictwa.

Krok 1:
Usłyszeć "W garażu dziadka jest twój rower. Mamy go wyrzucić, czy go sobie weźmiesz?"

Krok 2:
Jaki, na pedałującego Cthulhu, rower?

Krok 3:
No, ten góral, co go dostałeś jeszcze w podstawówce*.

Krok 4:
To on nie zbiodegradował? Muszę to zobaczyć, jeszcze go nie wyrzucajcie.

Krok 5:
Obejrzeć osobiście (a nie na przykład za pomocą MMSa) powyższy rower. Góral, o dorosłej ramie, teoretycznie osiemnastobiegowy (3 zębatki z przodu, 6 z tyłu). Ocenić, że hamulce nadają się na złom, opony są sflaczałe i odkształcone, do tego jedna jest zdarta jak cnota partyjnego rzecznika prasowego, kierownica wydaje się pokryta tym, co obrasta zatopione wraki, linki zamiast stali składają się tylko z rdzy, jakieś stare kabelki od licznika i oświetlenia dyndają swobodnie, brakuje przedniego błotnika, szprychy są równie pordzewiałe, co linki, podobnie manetki i śruby dźwigni hamulców, z osłony tylnej przerzutki rdza odpada płatami... Ale obrzydliwe siodełko jest w doskonałym stanie, a po nieśmiałej próbie przestawienia manetki, przerzutka Shimano płynnie się przesunęła. Na ramie nie ma rdzy (jeśli nie liczyć tej blachy, do której montuje się nóżkę i płytkiego zarysowania na przednim widelcu, ale spawy wyglądają dobrze).
Przypomnieć sobie, że tak koło 1997 rozleciał się łańcuch, rower przez dwa lata stał, potem wymieniono łańcuch (na prawdopodobnie za krótki), przy okazji wymieniając siodełko na brzydkie, ale całe (oryginalne rozlazło się, gdy rower stał nieużywany). Po tych wymianach rower i tak nie jeździł, bo akurat zrobiło się prawo jazdy i nabrało się wiary, że jak podjedzie się pod szkołę poobijanym fiatem kombi, to wszystkie panny będą szaleć za świeżym kierowcą**.

Krok 6:
Zrobić listę wszystkiego, co jest do wymiany. Zaplanować full-service, łącznie z zeszlifowaniem starego lakieru i położeniem nowego, czarnego matowego.

Krok 7:
Znaleźć w Internecie sklep wysyłkowy, handlujący rowerami i częściami do nich. Zacząć podliczać, ile będą kosztować naprawy (z optymistycznym założeniem oszczędzania na robociźnie, dzięki własnoręcznemu montażowi nowych części).

Krok 8:
Przekroczyć osiemset złotych (zanim doszło się do takich ekstrawagancji, jak nowe błotniki, bagażnik, czy narzędzia do roweru, jak ściągacz wolnobiegu, skuwacz łańcucha, itp.)

Krok 9:
Sprawdzić, jakie rowery można kupić za osiemset złotych.

Krok 10:
Poświęcić ze dwa, trzy dni na wmawianie sobie, że to, co naprawi się własnoręcznie, będzie lepsze od marketowej tandety mieszczącej się w tym samym budżecie.

Krok 11:
Wyciągnąć rower z garażu, umyć i po raz pierwszy obejrzeć w świetle dnia. Odkryć, że syf z kierownicy, manetek i klamek zszedł niemal bez śladu. Napompować koła. Przejechać się.

Krok 12:
Stwierdzić, że korbowód pracuje cicho, przerzutki Shimano niemal działają (nie wskakuje najmniejszy bieg z tyłu). Uwierzyć, że może da się to wyregulować. Podkreślam - Shimano. Rower stoi kilkanaście lat nie używany, nie konserwowany, a przerzutki nadal działają. Tak właśnie zostaje się fanem marki. Przekonać się, że hamulców w zasadzie nie ma. Odkryć, jak surrealistycznie scentrowane są koła. Zaobserwować tajemnicze ruchy tylnej ośki i wyraźne telepanie wolnobiegu.

Krok 13:
Ograniczyć listę napraw. Uznać, że zamiast marnować czas, pieniądze i energię na naprawę kół, łatwiej będzie po prostu kupić nowe, razem z taśmami chroniącymi dętki, oponami i dętkami. Pogodzić się z koniecznością wymiany tylnego hamulca i linki do niego. Uznać, że ten łańcuch jest niegodny zaufania i postanowić od razu kupić inny. Odpuścić lakierowanie - na lakierze się nie jeździ.

Krok 14:
Nie kupować tego, co najtańsze. Nowy hamulec V-brake - Shimano, a nie jakieś bezfirmowe barachło. Koła - niedrogie, ale stożkowe. Nowy wolnobieg - znowu, Shimano. Opony - raczej tanie Schwalbe, ale z kevlarowymi zabezpieczeniami przed przebiciem. Linka hamulca - zamiast całkiem taniej, wybrać markę Clark's, bo raz, podobno jest szlifowana, utwardzana i pokryta teflonem, a dwa, ma dwie różne końcówki, któraś na pewno będzie pasować. Dętki - tutaj bez szaleństw, skoro i tak pewnie się je wkrótce przebije, mogą być niedrogie. Taśma ochronna - Continental. Końcówki na linkę hamulca - kilka sztuk, bo pojedyncza zginie jak nic. Łańcuch - oczywiście Shimano. Do tego ściągacz do wolnobiegu i skuwacz do łańcucha.
W sumie trochę ponad cztery stówki.

Krok 15:
Tydzień czekania na kuriera.

Krok 16:
Początek montażu. Cała robota ma się odbyć w jeden dzień - bo odbywa się w domu, w pokoju chwilowo opróżnionym właśnie w tym celu. Przed wieczorem pokój znowu musi wrócić do stanu używalności.

Krok 17:
Złożyć koła. Przekonać się, że taśma ochronna jest za szeroka. Ocenić, że w trójkomorowych stożkowych felgach dętka i tak nie dotyka nypli szprych. Pogodzić się z niepotrzebnym wydatkiem.

Krok 18:
Pamiętać, że opony mają bieżnik kierunkowy. Z przodu to żadna różnica (koło można obrócić), ale z tyłu trzeba patrzeć, co się robi. Najpierw złożyć tylne koło. Napompować.

Krok 19:
Spuścić powietrze z tylnego koła, zdjąć oponę i tym razem założyć ją prawidłowo.

Krok 20:
Wprowadzić na scenę starego górala. Zdjąć stare koła.

Krok 21:
Założyć tylne koło. Odkryć, że ośka jest o kilka milimetrów szersza od starej, więc trzeba się napracować, żeby sukę wsadzić w tylny widelec.

Krok 22:
Ocierając zalewający oczy pot zadać sobie pytanie "Czyj to był, kurwa, pomysł, żeby naprawiać to truchło?"

Krok 23:
Założyć przednie koło. Nieufnie przekonać się, że pasuje i przykręca się łatwo.

Krok 24:
Obrócić rower i przystąpić do demontażu hamulca. Teraz, po sprawdzeniu w Internecie, wiadomo już, że ten typ hamulca nazywał się chyba cantilever, lub podobnie. Próbować delikatnego demontażu, na wypadek, gdyby ten nowy V-brake nie chciał pasować, bo wtedy będzie można z powrotem założyć stary sprzęt i jakoś może go naprawić. Żeby to się udało, należy wygrać zaciętą bitwę z zardzewiałymi śrubami.

Krok 25:
Poddać się i przeciąć linki.

Krok 26:
Zorientować się, że stary pancerz linki jest o kilka centymetrów za krótki do miejsca, gdzie będzie tzw. fajka. Skląć głupotę, przez którą nie zamówiło się od razu nowego pancerza.

Krok 27:
Iść do lokalnego marketu i kupić byle jaką, uniwersalną linkę rowerową z pancerzem, taką za cztery złote. Linkę na dobrą sprawę można wypieprzyć od razu, ale ten cudowny, nowy pancerz - przyciąć do wymaganej długości.

Krok 28:
Założyć wstępnie V-brake na swoje miejsce. Odkryć, że mimo zapewnień na opakowaniu (better clearance for mud-guard), ramiona są za krótkie, aby zmieścił się między nimi błotnik. Wybrać: błotnik, albo hamulec.

Krok 29:
Aby dostać się do dolnej śruby błotnika, zdjąć tylne koło.

Krok 30:
Przekonać się, że śruba jest zapieczona na amen. Wytłuc spod niej błotnik młotkiem.

Krok 31:
Po raz kolejny założyć tylne koło. Tak, to ze zbyt szeroką ośką.

Krok 32:
Odstąpić i przyjrzeć się swemu dziełu. Wmówić sobie, że wcale nie potrzeba błotników. To tylko zbędny balast, tak samo jak bagażnik, oświetlenie, bidon, licznik, osłona przerzutki i dzwonek. Ochrzcić zmartwychwstającego górala "Superleggera"***.

Krok 33:
Jeszcze raz, czyj to był poroniony pomysł?

Krok 34:
Dokręcić ramiona hamulca do ramy. Odkryć, że nowe śruby (najkrótsze w ofercie) są i tak za długie. Zerwać gwint, rozważając wykombinowanie jakiś podkładek.

Krok 35:
Poświęcić kwadrans na przeklinanie.

Krok 36:
Wpaść na genialny pomysł i wykorzystać stare śruby do montażu nowych hamulców. Te na pewno będą mieć odpowiednią długość.

Krok 37:
Zerwać gwint ze starej śruby.

Krok 38:
Kolejny kwadrans na przeklinanie, złorzeczenie i obiecywanie sobie, że nigdy więcej nie będzie się czegokolwiek naprawiać własnoręcznie.

Krok 39:
Serio, czyj, do kurwy rowerowej nędzy, był to pomysł?

Krok 40:
Wykorzystać śrubę z przedniego hamulca, tego, którego i tak nie planowało się na razie używać, ani wymieniać.

Krok 41:
Poprowadzić nową linkę tak, jak szła stara. W instrukcji do V-brake'ów przeczytać, że dźwignie hamulca powinny być specjalnie przystosowane do V-brake'ów. Uznać, że dźwignia to dźwignia, linkę ciągnie, nieważne, cantilever, czy V-brake. Przyczepić linkę do starej dźwigni.

Krok 42:
Poświęcić ponad pół godziny na ustawienie klocków hamulcowych, ramion hamulca i naciągu linki.

Krok 43:
Przyciąć nadmiar linki. Przekonać się, dlaczego kosztowała osiem złotych, a nie trzy: żeby przeciąć tanią linkę, wystarczyło raz zacisnąć szczypce. Żeby przeciąć tę za osiem zeta, należało zrobić to cztery razy.

Krok 44:
Przekonać się, że jedyna spodziewana katastrofa się nie wydarzyła: nie zginęła końcówka na linkę, do tego dała się założyć tak łatwo, jak nic innego tego dnia.

Krok 45:
W instrukcji V-brake'a napisano, że należy dziesięć razy nacisnąć dźwignię hamulca, żeby przekonać się, czy wszystko działa. Po dwukrotnym zaciśnięciu wynieść Superleggerę na zewnątrz i przejechać cztery i pół kilometra.

Krok 46:
Ze zdumieniem odkryć, że wszystko chyba działa.
Przynajmniej na razie.

Krok 47:
Być dumnym z reanimacji, jednocześnie cały czas zastanawiając się, czy nie należało spisać staruszka na straty i zimą, poza sezonem, na jakiejś wyprzedaży kupić coś nowocześniejszego.

Krok 48:
Przypomnieć sobie, że nie wymieniło się łańcucha. Uznać, że zrobi się to, jak obecny łańcuch się rozleci.



--------------------
* Nie pamiętam dokładnie w którym roku, ale kosztował 5 milionów i 250 tysięcy złotych. Znaczy, to było przed denominacją, kiedy wszyscy byliśmy milionerami. Więc pewnie koło roku pańskiego 1994.
** Zdumiewające, ale było to mylne przekonanie. Najwyraźniej coś było bardzo nie w porządku z dziewczynami z mojej szkoły.
*** Na ramie jest napis "Made in Italy". No to Superleggera.