piątek, 28 marca 2014

O tym nie wspominają w komediach z Meg Ryan

Wczoraj obudziłem się nad ranem, ze zdławionym krzykiem. Śniła mi się moja Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość. Gdy już przestałem hiperwentylować, szok i strach ustąpiły miejsca zdumieniu - minęło już ile? Jakieś osiem lat, odkąd nasze drogi się rozeszły, a mosty zostały potraktowane napalmem.

Pierwsze, co zrobiłem, gdy już jakoś się pozbierałem, to puściłem sobie "To the edge" Lacuna Coil. Musiałem sprawdzić, czy po tylu latach, w ciągu których zdążyłem przestać myśleć o tamtej Największej, Jedynej i Prawdziwej Miłości; zdążyłem spotkać dwie następne Największe, Jedyne i Prawdziwe Miłości, które zmieniły moją psychikę w zakrwawiony wrak na poboczu życiowej autostrady... Musiałem sprawdzić, czy dalej mną trzepie, gdy słyszę Lacuna Coil.

To działa tak:
Każda Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość kojarzy mi się z jakąś konkretną grupą - nawet niekoniecznie jej ulubioną, ale tą, której słuchała najczęściej w czasie naszej znajomości.

I tak moja najdawniejsza Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość kojarzy mi się z The Cranberries - żadna strata, nigdy ich nie lubiłem, podobnie jak w przypadku drugiej Największej, Jedynej i Prawdziwej Miłości, która szalała za Red Hot Chili Peppers. Inna Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość słuchała Stinga - to już było bardziej przykre. Nie byłem w stanie słuchać Stinga, ani The Police przez dwa lata od zerwania wszelkich stosunków dyplomatycznych.

Kolejna, niegdysiejsza Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość, właśnie ta od Lacuna Coil, doprowadziła mnie do bliższej znajomości z antydepresantami. Aż do wczoraj nie słuchałem Lacuna Coil, trzepało mną na dźwięk pierwszych taktów - choć inna sprawa, że nigdy nie byłem ich fanem.

Najmilej wspominana Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość nie odróżniała Beatlesów od Stonesów i słuchała hip-hopu. Tutaj nie poniosłem żadnych muzycznych obrażeń.

Ostatnia Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość to U2 - wciąż nie mogę ich słuchać, ale jeśli nie liczyć "Sunday, Bloody Sunday" to nie jest dla mnie jakaś wielka niedogodność.

W każdym razie - eksperyment potwierdził, że słuchanie Lacuna Coil wciąż wywołuje u mnie parszywe reakcje. Wytrzymałem minutę. Jest jednak pewna poprawa. Tym razem nie musiałem łykać tabletek, ani upijać się w czarnoziem, żeby jakoś odzyskać równowagę. Za następnych osiem lat może będę w stanie wytrzymać cały utwór.

Chciałbym móc - złośliwie - pocieszyć się, że ja też zrujnowałem moim niegdysiejszym Największym, Jedynym i Prawdziwym Miłościom przyjemność ze słuchania jakiejś muzyki. W przypadku tych wcześniejszych byłoby to Dire Straits i Iron Maiden. Tej najgorszej może obrzydziłem Pink Floyd i Judas Priest. Te ostatnie może nie trawiły przez jakiś czas Avantasii, Ozzy'ego i Dżemu z Riedlem. Miło sobie pomarzyć.

To wszystko doprowadziło mnie do refleksji: moja ewentualna przyszła była Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość musi słuchać Golców, Karpieli Bułecków, Afromentalów i Ewów Farnów - a ja w zamian zobowiązuję się słuchać mojej muzyki na słuchawkach. W ten sposób przynajmniej nie dokonamy wzajemnych spustoszeń w zbiorach płyt.

A na koniec sposób, w jaki udało mi się wreszcie wysłuchać utworu U2. Wybranego, mimo wszystko, nieprzypadkowo.


środa, 26 marca 2014

What's wrong...

Jeśli chcecie wiedzieć, co jest nie tak z tym krajem, popatrzcie na ekipę łatającą dziurę w drodze.

Ja robię to dokładnie w tej chwili.

Naliczyłem już OŚMIU członków ekipy. Trzech z nich wykonuje pracę - przy czym jeden z nich to kierowca ciężarówki, która przywiozła asfalt, niewiele robi, ale przyznaję, że bez niego robota nie mogłaby się odbyć - a reszta stoi i się patrzy. Jeden gada przez komórkę.

A sama dziura w jezdni jest mała - ale najwyraźniej, jak zostanie załatana, będzie dziełem sztuki. Jak inaczej wytłumaczyć, że pracę nad nią zaczęły się wczoraj rano i wciąż trwają?

czwartek, 20 marca 2014

Gerber Warning

Ten post jest cenną informacją dla wszystkich, którzy myślą o nabyciu produktu marki Gerber-Fiskars.

Miesiąc temu doszedłem do wniosku, że zamiast scyzoryka, sprawię sobie multitoola. Nie mogę sobie pozwolić na takiego za 600PLN, więc wycelowałem portfelem niżej - ale nie w najtańsze produkty w ofercie, tylko takie nieco droższe.

W końcu zdecydowałem się na multitool Gerber Crucial. Uznałem, że skoro nie ma wielu funkcji, to postawiono na jakość wykonania. Internetowe recenzje na które trafiłem, były przychylne. No to kupiłem dziada.

Miesiąc po zakupie przyszło mi tego pożałować.

Podczas otwierania szczypiec, rozległo się stłumione chrupnięcie i szczypce nagle straciły "chwyt" Nie da się ich na niczym zacisnąć - rękojeść się rusza, a same szczypce nie zwiększają nacisku. Ułamał się metalowy element, służący za sprężynę i ogranicznik, umożliwiający funkcjonowanie szczypiec.

Jednocześnie zniszczeniu uległa moja wiara w Gerbera. Nigdy nie kupię nic tej marki, ani Fiskarsa (nazwy Gerber i Fiskars widnieją jak byk na opakowaniu.) I każdemu, kto będzie mnie słuchał choć przez chwilę, będę odradzał zakup.

Ale o co tyle krzyku? Przecież jest na gwarancji, prawda?

Owszem, jest - na zwykłej, rocznej i niezwykłej, producenta, obejmującej 25 lat (BWHAHAHA) - ale kupiłem go wysyłkowo. To oznacza, że muszę:
- Opisać, co uległo uszkodzeniu, a nie wiem nawet, jak ten element się nazywa. Bez opisu nie zostanie dokonana naprawa/wymiana.
- Mieć nadzieję, że opis zostanie zrozumiany i zaakceptowany.
- Mieć nadzieję, że nikt nie będzie próbował mi wmówić, że uszkodzenie powstało wskutek niewłaściwego użytkowania. (A nie powstało - dbałem o niewdzięcznego bękarta.)
- Zapakować i wysłać truchło Gerbera na własny koszt do serwisu. To oznacza zwiększanie wydatków, jakie poniosłem na narzędzie...

... narzędzie, z którego i tak nie jestem zadowolony.
1. Szczypce nie są sprężynujące. Fakt, nikt nie pisał w ofercie handlwej że są, więc to moja wina, że założyłem, że skoro trzy modele Gerbera, z jakimi miałem do czynienia są ze sprężyną, to ten także będzie.
2. Brak sprężyny w połączeniu z kształtem rękojeści sprawia, że - wbrew materiałom promocyjnym - tool źle leży w dłoni i kiepsko się nim operuje.
3. Przecinak do drutu nie "zamyka się" do końca. Po zaciśnięciu szczypiec, zostaje nierówna szczelina, w najgorszym miejscu gruba na jakiś milimetr (to dużo, kiedy chce się przyciąć kawałek drutu, albo kabla.)
4. Podobno tool ma otwieracz do butelek - ja jakoś go nie znalazłem. To coś, na pseudo-śrubkokręcie płaskim, jest bezużyteczne.
5. Nóż o głowni sheepsfoot - ujmę to tak: there's no point to it. Fakt, trudniej sobie zrobić krzywdę, ale trudniej też pewne rzeczy przeciąć, jeśli nie da się ich najpierw przekłuć. Poza tym ostrze jest króciutkie, a część ząbkowana tępa, jak poseł na sejm RP. (Mam ostrzałkę tylko do gładkich ostrzy.)
6. A na koniec - uszkodzenie raczej nie jest wadą tego konkretnego egzemplarza. Złamany element jest wykonany z jakiegoś chujowego stopu i jest zbyt cienki. Niezależnie, czy serwis wymieni element, czy całego toola, w przyszłości czekałby mnie dokładnie ten sam problem.

Tak więc wciąż się waham, czy w ogóle zawracać sobie głowę gwarancją. Ale hej, mam jeszcze jedenaście miesięcy, żeby się zdecydować. A w międzyczasie:

Unikajcie produktów Gerbera i Fiskarsa jak zarazy. Wiem, co mówię, zaufajcie mi.

poniedziałek, 17 marca 2014

Trzecia szansa

Jeszcze kilka lat temu wyznawałem zasadę, że warto mieć do czynienia z chłamem. Nieważne, czy coś zwyczajnie mi się nie podobało, czy było chujowe z przyczyn obiektywnych. Nudny, źle zrealizowany film? Słaby serial? Oglądam i tak. Kiepska muzyka? Słucham. Fatalnie narysowany i beznadziejnie napisany komiks? Wertuję mimo to. Skaszaniona gra komputerowa? Gram, jakby było warto. Nudna, grafomańska książka? Czytam, choćby nie wiem co.

Postępowałem tak z dwóch przyczyn. Raz, zakładałem, że nawet obcując z czymś kiepskim, można z tego wyciągnąć wnioski, rozgryźć, dlaczego jest beznadziejne, nauczyć się, czego nie należy robić i przy okazji poszerzyć swoje horyzonty. Dwa, liczyłem na materiał, który pozwoli mi napisać jakąś złośliwą recenzję.

Teraz już tak nie robię. Zrozumiałem, że mój czas jest zbyt cenny, aby marnować go na miernotę. Ponadto stosuję podejście ubeckie - zakładam, że cokolwiek, co wpadnie mi w łapy, jest gównem, dopóki samo nie udowodni, że jest inaczej, a nawet wtedy niekoniecznie będę przekonany.

Teraz, gdy odpalam grę, jak "Witcher 2" i widzę zjebany system save'ów - odinstalowuję gnoja. Gdy serial ma z rzędu dwa słabsze odcinki - przestaję oglądać (bye bye Sherlock, up yours Castle). Kiedy książka po piętnastu - dwudziestu procentach swojej objętości wciąż mi się nie podoba, zamykam ją, nie trudząc się sięganiem po zakładkę (Pieprzyć "Fifty shades od Grey", olewać wszystko Toma Clancy'ego). I tak dalej.

Filmy mają nieco lżejszą taryfę - o ile nie trwają za długo. Półtorej do dwóch godzin mogę jeszcze zmarnować, poza tym wciąż potrafię się śmiać z kiepskich filmów (na przykład, co chwila parskałem śmiechem oglądając "Hunger Games", a taki "Pacific Rim" wręcz mile mnie zaskoczył - miał być prosty, głupi film akcji o dużych robotach i dokładnie tym był! I miał charakterystyczną muzykę, co przez ostatnie piętnaście lat się prawie nie zdarzało!)

Wobec książek, które pochłaniają więcej czasu, nie jestem już tak tolerancyjny - taki kryminał Marty Węgiel odłożyłem, gdy okazało się, że o główną bohaterkę są zazdrosne wszystkie kobiety (z wyjątkiem jej córki) i lecą na nią dokładnie wszyscy faceci (z wyjątkiem jej psa). Dlatego sam sobie się dziwiłem, że dałem George'owi R.R. Martinowi aż trzy szanse.

Pierwszy "strike" to oczywiście Gra o Tron. Przeczytałem pierwszy tom cyklu, ale kiedy na scenie pojawiły się dziobaki (sorry, ale jeśli coś się wykluwa z jaja, a potem ssie mleko, to jest dziobakiem), obiecałem sobie, że drugiego nie tknę nawet długim kijem. Słowa dotrzymałem.

Drugi "strike" to "Ostatni rejs Fevre Dream". Jedno słowo: wampiry. Niemniej, klimat kojarzył mi się z autobiograficzną książką Marka Twaina, więc naprawdę się starałem. Dotarłem daleko, do momentu, kiedy kapitan Fevre Dream traci swój parowiec, na którym łapy kładą krwiopijcy. Tutaj już skończyła się moja cierpliwość.

I z jakiejś niezrozumiałej przyczyny postanowiłem dać trzecią szansę Martinowi. Wziąłem się za "Rockowy Armageddon".

Bohaterem powieści jest Sandy Blair, eks hipis, obecnie (akcja rozgrywa się we wczesnych latach osiemdziesiątych) pisarz cierpiący na silne "zatwardzenie pisarskie". Kiedy z Sandym kontaktuje się dawny znajomy - a raczej wróg - i daje mu zlecenie na napisanie artykułu o pewnym zabójstwie, Blair wbrew rozsądkowi podejmuje się tego zadania. Ofiarą mordu, wyglądającego na rytualny, jest były menadżer grupy hard rockowej "The Nazgul" - aktywnej w latach sześćdziesiątych, całkiem sławnej i ogólnie kultowej. Sprawa jest o tyle interesująca dla Sandy'ego, że daje mu pretekst, aby znaleźć pozostałych przy życiu Nazguli i powspominać dawne czasy - a w latach szcześćdziesiątych Blair, jako młody dziennikarz, poznał kapelę bliżej i przeprowadził z nią ostatni wywiad. Dlaczego ostatni?

Wyboraźcie sobie typową, czteroosobową grupę rockową. Najciekawszą, rzucającą się w oczy postacią, jest wokalista - albinos, kurdupel, Patrick Hobbins, przezywany przez wszystkich Hobbitem. Wyobraźcie sobie wielki koncert, trochę jak Woodstock, w czasie którego The Nazgul kończą swój występ wykonaniem najdłuższego i najlepszego numeru ze swego repertuaru - "Armageddon Rag". Wyobraźcie sobie, że pod koniec utworu wokalista zostaje zastrzelony przez nieznanego sprawcę. Grupa się rozpada, muzycy idą każdy swoją drogą.

Dwadzieścia lat później Sandy zamierza przeprowadzić z nimi wszystkimi wywiady. Chce się przy okazji upewnić, że nic im nie grozi - zabójstwo eks-menadżera wygląda na robotę jakiegoś psychopaty zaszmerglowanego na punkcie Nazguli. Pierwszą rzeczą, którą Snady odkrywa, jest to, że ktoś planuje zreaktywować "The Nazgul"...

... zacząłem czytać przed południem, zakładając, że jak tylko coś mi się nie spodoba, olewam powieść pana Martina. Nagle przekonałem się, że skończyłem, że jest już jutro, a książka bardziej przypominała coś, co mogło wyjść spod ręki Stephena Kinga, niż tolkienowskie fantasy, albo szorowanie podłogi wyświechtanymi wampirami. Fakt, ciężko "Rockowy Armageddon" nazwać horrorem, ale pewne motywy, pewne pomysły, brzmiały znajomo.

Owszem, teraz mój mały wewnętrzny przypieprzacz podszeptuje mi, że można się przypieprzyć do kilku spraw - wyświechatny motyw przeżywania kryzysu wieku średniego, na dobrą sprawę niepotrzebne wtręty tolkienowskie, zbyt happyendowe zakończenie i parę innych dupereli - ale i tak jestem zadowolony. Nie żałuję ani minuty spędzonej z "Rockowym Armageddonem" - i polecam go wszystkim, którzy odróżniają Geezera Butlera od Johna Fogerty'ego.

Niejednokrotnie już przekonałem się, że kiedy daje się drugą szansę, zostaje ona zmarnowana. Po raz pierwszy dałem trzecią - i została wykorzystana w pełni.

środa, 12 marca 2014

Skąd wziąć 2 miliony dolarów

Specjalnie sprawdzałem - w polskich mediach huczy od Krymów, Putinów, Merkelów, Obamów; brzęczy spadającym samolotem i trochę sportem...

Ani słowa o tym, co słychać w Colorado.

A słychać odgłos kasowanych pieniędzy

Na wypadek, gdyby link zdechł:
Colorado zarobiło 2 miliony dolców z podatków za marihuanę. 3.5 miliona, jeśli do rekreacyjnej marysi dodać tę na receptę. Za okres od 1 do 31 stycznia. Większość dochodu została skasowana w Denver i okolicach. Dla jasności, Denver ma koło 700 000 mieszkańców, całe Colorado niewiele ponad 5 milionów.

Powtórzę:
2 bańki zielonych w ciągu miesiąca zarobione na pięciomilionowej populacji.

I jakoś nie towarzyszą temu wzrost przestępczości, wykroczeń i zachorowań.

Ale w obłąkanej źle rozumianą dbałością o zdrowie i polityczną poprawnością Europie wspominanie o tym nie jest zbyt eleganckie. Dziwię się, że BBC się odważyło. Polskim mediom zabrakło ikry.

wtorek, 11 marca 2014

Laugh, you bastards, laugh!

Ostatnio miałem wrażenie, że moje poczucie humoru uległo atrofii.

Chyba codziennie w telewizji można trafić na jakiś kabaret. I żaden z nich mnie nie śmieszy.
W pierwszej chwili sądziłem, że może to kwestia powtórek - zarówno Polsat, jak i TVP lubuje się w puszczaniu tych samych nocy, klubów, pojedynków, improwizacji i masturbacji kabaretowych. W kółko to samo - skecze Moralnego Niepokoju już mnie doprowadzają do furii, a jak ktoś powie cokolwiek o harataniu w gałę w mojej obecności, może liczyć, że coś twardego haratnie go w jądra.

Jednak szybko doszedłem do wniosku, że ciągłe powtórki nie są największym problemem. Materiał, który nie jest całkowicie wyeksploatowany też mnie nie śmieszy.

Obecnie przychylam się do teorii, że to artyści się wypalili.

Dawniej kabaret pisał materiał, wykorzystywał go w występach na żywo, a w telewizji pokazywał się rzadko. Kiedy uzbierali dość pomysłów, tworzyli nowe skecze, układali nowy program i było dobrze.
Teraz kabaret jest zakontraktowany na produkowanie materiału niczym na jakiejś upiornej linii montażowej. Trzeba pisać coś do "Dzięki Cthulhu już weekend", trzeba pisać kabaretowe kluby, trzeba występować przy każdej okazji, nie ma kiedy spać i zresetować mózgu... Współczuję przepracowanym kabareciarzom, ale nie zmienia to faktu, że chcę dać im w kość, żeby wreszcie się trochę opamiętali.

Tutaj wyjaśnię, że moje poczucie humoru wciąż jakoś funkcjonuje. Wiem, że problem tkwi w polskich kabaretach, a nie w mojej głowie.


Tak, właśnie dzięki Titusowi - a dokładniej dzięki show "Voice in my head" wiem, że wciąż są rzeczy, które mnie bawią. I to bardzo.
Przy okazji Christopher Titus dał mi do ręki broń przeciw polskim kabaretom.
Według Titusa jest niezawodny sposób, aby doprowadzić kabareciarza do szału albo załamania nerwowego:
- Iść na występ na żywo.
- Zająć miejsce w pierwszym rzędzie.
- Kiwać głową z możliwie pogardliwą miną.
- Przez całe show nie uśmiechnąć się ani razu.
Plan jest genialny i piękny w swojej prostocie. Prawie nie mogę się doczekać, czy odniesie sukces.

Jest tylko jeden szkopuł: wciąż trzeba zapłacić za bilety. Kabaret i tak na mnie zarobi.

No cóż, chwilowo nie mogę pozwolić sobie na rozrzutność. Ale jeśli ktoś z Was zastosuje się do powyższej metody - dajcie znać, jak poszło. Bardzo jestem ciekaw, jak wygląda pan Górski, albo pan Wójcik, gdy w pierwszym rzędzie jest ktoś wyraźnie znudzony jego wtórnością.

środa, 5 marca 2014

Co do wydarzeń bieżących...

O co tyle krzyku z tą całą Ukrainą?
Rozwiązanie problemu jest proste - wysłać na Krym tych, którzy twierdzą, że w 1981 roku Polsce nie groziła interwencja zbrojna wojsk radzieckich*. Oni wytłumaczą Ukraińcom, że Rosja to tylko w gębie jest taka mocna i nie ma się czym przejmować. Te okręty i wojska tylko przypadkiem są w okolicy. A z takimi Czechami, Afgańczykami, Gruzinami - nie warto na te tematy rozmawiać.
Ukraińcy się uspokoją i znowu w ich kraju zapanują pokój, jedność, dobrobyt i tolerancja.

Z kolei tym, którzy słabo pamiętają, czym kończą się afery na Krymie, przypomnę muzycznie:





-------------------
* Nie twierdzę, że stan wojenny był w jakimkolwiek sensie "dobry". Mówię tylko, że wtedy był następujący wybór: Polskę mogły terroryzować wojska radzieckie, albo polskie.