środa, 30 kwietnia 2014

Bitches leave.

Popełniłem jeden z drobnych życiowych błędów: obejrzałem nowego Robocopa.

Ten wpis miał być długi, złośliwy, wytykający Frankowi Millerowi, że nie podobał mu się Robocop 2, porównujący ten chłam do Robocopa 3 i tego obrzydliwego serialu, o którym już chyba nikt nie pamięta, miał ogólnie rozszarpać ten film na strzępy... Ale uznałem, że nie warto. Nowy Robocop nie jest nawet dość zły, żeby marnować na niego więcej czasu. Jest miałki, nudny, nonsesnsowny, nie trzyma w napięciu, sceny akcji są jak z setek równie dennych gier komputerowych, nic w nim nie jest na tyle oryginalne, żeby utkwiło w pamięci...

Poprawka. Dzisiaj pamiętam już tylko jedną scenę z filmu: kiedy Samuel L. Jackson wyjeżdża ze swoim zawołaniem bojowym, krzycząc na całe gardło "Motherfucker!"... który to motherfucker został wypiszczany przez jakąś niby-cenzurę. Za dwa, trzy tygodnie zapomnę nawet ten, jedyny jaśniejszy moment nowego Robocopa.

Ujmę to tak:

Scena, w której Boddicker odstrzeliwuje z shotguna dłoń bezsilnego, powalonego Murphy'ego - ta scena pozostanie ze mną do końca życia.

W nowym filmie nie ma nic, co wywarłoby na mnie takie wrażenie.

Lepiej przypomnieć sobie film Verhoevena z 1987, popijając zimne piwo.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Nagłówki, stan na 9:20

Oto, na jakich nagłówkach TVN24 dzisiaj nie kliknąłem, ale w tradycji polskiej publicystyki postanowiłem i tak skomentować.

- Domy zniszczone do fundamentów,
 wielu rannych. Wściekły atak tornad w USA
Apparently God doesn't bless America.

- "Rebelia na wschodzie Ukrainy nie do opanowania"
W przeciwieństwie do innych rebelii, miłych, łatwych do opanowania i przyjaznych dla turystów.

- Wrzuciła "zdjęcie z ręki" i zginęła w wypadku
Zapewne próbowała rzucić się w ślad za zdjęciem.

- Wiozła oplem osiem osób. 4-latek w bagażniku
Za moich czasów w bagażniku jechał ten, kto był najbardziej narąbany i mógł przyciągnąć uwagę policji... albo było mu wszystko jedno. Dzieci dojrzewają szybciej, niż kiedyś.

- Poszukiwania boeinga wkraczają w "nową fazę"
Czwarta to Depresja, piąta to Akceptacja - najwyższa pora na ostatnią.

- Putin uwieczniony na medalu. Pamiątka po aneksji Krymu
Dostałem w ciągu trzech dni tak z osiem spamów, nakłaniających mnie do zakupu medalików i monet wybitych z okazji kanonizacji JP2 - Władimir Pierwszy musi sie bardziej postarać, żeby to przebić.

- Prezydenci na kanonizacji, czyli "zróbmy sobie zdjęcie"
A co mieli robić? Modlić się? Przecież z Pisma Świętego wiadomo, że ciężej będzie im sie dostać do Królestwa Niebieskiego, niż nawinąć wielbłąda na igłę.

Dobrze zacząć tydzień ze świadomością, że media pozostają w dobrej formie.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Ocena między 1/10 a 8/10

Uznałem, że pokażę Wam, dlaczego nie jestem obecnie zainteresowany pisaniem nowych recenzji na Filmweb. Najlepiej pokazać to pisząc recenzję.

Oto moja recenzja "Wałęsy. Człowieka z Nadziei".

***

"Wałęsa. Człowiek z Wąsami"


Był kiedyś w naszej umiarkowanie kochanej Ojczyźnie taki ustrój, co się zwał socjalizm. Jak powszechnie wiemy, był zły - i nie trzeba długo uzasadniać dlaczego demokracja jest lepsza. Wiadomo, kiedyś władza była butna, niekompetentna i skorumpowana. Teraz za to jest wrażliwa na potrzeby obywateli, profesjonalna i nieprzekupna. Kłopot ze zmienianiem ustroju polega na tym, że za cholerę ten proces nie chce się odbyć sam z siebie. Ktoś musi coś zrobić, żeby skorumpowana i niekompetentna władza pojęła, że społeczeństwo nie jest zadowolone. Potrzeba bohatera - czyli kogoś, kto robi coś straszliwie głupiego, z czego wbrew zdrowemu rozsądkowi wynika coś dobrego.

Bohaterem obalania komuny w peerelu został wąsaty elektryk, wyżej utalentowany w przeskakiwaniu przez płoty, niż w mówieniu poprawną polszczyzną. Nakręcenie filmu o nim było tylko kwestią czasu. Pytanie tylko brzmiało: czy będzie w 3D?

Na szczęście nie jest, co już powinno zapewnić mu pozytywne oceny. Wajda jest trochę zbyt sensownym reżyserem, żeby dać się wciągnąć w chwilową modę. Zamiast tego wolał zrobić film, który byłby zwieńczeniem poprzednich opowieści o ludziach z materiałów metalowo-kamieniarskich.

Film skupia się na okresie, kiedy Wałęsa nie podejrzewał nawet, że kiedyś będzie demontował wannę z Belwederu, zanim wprowadzi się tam na jego miejsce Kwaśniewski (ruchomy obrazek  o nim zapewne nazywałby się Człowiek z Choroby Goleni). Wałęsa dopiero musi zostać bohaterem walki z ustrojem - i właśnie ten odcinek jego życiowej drogi obejrzymy bliżej. Będzie trochę fabuły, trochę wmontowanych zdjęć archiwalnych z odpowiedniego okresu, trochę bardziej osobistych spraw i zmagań Wałęsy - dzięki czemu opowieść nie wpada w bohaterski patos.

Nie mogę nie pochwalić Roberta Więckiewicza - w kinie zdominowanym przez Szyców i Karolaków miło od czasu do czasu zobaczyć jakiegoś sensownego aktora, więc już na starcie odtwórca głównej roli mocno punktuje. Ale to nie wszystko - jemu udało się wykreować Wałęsę lepszego od oryginału. Chciałbym zasugerować, aby na zagraniczne wizyty, na które zostaje zaproszony nasz były prezydent, wysyłać Więckiewicza. Zagraniczniaki i tak się nie połapią, a krępujących sytuacji może byłoby mniej.

Mimo że ciężko temu filmowi zarzucić coś poważnego, nie pałam do niego zbyt ciepłym uczuciem. Po prostu uważam, że obrazy biograficzne warto robić dopiero, gdy portretowany delikwent jest bezpiecznie martwy od dłuższego czasu. Podejrzewam, że wszystkim zaangażowanym w produkcję towarzyszyła świadomość, że Wałęsa obejrzy owoc ich pracy. A stać go na prawników. Gdyby filmowcy nie pracowali pod tym obciążeniem, rezultat mógłby być dla mnie atrakcyjniejszy.



***

OK, oceniam, że w tej chwili na 99% recenzja zostałaby zaakceptowana. Mamy 389 słów - sporo powyżej wymaganego minimum. Mamy tytuł, inny niż tytuł recenzowanego filmu. Mamy wymagane składniki recenzji - wiemy jaki to film, kto go wyreżyserował, kto gra główną rolę, jaka z grubsza jest fabuła, ocenę kilku elementów i osobistą konkluzję. Niezbyt mocną, ale powinna oblecieć w tłumie. Gorzej napisane chałtury widziałem w czasopismach i na innych portalach. Gorsze rzeczy trafiały na Filmweb.

Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy nie odzyskać hasła na FW i nie wysłać tego jako kontrybucji. Na szczęście jestem stosunkowo trzeźwy i nie zrobię tego.

A teraz obniżę szanse tej recenzji na zaakceptowanie na Filmweb do 0%. Gotowi?

Nie obejrzałem filmu. I nie zamierzam. Cały tekst napisałem na podstawie materiałów promocyjnych i kilku rozsądnych domysłów.

Pierwsza sprawa: wszystkie zrecenzowane na FW filmy obejrzałem - co czasem było aż bolesne. Gdybym teraz wysłał taki niezbyt śmieszny dowcip, byłoby to jak rzucenie gównem w te teksty, które zostały zaakceptowane przez weryfikatorkę. Może nie są to materiały godne nagród, ale każdy został napisany uczciwie i w każdy włożyłem trochę pracy.

Druga sprawa: jedynym, co było dla mnie atrakcyjne w napisaniu tego tekstu, był fakt, że jest oszustwem. Gdybym obejrzał film Wajdy, zmontowanie recenzji byłoby śmiertelnie nudne. A tak - recenzja była czymś w rodzaju wyzwania. Szczerze mówiąc, nie byłem pewien, czy uda mi się sklecić tekst dość długi - gdyby się nie powiodło, nie miałbym o czym tutaj pisać, bo eksperyment wylądowałby w koszu na śmieci i nigdy, nikomu bym o nim nie wspomniał.

W sumie upewniłem się, że aby coś napisać na Filmweb, musiałbym trafić na odpowiedni film - kiepski, z kilkoma nonsensami, ale jednocześnie na tyle zabawnymi, żeby recenzję fajnie się pisało. A takiego filmu dawno nie widziałem...

Poza tym musiałbym linkować nazwiska reżysera i aktorów, co jest zwykłą stratą mojego czasu. Potrzebowałbym kogoś, kto robiłby to za mnie - i nie oczekiwał za to rekompensaty pieniężnej.

Tak więc, dopóki nie trafią się odpowiednie filmy i nie znajdę sobie Altruistycznego Asystenta - nie będzie filmwebowej działalności w moim wykonaniu.

Miłośnicy Arnolda mogą spokojnie odetchnąć - choć "Jingle All The Way" i "Junior" wciąż mnie kuszą.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

środa, 16 kwietnia 2014

Corncob Blues

Przez ostatnie dni jakoś dziwnie się czułem. Niestrawność? Niewłaściwy poziom krwi w alkoholu? Nie. A jednak coś było nie w porządku.

W końcu zrozumiałem. Pisząc o tym, jak zostałem Hardrockowym Rabbim, pisałem o aktywności, która jest zdrowa - jeśli nie liczyć ryzyka kontuzji - która jest, o zgrozo, społecznie akceptowalna... I na swój ociekający cholesterolem sposób nawet tak jakby zachęcałem do biegania. Czuję, że muszę jakoś zbilansować karmiczną równowagę.

O czym by tutaj.... O! Już mam!

Minister Szczęśliwości ostrzega: palenie tytoniu niekoniecznie Cię zabije - są palacze, którzy dożywają setki i nie mają raka - za to na pewno ukoi Twoje nerwy, a przy odrobinie szczęścia sprawi, że schudniesz. Serio: nikotyna może zastąpić twixy i oreo. Jedynym prawdziwym problemem jest to, że oddech cuchnie popielniczką. Francuskie pocałunki nagle nie są aż tak przyjemne.

Ale, jeśli tak jak ja, obecnie nie masz jakiejś ogłupionej ofiary, która wierzy, że kochasz ją nad życie; a co za tym idzie, nie grozi ci całowanie się z kimkolwiek - nie żałuj sobie dymka.

Ten tekst nie będzie o papierosach - rzuciłem je dawno temu. Jak wiadomo, nie ma nic łatwiejszego od rzucenia palenia: są tacy, którzy rzucają je cztery razy w miesiącu. Ja przekonałem się, że rzuciłem je definitywnie, gdy na ulicy minąłem się z trzema ślicznymi dziewczynami - i jedyne, o czym mogłem myśleć, to "Jak one potwornie śmierdzą! Wytarzały się w popielniczce, czy jak?"

Wyglądało na to, że moja przygoda z nikotyną się skończyła. Mój osobisty szympans nie miał nic do roboty, oddychało mi się cudownie łatwo, no i zacząłem na poważnie gromadzić kilogramy w obwodzie pasa. Tak już jest, że ochotę na papierosa zastępuje ochota na słone paluszki... albo chipsy... na czekoladę... poza tym, skoro nie palę, to zasłużyłem na pepsi. I może kawałek szarlotki, dziękuję bardzo. Alice Cooper powiedział, że nie da się wyjść z nałogu; można tylko zmienić to, od czego jest się uzależnionym. Miał rację.

Koniec palenia zbiegł się z rozpoczęciem kontrolowania alkoholizmu*. Wcześniej weekend oznaczał upicie się do granicy nieprzytomności, rzyganie w jakiejś publicznej toalecie, a po powrocie do domu sikanie przez okno, przy jednoczesnym śpiewaniu na cały głos "Fat Bottomed Girls".




Kontrolowanie oznaczało, że przyjmuję taką dawkę, jaka akurat była potrzebna, żeby zasnąć, albo chociaż przestać myśleć o pewnych osobach, o muzyce, która źle mi się kojarzy, o nieprzyjemnych rzeczach i takich tam pierdołach. I ani kropli więcej. Stosuję tę metodę do dziś. Przynajmniej sąsiedzi nie narzekają.

Niemniej, jak każdemu nałogowcowi, zdarzają mi się potknięcia. Fakt, rzyganie po kątach nie wchodzi już w grę, podobnie jak okienne incydenty i fałszowanie Queen. Ale pewien czas temu noc była chłodna, zima straszyła, cienie na ścianach się wydłużały, a ciepełko w butelce Jacka Danielsa było płynnym zbawieniem...
Doprowadziłem się do stanu, w którym pewne stare, zarzucone i niejasne pomysły nagle wydały się genialne w swojej prostocie.
Na drugi dzień, skacowany, dostałem maila ze sklepu Fajkowo, z potwierdzeniem zamówienia. Zamówiłem fajkę, akcesoria i tytoń. Po pijaku. Na szczęście, nawet odległy od trzeźwości, jestem świadom swoich możliwości finansowych. Wyglądało na to, że aby zamortyzować wydatek, przez jakiś czas będę musiał mniej pić, ale przynajmniej nie zbankrutuję.

Pocieszyłem się, że mogło być gorzej - mogłem próbować skontaktować się z którąś Największą, Jedyną i Prawdziwą Miłością, a wtedy nie dostałbym maila, tylko polecony od jakiegoś prawnika, albo wezwanie na policję - i poczłapałem do bankomatu.

O fajce myślałem już dawno temu - gdy złapałem się na tym, że jestem w stanie zeżreć siedem czekolad tygodniowo. Teorię Alice Coopera o nałogach znałem doskonale, wiedziałem, że pora znaleźć sobie nowy, mniej tuczący nałóg. Mój kłopot polegał na tym, że nie wyobrażałem sobie, że mógłbym po prostu pójść do jakiejś trafiki i pogadać ze sprzedawcą - takie postępowanie jest tabu dla członków mojego plemienia. Więc znalazłem sobie sklep internetowy i przeżyłem lekki szok kulturowy.

Pierwsze wrażenie było OK - hej, ładna fajka za dwadzieścia kilka złotych, tytoń za tyle samo, tylko koszta przesyłki nonsensownie podniosą kwotę...

A potem zobaczyłem te wszystkie akcesoria, filtry, wyciory, niezbędniki...

Wycofałem się do Googla, znalazłem portal miłośników fajki** i zdębiałem.

Okazało się, że te tanie fajki są ze złego materiału. Że na początek trzeba kupić ze trzy fajki - albo nawet więcej - z wrzośca, a w miarę dobre fajki zaczynają się od 150 PLN.
(Czyli na razie mamy rachunek na 450 PLN)
Że tanie tytonie nie dają się palić, bo są aromatyzowane. Lepiej zacząć od czystej Virginii.
(W sumie trochę ponad 480 PLN)
Wyciory do czyszczenia to podstawa, podobnie jak specjalna popielniczka.
(520 PLN)
Do tego niezbędnik. I Filtry. I zapalniczka, taka z bocznym płomieniem.
(Jakieś 550 PLN)
Kołeczek, do ubijania tytoniu, za jakieś trzydzieści złotych! KOŁECZEK!
(580 PLN...)
I koszta przesyłki.
(Ja pierdolę...)

Poza tym palenie to sztuka. Źle palona fajka się pali - w dobrze palonej pali się tytoń. W źle palonej fajce tytoń się nie spali do końca, będzie bulgotał kondensat, będzie wygasać co chwilę, trzeba ją dobrze nabić, a tytoń może być cięty na różne sposoby, co oznacza, że każdy nabija się trochę inaczej... A potem jeszcze jest kwestia czyszczenia tego ustrojstwa...

Rany boskie, palenie ma relaksować i sprawiać przyjemność! Co jest z tymi fajczarzami? To jacyś masochiści?

Pomysł palenia fajki zarzuciłem jako nieekonomiczny i zbyt stresujący. Aż do ubiegłej zimy.

Skoro już kupiłem fajkę, skoro znam teorię, to mogę spróbować palić to cholerstwo.

Przynajmniej nie szalałem z popielniczkami i kołeczkami - zamiast popielniczki, gliniany talerz i kawałek korka (w sumie za jakieś 6 PLN), kołeczek wystrugałem sobie sam (nie jest z wrzośca, nie jest zbyt piękny, ale kosztował mnie 0 PLN i działa, jak markowy produkt)...

Od razu zaznaczę, że wciąż się uczę. Fajka czasem mi gaśnie, czasem tytoń nie dopali się do końca. Pochwalić się mogę tym, że nie mam problemów z kondensatem - choć to może być zasługa kołków z balsy, zwanych dla zmyłki filtrami (jestem zdania, że prawdziwe filtry do fajki, to te węglowe. Reszta, to rzeczy które wpycha się w miejsce na filtr). Ponieważ sesja palenia trwa w moim przypadku jakieś półtorej godziny, plus czyszczenie, organizuję sobie ją mniej więcej raz na tydzień. Więc będę się uczyć jeszcze przez wiele miesięcy... Ale odrobina nikotyny przyjęta przez jamę ustną i tak sprawia przyjemność - choć na razie nie jest w stanie zastąpić tuczących słodyczy. Póki co fajka dla mnie to nowy zwyczaj, a nie nałóg.

Jednak nie tym chciałem się podzielić. Chcę tutaj przedstawić propozycję, jak zapoznać się z fajką małym kosztem.

I nie, nie proponuję zakupu fajki używanej. Przeraża mnie idea wpychania do ust czegoś, co gryzł, ssał i obślinił jakiś obcy facet***, pokryty zarazkami i Cthulhu wie na co chory. Nawet wygotowanie ustnika i kąpanie go w czystym spirytusie nie zmniejsza moich uprzedzeń.

Nie, moja wersja jest prostsza, bardziej higieniczna i jeszcze tańsza.

Jak już napisałem, raz na tydzień palę Virginię w mojej niedrogiej fajce z wrzośca. Ale jednocześnie coraz częściej zdarza mi się palić w czymś takim:




Kukurydzianka. Corncob, znaczy.
Fakt, nie jest piękna - ale jeśli zaczynasz palenie, to może nie chcesz robić z siebie widowiska wśród znajomych i będziesz puszczać pierwsze dymki w samotności. W takim razie uroda fajki staje się nieistotna. Poza tym, kukurydzianki palili tacy ludzie jak generał MacArthur i Huckleberry Finn (no dobrze, co najmniej jeden z nich może być postacią fikcyjną. Ale i tak kukurydzianka jakoś pasuje do bourbona i Creedence Clearwater Revival).

Ja wykorzystuję corncoba do palenia aromatyzowanego tytoniu. Raz, fajka działa jak kadzidełko i w pokoju ładnie pachnie. Dwa, nigdy nie miałem w niej problemu z kondensatem (akurat we wrzoścu też nie, ale tutaj nie ma kołka z balsy). Trzy, tytoń zawsze dopala się do końca. Czasem zgaśnie (rzadziej, niż Viginia we wrzoścu), ale można odpalić tanimi zapałkami i nie martwić się, że przypali się rim. Cztery, jest leciutka (zabawne, ale kiedy sprzedawca podaje parametry fajki, skupia się na rozmiarach, a nie na wadze, która według mnie jest co najmniej równie istotna). Nie ma filtra - więc nie trzeba kupować nowych na wymianę. No i czyszczenie - ustnik i cybuch są tak "wysokiej" jakości, że wycior nawet nie chce wejść w ten pierwszy, a ten drugi zmienia wycior w strzępy. Więc do czyszczenia wystarczy papierowy ręcznik w połączeniu z niezbędnikiem, poza tym ustnik można umyć pod bieżącą wodą.

Warto wspomnieć, że kukurydzianka, z konieczności, nie jest przesadnie pojemna. Moją wypalam w pół godziny - staram się na to patrzeć, jak na zaletę.

Na koniec ostatnia, najważniejsza cecha: cena. Mniej niż dwa piwa. Mój egzemplarz kosztował 4,90 PLN.
(4,90 PLN)
Do tego dodajmy niezbędnik, ginekologiem zwany (bo dłubie, skrobie i przepycha). Najtańszy, a sprawdza się tak samo dobrze, jak te droższe. Kosztuje 4 PLN.
(8,90 PLN)
Aromatyzowany tytoń MacBaren, 40gramów...
(w sumie koło 30 PLN)
Plus koszta wysyłki, niestety.

600 zeta, a 30... śmiem twierdzić, że jest różnica.

Krótko mówiąc, jeśli zacznie się od mojej opcji ekonomicznej, można stracić mniej forsy, niż przy polecanym przez zawodowców zakupie, a chyba równie skutecznie da się sprawdzić, czy fajka jest "tym czymś", czemu można poświęcić czas i pieniądze.

A jeśli jednak fajka nie przypadnie do gustu - zawsze są cygara.

Mam nadzieję, że nakłoniłem kogoś do niezdrowej i społecznie niemile widzianej aktywności. Od razu czuję się lepiej.

-------------------
* Jeśli widzicie nałogowca, który twierdzi, że kontroluje swój nałóg, to widzicie kogoś, kto jest mistrzem w samo-oszukiwaniu. Albo kłamcę.
** Jeśli na serio myślisz o fajce, zajrzyj tam, żeby dowiedzieć się, co mają do powiedzenia ludzie, którzy fajczarzami są dłużej, o wiele dłużej ode mnie, więc pewnie wiedzą więcej.
*** Kolejny powód, dla którego nie mam w planach uprawiania francuskiej miłości.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Ty też możesz być hardrockowym Rabinem

Nie mam złudzeń, że tamten post mógł kogokolwiek zainspirować do biegania. Bieganie to masochistyczna aktywność, z szerokimi widokami na zrobienie sobie dotkliwej krzywdy, wypłacająca dywidendy po nieprzyzwoicie długim czasie. Niemniej dopuszczam możliwość, że przeczyta to ktoś, kto wciąż ma w głowie myśl "zacznę biegać od poniedziałku... chyba, że będzie zła pogoda... albo coś fajnego w internecie..." - a najbardziej tego kogoś odstrasza to, co przeczytał na stronach poświęconych bieganiu. Chcesz tylko trochę się poruszać, a tu okazuje się, że trzeba zainwestować w drogie buty, koszulki, obcisłe gatki, bieliznę za kilkaset złotych, trzeba wiedzieć czy jest się pronatorem, skontaktować z lekarzem, znaleźć plan treningów, przejść na dietę...

Otóż większość z tego to gówno prawda.

Pierwsza sprawa - nie jestem autorytetem. To, co tu napiszę, to tylko moje doświadczenia i nie jest wiążące w sensie prawnym.

Dlaczego myślę, że w ogóle wolno mi się wypowiadać? Przecież nadal obżeram się niezdrową żywnością, co kilka dni palę fajkę*, piję litry pepsi i jeszcze więcej piwa i gorzały, z twarzy i figury przypominam Belushiego z "1941", mam brzuch dość duży, żeby w razie nagłego deszczu mój penis nie był zagrożony zmoknięciem...




No cóż, przede wszystkim zauważalnie poprawiłem swoją kondycję, o czym pisałem poprzednio. Po drugie - z 98 kilogramów zszedłem do 83. Rozważam wyeliminowanie z jadłospisu twixów i czekolady, żeby zejść jeszcze trochę niżej. Ale wtedy będę zmuszony kupić sobie nowy pasek do spodni.
Poza tym, kiedy zaczynałem, biegałem/człapałem w tym tempie:





Teraz Marsz Wilków okazał się trochę za wolny. Oto moje obecne tempo (no, dopóki pod koniec trasy szympans** nie zaatakuje):




Tak więc podzielę się tutaj kilkoma obserwacjami.

Przede wszystkim - jak widać, i bez diety można coś tam osiągnąć. Jak już się osiągnie, można myśleć o diecie. Biegania nie trzeba zaczynać od liczenia kalorii.

Kolejny punkt - odzież. Na początku nie warto zawracać sobie głowy cudami. Spodenki krótkie, albo od dresu (jeśli, jak ja masz włochate i koślawe nogi, których nie wolno pokazywać publicznie w trosce o zdrowie psychiczne kobiet, dzieci i koni), zwykły t-shirt, jakieś skarpetki i można biegać. Jedna uwaga: jeśli jesteś facetem i w szufladzie masz tylko bawełniane slipy, a nie chcesz kupować od razu poliestrowej bielizny po co najmniej sześćdziesiąt złotych para, spraw sobie bokserki. Jeśli mi nie wierzysz na słowo, że to dobry pomysł, poczekaj, aż raz spocisz się porządnie w bawełnianych slipach. Na marginesie - na ten sezon, skoro już wiem, że będę biegać, kupiłem sobie dwie najtańsze, poliestrowe koszulki do biegania. Ciekawe, jak szybko się rozlecą.

Plan treningów... jakoś się bez niego obszedłem. Tempo moich biegów narzuca mój osobisty szympans. Kiedy łapie mnie za drogi oddechowe i zaciska kosmate łapska, to znaczy, że lepiej biegać wolniej i krócej. Warto tu może zaznaczyć, że rada, aby nie biegać codziennie, jest słuszna. Ja z lekka zachłysnąłem się w pewnym momencie i codziennie wychodziłem na bieganie. Po dwóch tygodniach WSZYSTKIE stawy w nogach i dawne kontuzje bolały mnie tak, że przez tydzień ledwo się ruszałem. Od tej pory biegam co drugi dzień (chyba, że pogoda jest naprawdę piękna i wtedy daję sobie w kość... czego zwykle potem trochę żałuję).

Rzeczą niekoniecznie obowiązkową, ale taką bez której nie potrafię sobie wyobrazić biegania, jest moja wierna empetrójka. Potrzebuję muzyki, żeby zagłuszyć dyszenie, świsty z płuc i łomot serca.

No i na koniec najważniejsze, czyli Blues o Butach do Biegania.

Jeśli chodzi o tę całą pronację, to zaryzykuję takie stwierdzenie: jeśli nie masz płaskostopia, to raczej nie ma się czym przejmować. Ale nie trzymaj mnie za słowo - pogadaj ze sprzedawcą butów, albo poszperaj w sieci. Ja uznałem, że skoro zostawiam mniej więcej normalne ślady stóp, to nie przejmuję się takimi rzeczami.

Po raz pierwszy wszedłem do obuwniczego mając w planie zakup butów wyłącznie do biegania, gdy przekonałem się, że jestem w stanie przebiec moją odludną, dwustumetrową dróżkę - czyli tak koło dwóch tygodni po tym, jak z trudem przetruchtałem pierwsze kroki. Kłopot w tym, że adidasy, które zobaczyłem na półce kosztowały koło czterech stówek i wyglądały jak coś, czego miejsce jest na paradzie gejów. W związku z tym znalazłem sobie buty, które wyglądały trochę jakby dało się w nich biegać, były raczej czarne, niż neonowe, nosiły dumnie markę Victory i kosztowały osiemdziesiąt złotych.

Moja rada: Nie kupujcie butów marki Victory za osiemdziesiąt złotych.

Zaczęły się rozlatywać już po tygodniu. Nie tylko zdarłem podeszwy na wylot, co na dobrą sprawę uniemożliwiło mi bieganie po deszczu i w jego trakcie. Do tego klej pod wyściółką na piętach zaczął zbijać się w gulę - każde wyjście na bieganie było czymś w rodzaju średniowiecznej tortury.

Pomijając wątpliwą jakość produktu tańszego od flaszki dobrego bourbona, odkryłem, że buty były złe także z innego powodu. Otóż, sądząc po agresywnym bieżniku podeszwy i braku amortyzacji, były to buty do biegania w terenie. Tymczasem ja zmuszałem je do codziennego biegania po asfalcie i betonie, każdego dnia wykonując jakieś sześć tysięcy kroków (wiem dzięki cudzemu smartfonowi i aplikacji dla biegaczy)... A na początku każdy krok oznaczał pieprznięcie o glebę moją niemal setką kilogramów żywej masy. Nic dziwnego, że buty zmieniły się w człapersy.

Na ten sezon sprawiłem sobie parę Kalenji Eliofeet - są lekkie i wygodne, nie wiem tylko, jak będzie z ich wytrzymałością, czy poradzą sobie z moją masą. Trzymam kciuki.

W każdym razie: polecam kupić najlepsze buty do biegania, na jakie można sobie akurat pozwolić. Przy zakupie sprawdzić, na jaką nawierzchnię buty są przeznaczone, do jak częstych treningów i na jaką wagę biegacza obliczone.

Poza tym dobre buty są dodatkowym motywatorem - skoro wydało się na nie forsę, to żal, żeby tak stały i się kurzyły... A jak już się w nich idzie, to... No właśnie, to buty do biegania, a nie do chodzenia. Pieprzyć szympansa, niech buty pokażą, co potrafią.



-----------------
*Nie w sensie "szlug", tylko w sensie "takie niewielkie coś z wrzośca z kominem i cybuchem". Papierosy rzuciłem w 2009.
** Znany zwykłym śmiertelnikom jako astma.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Co w sieci piszczy

OK, w Internecie żyje się między innymi z reklam. Coby ludziska reklamy zobaczyli, trza ich skusić do klikania.

Jak kusi witryna TVN24, rzekomo dostarczająca wiadomości z kraju i ze świata? Nagłówkami, rzecz jasna.

Oto dzisiejsze nagłówki, stan na dziewiątą rano. Kursywą moje komentarze.

- Separatyści zajęli kolejny budynek w Doniecku. Janukowycz wraca na Ukrainę?
Dziennikarstwo w Polsce jest martwe? Polscy dziennikarze to banda niedouczonych leni? To plotki, czy wiadomości? Niekompetencja objawia się stawianiem znaków zapytania w nagłówkach?

- Pijany wiceminister uciekał przed policją i strzelał na oślep
To ma być wiadomość? Gdyby posłusznie oddał się w ręce policji, to byłaby sensacja.

- "W szopie też można wytrenować wielki talent". Minister odpowiada wściekłemu Janowiczowi
Owszem. Można wytrenować na przykład wielki talent w czyszczeniu szopy.

- Wściekły Janowicz rzuca mikrofonem na konferencji
No proszę, nigdy nie wpadłbym na to, że był wściekły. Ja zawsze rzucam mikrofonami, gdy jest mi błogo i szczęśliwie.

- Biła i szarpała dzieci? Prokuratura umarza sprawę. "To środek do odnoszenia sukcesów"
Tak jak trenowanie w szopie.

- Barykady, zasłonięte twarze, rosyjska flaga. Protestujący okupują urząd w Doniecku
Nieważne, przeciw czemu protestują. Ważne, że mają barykady i zasłonięte twarze.

- Walka o miejsce w przedszkolu. "Wymagali mapek Google"
Nie widzę związku między tymi dwoma zdaniami. Pewnie właśnie to ma mnie zachęcić do kliknięcia.

- Niespodziewana zamiana zbiła młodych projektantów z tropu
Nagłówki zbijają z tropu zgorzkniałego internautę.

Na żadnym z nich nie kliknąłem. Czego i Wam życzę.

czwartek, 3 kwietnia 2014

I was a Hard-rock Rabbi

Ta historia zaczyna się na przełomie lipca i sierpnia 2013 roku.

Właśnie przekonałem się, że wyglądam jak nieślubne dziecko Jabby the Hutta i Ryszarda Kalisza. Groziło mi, że w każdej chwili zacznę wytwarzać własne pole grawitacyjne. Rozważyłem opcje.
Dietę skreśliłem bez wahania - odstawienie twixów, chipsów, piwa, pizzy pepperoni, spaghetti i kiełbasy z grilla byłoby zbyt dużą torturą.
Gimnastykę również odrzuciłem - te wszystkie brzuszki, przysiady i dziwaczne maszyny, których sam wygląd rozgrzałby serca co większych sadystów ze Świętego Oficjum, napawają mnie mniej więcej takim entuzjazmem, jak oglądanie "Kevina samego w domu".
Rower..? Chciałbym zrzucić kilka kilogramów, a nie dać się rozjechać jakiemuś pojebowi w stuningowanym audi.

W końcu uznałem, że mogę przejść się co jakiś czas na spacer.

I tak, pod koniec lipca, zacząłem łazić po okolicy. W ciągu pierwszych dwóch dni zobaczyłem, jakie zmiany w krajobrazie zaszły od mojego ostatniego spaceru, który wydarzył się jakieś pięć lat temu. I tutaj ta historia mogłaby się skończyć - znudziłbym się łażeniem, dał sobie spokój i nie byłoby o czym wspominać.

Jednak pierwszego sierpnia - ładna, łatwa do zapamiętania data - podczas spaceru zbiegły się dwa czynniki. Raz, znalazłem się na pustej, bocznej dróżce, w okolicy nie było ani jednej osoby. Dwa, zamiast jak zwykle dżinsów, miałem na sobie spodnie od dresu.

Dróżka była wąska i hipnotyzująco prosta. A gdzieś w mojej głowie rozległ się głosik z "Forresta Gumpa"... Biegnij, Forrest, biegnij... No i pobiegłem.

Pięćdziesiąt metrów dalej przestałem biec i zastanowiłem się, czy przypadkiem właśnie nie dostaję zawału.

Serce łomotało nieregularnie, z szybkością skrzydeł kolibra - choć raczej byłby to koliber ociekający tłuszczem i cholesterolem. Przed oczami miałem coś, co najłatwiej nazwać Czerwonym Mrokiem i dać sobie spokój z dalszymi próbami opisu. Za tchawicę i oskrzela złapał mnie stukilowy szympans i zacisnął łapska z całej siły (kiedy odzyskałem wzrok i oddech okazało się, że małpa uciekła z miejsca przestępstwa. Ale, jak każdy astmatyk, wiem, że wciąż ma mnie na oku i przy pierwszej okazji dokończy dzieło.)

Było to doświadczenie, które każdego normalnego grubasa na zawsze zniechęciłoby do biegania. W moim przypadku stało się inaczej. Zamiast pomyśleć "Pieprzyć to, idę kupić paczkę chipsów, browara i puszczę sobie 'Das Boot' w oryginale"; pomyślałem sobie "Może jeśli jutro spróbuję pobiec trochę wolniej i tylko przez czterdzieści metrów, to będzie lepiej". Następnego dnia, w tym samym miejscu, znowu pobiegłem. Trochę wolniej, trochę krótszy dystans, i znowu wróciłem do tempa spacerowego. Tym razem jakoś udało mi się uniknąć ataku szympansa.

I tak się zaczęło.

Znalazłem sobie trasę spacerową - później, kiedy pokonałem ją z cudzym smartfonem, okazało się, że ma równe 4km długości - i codziennie ją pokonywałem. Większość dystansu to był oczywiście spacer, i to tak powolny, że zażywne staruszki mnie wyprzedzały. Ale na mojej dróżce, gdzie nikt nie mógł zobaczyć, jak robię z siebie widowisko, biegłem. Po blisko dwóch tygodniach okazało się, że mogę przebiec całą dróżkę, która ma jakieś dwieście metrów. Po kilku następnych dniach przebiegałem dróżkę i jeszcze jeden odcinek, jakiś kilometr dalej. I tak przybywało odcinków pokonywanych biegiem, a ubywało spacerowych.

Pod koniec października byłem w stanie przebiec koło dwóch kilometrów z czterokilometrowej trasy. Oczywiście, trasa nie jest idealnie płaska - biegłem na tych kawałkach, które wiodły w dół, z czasem dokładając sobie tych płaskich. Ale te pod górkę...

Jest coś, co trzeba wiedzieć o wzniesieniach na mojej trasie. To nie są jakieś tam nieśmiałe pagórki, delikatnie prowadzące na troszkę wyższy poziom. Nie, mam na trasie dwa wzniesienia, dwa kurewsko twarde, strome i kręte odcinki - samochodem wjeżdża się na nie na dwójce, a zimą najchętniej wybiera inną trasę. Pierwsze wzniesienie nazywam Szatańską Serpentyną Śmierci; jest diabelnie strome, do tego niebezpieczne - chodnik w połowie serpentyny znika po jednej stronie drogi i pojawia się na drugiej, zmuszając pieszych do przejścia przez jezdnię, niemal bez widoczności. Na szczęście auta nie są w stanie jechać zbyt szybko na tej drodze. Drugie wzniesienie to Wypluwacz Płuc - jest dużo łagodniejsze od SSŚ, ale o wiele, wiele dłuższe. Pokonuję je spacerem, ciężko dysząc, utykając na tę nogę, która bardziej boli i ogólnie rzecz biorąc, wypluwam na nim płuca. Na szczęście, kiedy osiągam szczyt, reszta trasy, aż do mojego domu, leci z górki i trochę po płaskim - wypoczęty po spacerku wzdłuż Wypluwacza Płuc, biegnę już do samego końca.

Niestety, od listopada do końca lutego nie biegałem. Trochę z lenistwa, trochę z powodu pogody, trochę przez grypę, trochę przez brak odpowiednich butów... Na trasę wyszedłem z powrotem dopiero w marcu. Przekonany, że po takiej przerwie szympans czai się na moje gardło, wybrałem krótszą trasę. Małpa dopadła mnie natychmiast. Powaliła mnie znowu do poziomu spacerowicza. Potrzebowałem tygodnia, żeby wrócić na moją zwykłą trasę. A kiedy na nią wróciłem, czekało mnie więcej spaceru, mniej biegania.

Jednak w okolicach początku wiosny, oficjalnie wróciłem do tej formy, jaką miałem ostatniego dnia października. Żaden tryumf, ale jednak miłe uczucie. I tak sobie biegałem i trochę maszerowałem po tej mojej trasie.

Aż do wczoraj.

Biegłem jak zawsze. Akurat tak się złożyło, że gdy dobiegałem do Szatańskiej Serpentyny Śmierci, w moich słuchawkach leciał Stan Bush i "The Touch"*...

I jakoś głupio było zwolnić i zacząć znowu spacerować.

Wbiegłem na samą górę. Pokonałem SSŚ i wciąż byłem żywy, a szympans mnie nie dogonił.

W tym jednym momencie byłem jak Rocky Balboa na filadelfijskich schodach; byłem wcielonym Cthulhu; byłem Hardrockowym Rabinem i Elektrycznym Buddą jednocześnie; byłem Mesjaszem Klawiatury QWERTY; gdyby akurat obok przechodziła zakonnica, samym spojrzeniem zburzyłbym jej wiarę w Chrystusa, a jednym dotykiem pokazałbym jej, czym jest stratosferyczna ekstaza seksualna... Ten jeden moment był wart walki z szympansem i robienia z siebie widowiska.

A najbardziej jestem dumny z tego, że mimo pobicia Szatańskiej Serpentyny Śmierci, resztę trasy pokonałem jak zawsze. Krótko mówiąc, postęp.

Został mi tylko jeden kawałek płaski i Wypluwacz Płuc, zanim całą trasę będę pokonywać biegiem. A najdziwniejsze jest to, że jestem pewien, że mi się uda. To tylko kwestia czasu.


-------------------------
*Tak, na empetrójce, z którą biegam, mam dziwaczną muzykę, której nie słuchałbym w żadnych innych okolicznościach. Mam też kilka normalnych kawałków. Jest to chyba jedyna playlista, na której można usłyszeć po sobie Iron Maiden, Falco, Talking Heads, Starship, Weird Ala Yankovica, Queensryche i Bon Jovi.