wtorek, 27 stycznia 2015

Er hatte Schulden denn er trank

Najdawniejsza data w moim osobistym rockowym kalendarium: 27 stycznia 1756.

Z tej okazji...

Oryginał:





Trochę bliżej moich klimatów:





I na koniec tak, jak powinno być:


niedziela, 25 stycznia 2015

Well-intended Lies

"V jak Vendetta" to twój ulubiony film? Mi też bardzo się podobał.

Świetna fryzura, pięknie wyglądasz.

Twój york to mądry, słodki psiak.

Nie, wcale nie wyglądasz w tych spodniach grubiej.

Lubię twoją najlepszą przyjaciółkę.

Lubię twoich rodziców.

Ciasto twojej mamy jest pyszne, a twój tata jest przezabawny, kiedy mówi o piłce nożnej.

Nie mam nic przeciwko temu, że rozmawiasz ze swoją przyjaciółką o naszych intymnych sprawach.

Ani nic przeciw temu, że wciąż się przyjaźnisz ze swoim byłym, który odkąd się rozstaliście jakoś nie znalazł sobie następnej kobiety.

Nie gniewam się.

Ufam ci.

Wszystko będzie dobrze.

Jestem trzeźwy, wypiłem tylko jedno piwo.

Możesz na mnie liczyć.

środa, 21 stycznia 2015

Co żółw chowa pod skorupą

Mamy już drugą połowę stycznia. To znaczy, że gdzieś tam, wciąż są ze trzy tysiące osób, które przed końcem roku popełnią samobójstwo. Mijasz ich na ulicy, w sklepach, widujesz ich posty na forach... I nie wiesz, że właśnie masz do czynienia z chodzącym trupem.

Nic na to nie da się poradzić.

To znaczy, jeśli znacie kogoś, kto ma zapędy autodestrukcyjne, należy okazywać wsparcie, cierpliwość, wyrozumiałość, nalegać na kontakt ze specjalistą, łykanie przepisanych leków... Tego wymaga prawo i zwykła przyzwoitość.

Ale prawda jest taka, że jeśli ktoś naprawdę chce ze sobą skończyć, to nie da się nic na to poradzić.

Nie da się komuś wyperswadować depresji. Nie da się przekonać, że warto żyć. Chorowanie na depresję nie jest skutkiem jakiegoś świadomego wyboru, podjętego po rozważeniu stosownych argumentów - nie da się wyleczyć choroby dyskusją.

Nie ma słów, nie ma jakiegoś zaklęcia, które da się wypowiedzieć, żeby ktoś nagle wyleczył się z depresji i nie miał nigdy więcej myśli samobójczych. Może są takie, które podziałają na chwilę, ale na dłuższą metę słowa się nie sprawdzają.

Skoro nie słowa, to może czyny? Ale jakie? Osoby cierpiące na depresję nie są łatwe w obsłudze. Nie ma do nich ogólnie dostępnych instrukcji. Nawet specjaliści bywają w niektórych przypadkach bezsilni.

Nie będę tutaj przekonywać nikogo, że powinien "wziąć się w garść", że "warto żyć", że "będzie lepiej"...

Wiemy doskonale, że to bzdury, prawda?

Jeśli o mnie chodzi, wiem, że nie umrę ze starości.

Może powinienem zaznaczyć, że nie jestem jakimś nastolatkiem, który myśli, że jeśli pomaluje na czarno paznokcie, będzie słuchać skandynawskiego metalu i zwierzać się ze skłonności samobójczych, to w końcu przestanie być prawiczkiem.

Nigdy nie malowałem paznokci i nie robiłem sobie makijażu. Kilka orgazmów w życiu miałem, niektóre nawet w kobiecym towarzystwie (parafrazując sir Pratchetta). Trzydziestkę mam już za sobą. Prawie połowę tego czasu przetrwałem z tym cichym głosikiem w głowie, który w tym roku będzie dla trzech tysięcy osób zbyt głośny, aby z nim wytrzymać.

Prawie nikomu nie mówiłem, co łazi mi po głowie. Raz nawet straciłem przez to przyjaciółkę: widziała, że często mam podły humor i nie potrafię się cieszyć różnymi pierdołami i starała się dowiedzieć, dlaczego. Ponieważ nie miałem w zwyczaju zdradzać się z tym, że gdzieś pod sklepieniem czaszki mam wadliwe uzwojenie*, jej też nie powiedziałem. Próbując zmienić temat, opowiedziałem, jakie mam kłopoty z samochodem i tego typu pierdoły.
Jakiś czas później, po pogrzebie jednej z nielicznych osób, które naprawdę lubiłem, gdy mogłem albo się upić w czarnoziem, albo z kimś pogadać, spróbowałem się z nią skontaktować. Zapytała:
- Znowu coś nie działa w samochodzie?
Od tej pory gdy stawałem przed powyższym wyborem, natychmiast kierowałem się ku najbliższej flaszce.

Co wydaje mi się szczególnie ironiczne, to fakt, że moja ówczesna przyjaciółka wtedy studiowała psychologię.

Nie widać tego w tym wpisie, ale od dwudziestu minut walczę z samym sobą. Ten akapit miał być o tym, jak radzę sobie z moim wadliwym uzwojeniem. I nie jestem w stanie go napisać. Pół godziny temu myślałem, że jak to napiszę, to uda mi się jakoś uciszyć mój wewnętrzny głosik. Właśnie zdałem sobie sprawę, że byłoby to niczym oderwanie skorupy od żywego żółwia i tłumaczenie, jak działają jego wnętrzności.

Jeśli jesteś jedną z tych trzech tysięcy osób i myślisz, że gdy zobaczysz, co dzieje się pod skorupą, to może w tym roku nie trafisz jeszcze do statystyk - gdzieś obok jest mój email. Ale, szczerze mówiąc, nie sądzę, aby zdzieranie skorupy z żółwia Ci jakoś pomogło. To, co działa dla mnie, pewnie nie sprawdzi się dla Ciebie.

Więc powiem tak: jeszcze dzisiaj nie dołączę do tych trzech tysięcy. Ani jutro, ani w tym tygodniu. Pewnie nie w przyszłym miesiącu. Może nawet nie w tym roku. A później?

Kto wie... Wypadki chodzą po ludziach. Zdarzają się nieuleczalne, śmiertelne choroby.

Zdarzają się też cuda.

Może w końcu dopisze mi szczęście.

-----------------
* A przynajmniej nie zdradzam się z tym przed tymi, którzy znają to imię i nazwisko, które widnieje w moim dowodzie osobistym. Ty, hipotetyczny** Czytelniku, za przeproszeniem, się nie liczysz.

** Hipotetyczny, bo tylko przypuszczam, że ktoś to czyta. Podejrzewam, że to jeden z tych wpisów, których nikt nie przeczyta. Wiadomo, TL;DR. Czy jakoś tak.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Akira, krok po kroku

Krok 1:
Obejrzeć film "Akira", tak jakoś pod koniec lat dziewięćdziesiątych.

Krok 2:
W czasach obecnych przypomnieć sobie, że co najmniej osiemdziesiąt procent dialogów w filmie brzmiało tak:
- Kaneda!
- Tetsuo!

Krok 3:
Przypomnieć sobie, że film naprawdę się podobał. Kawał solidnego s-f.

Krok 4:
- Tetsuo!!
- Kaneda!!

Krok 5:
Przypomnieć sobie, jaką niesamowitą pracę wykonali animatorzy i rysownicy. Wciąż nie być pewnym, czy widziało się cokolwiek lepszego.

Krok 6:
- KANEDA!
- TETSUO!

Krok 7:
Wreszcie, po tylu latach położyć łapska na mandze.

Krok 8:



Krok 9:

Uznać, że "Akira" nadal jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie dała ludzkości Japonia. Niezależnie, czy mowa o filmie, czy mandze.

środa, 14 stycznia 2015

High voltage rock'n roll

Kilka tygodni temu przeczytałem, że według jakiegoś bez wątpienia solidnego i wiarygodnego sondażu ponad połowa Polaków chce elektrowni atomowej w naszym pięknym kraju.

Cóż, każdy sondaż, który został przeprowadzony bez pytania mnie o zdanie uważam za stek bzdur - ale zacząłem rozważać, skąd powinien się brać prąd w gniazdkach, na wypadek, gdyby okazało się, że też jestem za budową elektrowni atomowej.

Najpierw standard - węgiel. Cuchnie, truje, kiedyś się skończy, a co najzabawniejsze, ten wydobywany w Polsce jest droższy od chińskiego, więc elektrownie węglowe nawet nie wspierają rodzimego górnictwa. Poza tym ekoterroryści lobbują za najróżniejszymi pakietami klimatycznymi, więc wcześniej czy później przyjdzie nam się pożegnać z elektrowniami opalanymi węglem.

Gaz ziemny podobnie - jeśli efekt cieplarniany jest prawdziwym zjawiskiem, a nie tylko straszakiem wykorzystywanym przez ekoterrorystów, to spalanie gazu zabija misie polarne i roztapia góry lodowe, gwarantujące popularność historii Titanica. Oczywiście, możliwe, że efekt cieplarniany opóźnia nadejście następnego glacjału... ale to temat na inny raz.
No i kwestia ceny - gaz płynący z Rosji może w każdej chwili stać się tak drogi, że taniej będzie opalać elektrownie płótnami Rembrandta.

Hydroelektrownie mają kilka problemów. O ile nie jestem całkiem pewien czy są dostatecznie wydajne, to wiem, że należy je budować w odpowiednich miejscach. I tu zaczynają się schody - elektrownia wodna, choć w teorii nie produkuje zanieczyszczeń, to w praktyce rozpieprza ekosystem. Ryby, bobry i kajakarze nie mogą już tak łatwo płynąć w miejsca, gdzie chcą się najeść i rozmnażać. Więc argument ekologiczny jest przeciw hydroelektrowniom.

Farmy wiatrowe. To dopiero jest dowcip. Najpierw wydajność - jeden wiatrak robi dość prądu, żeby z trudem napędzić elektryczną szczoteczkę do zębów. Trzeba budować tuziny albo i setki bydlaków, zajmujących gigantyczny areał, żeby stworzyć równoważnik zwykłej elektrowni. Rozwiązaniem wydaje się budowanie farm wiatrowych na morzu - a wskutek historycznej czkawki aktualnie Polska ma największy dostęp do morza w swojej historii. Pomysł niby dobry, ale...
W takiej Danii rząd dał się ogłupić ekoterrorystom. Podjęli wielkie, kosztowne inwestycje. Mają farmy wiatrowe. A teraz pointa: mimo to nie mogą wyłączyć konwencjonalnych elektrowni. Okazuje się, że przeoczono jeden drobny fakt. Mianowicie, nie umiemy kontrolować wiatru. A flauty czasem się zdarzają. Co zrobić, jeśli wiatraki staną na kilka dni? Albo nawet tygodni? Jako zabezpieczenie na taki wypadek, stare elektrownie muszą pozostać aktywne.
No i nawet wśród ekoterrorystów są tacy, którzy twierdzą, że wiatraki są zabójcze dla migrujących ptaków...
Krótko mówiąc, nie ma bardziej niepraktycznego pomysłu na prąd, niż elektrownia wiatrowa.

No dobrze. W takim razie stary dobry atom.
Three Mile Island, Czarnobyl i Fukushima. Setki ofiar, prawda? Tysiące umierają na raka, prawda?
Cóż... Gówno prawda.
Czarnobyl uznawano za najczarniejszy scenariusz, możliwy w elektrowni jądrowej. Potem zdarzyła się Fukushima, która nieznacznie go przebiła. Fakt, to były katastrofy. Fakt, były ofiary śmiertelne. Fakt, pechowcy, którzy mieszkali w okolicy nie wrócą za swojego życia do rodzinnych domów.
Ale liczba ofiar jest niższa, niż w typowy długi weekend na polskich drogach - i mówię o łącznej liczbie ofiar.
Czarnobyl: koło trzydziestu osób zginęło w akcji ratowniczej. Fukushima: zero ofiar śmiertelnych.
I tyle.
A ci, którzy nawdychali się chmury promieniotwórczych gazów?
No cóż, tak naprawdę nie wiadomo. Ci, którzy chcą manipulować rynkiem energetycznym, mówią o zwiększonej zachorowalności na raka. Kłamią - nie ma solidnych dowodów, że problemy z tarczycami są bezpośrednim skutkiem czarnobylskiej eksplozji. Choćby dlatego, że nikt nie zadał sobie trudu i nie prowadził porządnie statystyk PRZED katastrofą. Nie ma z czym porównać danych zarejestrowanych po wybuchu reaktora.
Niektóre źródła podają, że wskutek przymusowych wysiedleń w okolicy Fukushimy śmierć poniosło 1200 (albo nawet 1600) osób. Jako bezpośrednią przyczynę zgonów podają warunki panujące w obozach dla wysiedlonych - nie ma to nic wspólnego z radioaktywnością jako taką. No i jeden szczegół - zginęły osoby starsze i schorowane. Inaczej mówiąc, nie ma żadnych gwarancji, że gdyby zostawić ich w domach, to nadal męczyliby się na tym padole łez.
Poza tym, jeśli zadać sobie trud i sprawdzić, jak wiele elektrowni atomowych obecnie funkcjonuje w samej Europie (Zgooglujcie i przetrzyjcie oczy. 184 elektrownie, każda ma po kilka reaktorów), i porównać tę liczbę z liczbą 3 (tak, zaliczam nawet Three Mile Island. Zgooglujcie i zastanówcie się czy słusznie) - nagle okazuje się, że katastrofy w elektrowniach jądrowych zdarzą się rzadziej, niż zestrzelenia samolotów pasażerskich przez terrorystów. Rzadziej, niż porażenie piorunem w obszarze zabudowanym. Ich liczba mieści się w granicach błędu statystycznego.
Na Cthulhu, w Fukushimie było potrzeba najmocniejszego trzęsienia ziemi w historii i największego tsunami, żeby tę katastrofę wywołać!
(Co zabawne - gdyby zestaw generatorów napędzanych dieslem, odpowiedzialnych za awaryjne chłodzenie reaktorów był zdublowany, i umieszczony w miejscu, którego nie zalałoby tsunami, na przykład na jakimś wzgórzu, do katastrofy mogłoby zapewne w ogóle nie dojść.)
OK, w takim razie co z radioaktywnym, zużytym paliwem?
Rzeczywiście, obecnie składowanie sprawia problem. Ale z globalnego punktu widzenia, te odpady mają mniejszy wpływ na środowisko naturalne, niż wszystkie obecnie funkcjonujące, konwencjonalne elektrownie węglowe.
Poza tym wcześniej czy później wynajdziemy technologię, która odpady zmieni w pożądany materiał. Nie żartuję - już kilka lat temu czytałem artykuł specjalistki od chemii organicznej, tłumaczący, że gdy w końcu zabraknie soku z dinozaurów do napędzania naszych samochodów, nagle najbogatszymi będą ci ludzie, którzy będą mieć składy pełne plastikowych butelek i starych opon - bo z nich będziemy pozyskiwać ropę. A skoro da się zrecyklingować stare dunlopy i butelki po pepsi, to uda się też znaleźć zastosowanie dla zużytego paliwa z elektrowni atomowej. To tylko kwestia czasu.
Oczywiście, jest kwestia kosztów - w elektrowni atomowej należy solidnie dbać o bezpieczeństwo, a to kosztuje. No i samo paliwo też nie rośnie na drzewach...
Ale, ogólnie rzecz biorąc, na obecny czas, przy obecnym zaawansowaniu technologicznym, atom jest najsensowniejszym sposobem produkowania prądu. Jest względnie czysty, względnie bezpieczny... Dopóki nie wymyślimy, jak pozyskiwać prąd z przestrzeni kosmicznej, albo nie uda nam się w końcu opracować zimnej fuzji, albo wreszcie nie wymyślimy czegoś zupełnie nieprzewidzianego - tylko atom ma przyszłość.

Niemniej, odkryłem, że jestem przeciwnikiem elektrowni atomowej w Polsce. Oto, dlaczego:

- Elektrownię wybuduje ta firma, która wygra przetarg. Czyli najtańsza. Czyli odpierdalająca najgorszą fuszerkę.

- Na paliwie będą wykonywane najróżniejsze kanty.

- Za przewóz i składowanie zużytego paliwa ktoś zgarnie ciężką forsę. Po czym radioaktywne odpady wypierdzieli do najbliższego lasu.

- Pracę w elektrowni dostaną nie ci, którzy będą najlepiej wykwalifikowani, ale ci, którzy będą najlepiej lizali dupy szefostwa, obsadzonego z nadania partii rządzącej. Albo osoby spokrewnione z szefostwem.

Mówiąc krótko, w polskiej tradycji, spierdolimy sprawę. Nie zdążymy nawet powiedzieć "U nas Fukushima jest niemożliwa, bo nie ma trzęsień ziemi ani tsunami", jak któryś z pociotków jakiegoś ministra, zatrudniony w kierownictwie elektrowni wyda jakąś durną decyzję, może o oszczędnościach na konserwacji awaryjnego systemu chłodzenia, którą bezmyślnie wykona jakiś zatrudniony przez niego palant... A reszta narodu będzie tylko mogła patrzeć na rosnącego na niebie grzyba.

--------------


PS. W tradycji najlepszej felietonistyki zdecydowałem się oprzeć na tych źródłach, które pasują do mojego światopoglądu, starannie ignorując wszystkie inne. Jednocześnie nie odwołuję się do tekstów źródłowych. Dlaczego? Cóż, nie jestem dziennikarzem (któremu płacą za robienie dziennikarstwa), tylko - za przeproszeniem - bloggerem, więc w zasadzie mogę fanzolić głupoty wedle własnego widzimisię.

niedziela, 11 stycznia 2015

Zobaczymy, czy wytrzymam cały rok

Tam, na górze, można teraz kliknąć na "Bieganie 2015". Co miesiąc będę tam dodawać fotkę strzeloną na mojej stałej trasie. Bo mogę.

Jakiś solidniejszy wpis pojawi się tak w połowie tygodnia.

See ya 'til then.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Reasons to be fearful... 14

Nie mam we krwi fanowskiego genu.

Mam gen antyfanowski, ale to chyba jasne dla każdego, kto przeczytał choć kilka moich tekstów.

Wracając do niedoboru genu fanowskiego w moim organizmie:

Mam tu na myśli to, że nawet jeśli coś - książka, film, muzyka, cokolwiek - mi się spodobało, to twórca nie ma u mnie taryfy ulgowej. Nie przyjmuję każdego dzieła sygnowanego tym samym nazwiskiem bezkrytycznie.
Dlatego nie robią na mnie wrażenia nowe filmy Tarantino i Christophera Nolana. Dlatego wolę Deep Purple z Morsem, a nie z Blackmoorem...

No dobrze... Zdarza mi się być fanem. Ale sprowadza się to do tego:
Terry Pratchett.
Iron Maiden.
Charlie Brooker.

Jeśli jeszcze o tym nie wiecie, najlepsze podsumowania tego, co widać w mediach popełnia Charlie Brooker. Jeśli nie widzieliście żadnego epizodu "Black Mirror", koniecznie obejrzyjcie.

Jeśli nie lubicie The Blockheads, nie uruchamiajcie poniższego klipu.





PS. Nawet u Brookera mógłbym się do czegoś przyczepić. Na przykład do niektórych kijowych segmentów w Weekly Wipe'ach... segmentów zrealizowanych przez zaproszonych gości.