poniedziałek, 28 września 2015

The black jack king and the red queen clash

Można by się spodziewać, że nowy album Iron Maiden będzie na okrągło brzmieć w moich głośnikach i słuchawkach. Zwykle tak się dzieje, gdy pojawia się coś nowego z Eddie'm na okładce.

Fakt, od razu polubiłem "The red and the black". Zakochałem się w "Empire of the clouds" - które dopiero w siódmej minucie zaczyna brzmieć jak utwór Iron Maiden...

Ale poza tym... Cóż, oswajam się z płytą. Powoli.

Może za rok, dwa, albo trzy naprawdę ją docenię.

A obecnie najczęściej słucham... Jakby tutaj... Nie się tego powiedzieć inaczej...




I tego...



Tego też...



A także tego:




Mówiąc krótko, renesans Królowej.

Bo czemu nie? Przecież Queen to nie tylko "Radio Ga Ga".

poniedziałek, 21 września 2015

Mój ma 10 centymetrów.

Moja znajomość z przenośnymi przyrządami do krojenia rzeczy wszelakich zaczęła się w pierwszych klasach podstawówki. Były to zamierzchłe czasy, kiedy światowe rynki nie były jeszcze zalane produktami "made in China". Dlatego mój pierwszy scyzoryk nie był chiński. Oczywiście, nie był też szwajcarski.

Był lepszy.

Był ruski.

Ojciec kupił mi go na bazarze w malowniczej miejscowości Grybów. Kupił go, rzecz jasna, od ruskich - choć, szczerze mówiąc, diabli wiedzą, czy byli to Rosjanie, Ukraińcy, czy ktoś zupełnie inny. Mniejsza z tym. Ważne jest to, że jeszcze w 2006 roku scyzoryk leżał na półce w garażu. Fałszywa macica perłowa straciła blask, ostrza nie dało się już zamknąć... ale wciąż dało się nim ciąć rzeczy.

Kilka lat temu już go nie znalazłem. Ktoś mi go zaiwanił, albo wyrzucił z dobrymi intencjami - przecież porządek w narzędziach musi być.

Cofając się z powrotem do odleglejszej przeszłości - powodem, dla którego tamten scyzoryk wylądował na półce, był prezent od szkolnego kolegi. Zaskakująco solidna podróbka szwajcarskiego scyzoryka. Ten egzemplarz miał takie ekstrawagancje, jak piłę, nożyczki, śrubokręt philipsa, jakieś szpikulce, których przeznaczenia nigdy nie odkryłem i ogólnie lepiej się prezentował. Ten chyba był już chiński - bo szybciutko odpadły od niego plastikowe okładziny.

Zgubiłem go jeszcze w ubiegłym wieku.

Od tamtej pory nie nosiłem ze sobą nic ostrego. Zważywszy na to, jak bardzo byłem pijany między 1998 a 2006, pewnie wyszło mi to na zdrowie.

Ale w którymś momencie poczułem, że czasem życie byłoby łatwiejsze, gdybym mógł tak po prostu przeciąć pewne węzły.

*

Moją żałosną przygodę z multitoolem Gerbera kiedyś już opisałem, więc nie będę do nie tutaj wracał. Skupię się za to na moich nożach.

To będzie prawie recenzja, niemal poradnik. W każdym razie, będzie morał.

*

Wymyśliłem sobie, że kupię na allegro tani nóż. Składany, bo chcę z nim chodzić wśród ludzi, a widok bowiego przy pasku może wywierać złe wrażenie (fakt, w Krakowie niektórzy noszą się z maczetami, ale ja nie zaliczam się do tego sportowo-patriotycznego klubu). Do tego, obowiązkowo, nóż musi dać się otworzyć i złożyć jedną ręką.

Dokonałem zakupu. Oto, co nabyłem:


Nie pamiętam, pod jaką nazwą go sprzedawano (to było z cztery lata temu). Osobiście ochrzciłem go Tandetamesser. Po rozpakowaniu otworzyłem go, ze zdumieniem przekonując się, że ma sprężynowe wspomaganie otwierania.


W każdym razie, ostrze rzekomo miało być wykonane ze stali 440 (440 to ta lepsza, 420 - gorsza), a całość miała być "solidna". Nie pamiętam już, czy kosztowało to cudo 30 czy 40 złotych... ale było na tyle tanie, że nie rozczarowałem się, gdy po jakiś trzech tygodniach sprężyna chrupnęła, a ostrze nie bardzo chciało się otwierać. W tym czasie zresztą zauważyłem, że "piękne" okładziny jakby zaczynają się telepać - śrubki zaczęły się odkręcać. Jedna zresztą przepadła, zanim zorientowałem się, co jest grane.

Na marginesie - śrubki to malutkie torxy, a ja oczywiście nie miałem wtedy takiego klucza.

Zamiast kupić klucz, uznałem, że zafunduję sobie nowy nóż - bo czemu nie? Dzieki tandecie przekonałem się, że dobrze mi się pracuje z takimi nożami, bo rzeczywiście, mogę dziada obsługiwać jedną ręką.

Tym razem postanowiłem zwiększyć budżet. Wydałem koło stówki. Na coś takiego:


CRKT Hammond Cruiser. Jest wielki... Ma 10 cm ostrza.


Ma liner lock z dodatkowym zabezpieczeniem przed zamknięciem (którego prawie nigdy nie używam). Jest zaskakująco precyzyjnie wykonany. Ma bezużyteczne, idiotycznie umieszczone kołki na głowni, ale otwiera się go jednym palcem. Okładziny się nie ślizgają w dłoniach, poza tym zawsze wydają się ciepłe w dotyku. Bydlak jest ciężki jak cholera - jeśli mnie pamięć nie myli, waży ze 200 gramów. Cóż, można go używać do samoobrony - jako kastetu...

Wsydliwa sprawa - to jedyny nie-kuchenny nóż w moim życiu, którym się skaleczyłem. Uczyłem się go otwierać (przy tak ciężkim nożu trzeba nabrać wprawy do tego, jak zachowuje się głownia, jak szarpie, gdy zaskakuje liner lock...). Spróbowałem zbyt silnego rozmachu, nóż się otworzył... i wyfrunął mi z dłoni. Walnął w oparcie fotela, odbił się i poleciał w kierunku mojej stopy. Co uczyniłem? Czy zrobiłem krok do tyłu? Czy stałem w bezruchu, licząc, że obuwie mnie uratuje?
Nie.
Ja, człowiek który od małego został nauczony respektu dla ostrzy, odruchowo rzuciłem się, żeby... złapać spadający nóż.
I zapłaciłem za to raczej niską cenę - wciąż mam wszystki palce u tej dłoni. Skaleczenie było płytkie, ale bolesne - tym bardziej, że ucierpiała moja duma.

Ale i tak uwielbiam ten nóż. Jest solidny. Dobrze leży w dłoni. Tępi się powoli, a ostrzy się łatwo. Brak "blade-play" - znaczy, po otwarciu głownia się nie telepie.

Poza tym jest czarny.

Cruiser to mój ulubiony nóż... Ale... I tak kupiłem sobie następny. Tym razem za jakieś 150PLN. Oto on:


Kershaw Kuro. Jak nazwa wskazuje (po japońsku) jest czarny - a dla mnie to krytycznie ważne.


Jest najmniejszy z moich noży. Jest leciutki. Ma sprężynowe wspomaganie. I jest piękny.

Właśnie dlatego go kupiłem. Nie potrzebowałem go. Dotąd użyłem go dokładnie trzy razy. A minęło już koło dwóch lat.

*

Czemu go nie używam?

Bo mi żal. Był dość drogi, jak na moje możliwości finansowe. Boję się, że go zgubię. Uszkodzę. Wyszczerbię. Albo, co najgorsze, zdrapię czarny lakier z głowni.

Z podobnych powodów coraz rzadziej używam Cruisera.

Ostatnim razem chyba nawet nie ja go użyłem, tylko znajoma. Walczyła ze zgrzewką wody mineralnej, nie mogła wyszarpać butelki.
- Podobno masz jakiś nóż? - warknęła, klęcząc przy zgrzewce.
- Dobra, odsuń się...
- Po prostu mi go daj!
Wyciągnąłem Cruisera, otworzyłem i ostrożnie podałem.
- Tylko uważaj - powiedziałem - bo jest naprawdę...
Znajoma wbiła z rozmachem nóż w folię, niczym aktor grający w dużym teatrze scenę sztyletowania kogoś śpiącego.
-... ostry - dokończyłem, do wtóru gazowanej wody eksplodującej z przeciętej butelki.

*

W końcu kupiłem sobie zestaw torxów (z myślą o czymś zupełnie innym).
Pierwsze, co zrobiłem, to rozebrałem niesprawnego tandetamessera.
Wyrzuciłem złamaną sprężynę.
Odkręciłem klips, a śrubę od niego wykorzystałem jako następcę tej zgubionej.
Wyregulowałem ułożenie głowni, która ocierała o bok noża przy zamykaniu.
Bez wspomagania i z moimi poprawkami nóż chodzi lepiej, niż kiedy go kupiłem.

Od tej pory właściwie się z nim nie rozstaję. Używam go do wszystkiego.
Bo mi nie żal.

I to jest morał z tej opowieści. Szukasz noża? Kup taki, którego nie żal ci zgubić albo zniszczyć. I który będzie ci wygodnie obsługiwać (ja na przykład nie lubię backlocków).

Pieprzyć, czy ma głownię ze stali 420 czy 440.

Ważna, żeby był tani. I w miarę wątpliwości czarny.

poniedziałek, 14 września 2015

W końcu trafię na tego patreona...

Niech zgadnę - nie możecie się doczekać, aż puszczę farbę i w końcu napiszę coś więcej o tej mojej grze. Nie ma sprawy.

Ponieważ ostatnio bardzo dobrze spisała się formuła odpowiadania na pytania, które zadaje mi najbardziej kompetentna osoba - znaczy, ja - tym razem nie zamierzam od niej odchodzić. No to jazda.

- Pisałeś, że to będzie gra tekstowa. Patrzyłeś ostatnio w kalendarz? Mamy czasy "Witchera 3", "Fallouta 4", w grach indie każda podróbka "Dwarf Fortress" ma rzut izometryczny, albo chociaż grafikę jak z ośmiobitowej platformówki... A ty wyjeżdżasz z grą tekstową?
- Fakt, robić grę bez grafiki, to trochę jak budować dom z wygódką na tyłach ogrodu, za stajnią. Ale...
Była kiedyś gra, którą z radością polecam każdemu, kto ma dość rozumu, aby ściągnąć i uruchomić DOSBoxa.
"Rockstar", wydany w 1989 roku.
Nie było w nim ani grama grafiki. Nie przypominam sobie, żeby były dźwięki (a jeśli jednak były, to popiskiwał PC Speaker... którego dla spokoju psychicznego odpiąłem od płyty głównej. Równie dobrze mogło ich nie być).
Sama gra, jak tytuł wskazuje, pozwalała się wcielić w muzyka rockowego. Należało pisać piosenki, nagrywać płyty, koncertować... a gdy stres stawał się zbyt duży, albo brakowało natchnienia, trzeba było palić, wciągać i dawać w żyłę.
Nie pamiętam już, ile razy trafiłem w tej grze na odwyk, ile razy przedawkowałem, ile razy rozsypałem się psychicznie... Ale bawiłem się zajebiście. Grałem w "Rockstara" jakoś pod koniec lat dziewięćdziesiątych - konkurencją na moim pececie były dla niego "Baldury", "Icewindy", "Tomb Raidery", "Need for Speedy"... A ja przez wiele tygodni, regularnie wracałem do gry, która nie miała grafiki.
Inna sprawa, że od tego czasu minęło kilkanaście lat.
Niemniej, jak pisałem - grafika kosztuje. Nie stać mnie. Z muzyką to samo. Kropka.

- Mam nadzieję, że nie lubisz odnosić sukcesów, bo żaden ci nie grozi... Wracając do pytań: o czym będzie ta gra? Czy też precyzyjniej: jakie będzie zadanie gracza?
- Precyzyjnie: nie umrzeć. Nie zbankrutować. Bogacić się, rozwijać, dotrwać emerytury.

- W takim razie zapytam inaczej? W kogo wciela się gracz? W zabójcę potworów? W mieszkańca podziemnego, nuklearnego schronu, usiłującego uzyskać chip do oczyszczania wody? W ostatniego z dumnej rasy wojowników? W szwedzkiego detektywa? W... może, w gwiazdę rocka?
- W aktorkę porno.

- Riiight... Bo tak dobrze znasz tajniki porno-biznesu, że możesz robić na ten temat gry...
- Nie znam żadnych tajników. Dlatego świat gry to nie nasz świat, a świat fantasy. To pozwala mi zmyślać na bieżąco.

- Może się na tym nie znam, ale jestem prawie pewny, że we "Władcy Pierścieni" ani w "Grze o Tron" nie było silnego nacisku na kinematografię dla dorosłych...
- Fakt. Bo w tych światach mieszkańcy zaniedbali wynalezienia takich ważnych rzeczy, jak taśma filmowa, kamery, projektory i ekrany. W moim świecie mieszkańcy nie będą tak cholernie leniwi.

- To głupi pomysł. I do tego nieoryginalny, sir Pratchett dawno temu napisał "Ruchome obrazki"...
- I gdyby pozwolił tej technologii pozostać na świecie Dysku, jak nic ktoś zająłby się kręceniem filmów "przyrodniczych". Następne pytanie.

- Jak z grubsza będzie wyglądać rozgrywka?
- Gra turowa. W każdej turze gracz może wykonać akcję (ilość punktów akcji będzie zależeć od atrybutów postaci), na przykład trenować jakąś umiejętność, coś kupić, albo, co najważniejsze, zwalczać melancholię na różne sposoby, od spaceru po dawanie w żyłę. Kiedy skończą się punkty akcji i/lub forsa, gracz klika "Next turn". Teraz może nastąpić jakieś wydarzenie losowe. Następnie gracz wybiera, co chce w tej turze zrobić: wziąć wolne i się zrelaksować, czy iść do roboty. Wybrać rodzaj wykonywanej pracy. W zależności od atrybutów i umiejętności, nastąpią różne rezultaty (w sensie wysokości wypłaty i przyrostu melancholii). I nowa tura.

- Kiedy gracz przegrywa?
- Jeśli melancholia osiągnie pewien poziom, postać zrobi sobie kuku. Jeśli gracz nie zadba o zdrowie postaci, postać zwyczajnie wykorkuje. Jeśli zabraknie forsy na rachunki - bankrut i game over.

- Kiedy wygrywa?
- Jeśli dożyje starości. 1 tura = 1 tydzień. Gracz zaczyna, gdy postać obchodzi osiemnaste urodziny. od osiemnastki do emerytury (powiedzmy, 60 lat) minie jakieś 2100 tygodni.
Szczerze mówiąc, jeszcze biorę pod uwagę możliwość, że gracz może ciągnąć tę zabawę do śmierci... ale zwyczajnie nie mam ochoty pisać scen porno z udziałem osiemdziesięciolatki.

- Wydaje się raczej proste...
- Nigdy nie twierdziłem, że będzie inaczej.

- No dobrze... Czemu nie jest to gra o pogromcy potworów? Czemu gra dla dorosłych?
- Hej, to gra tekstowa. Jakoś muszę przykuć uwagę potencjalnych graczy. Nie ma seksu, nie ma zainteresowania. Poza tym mam wrażenie, że istnieje spora luka na rynku erpegowych symulatorów aktorek porno. Zamierzam ją spenetrować i wypełnić.

- Czego w tej grze na pewno nie będzie? Poza, rzecz jasna, grafiką, muzyką, dźwiękami i poprawną angielszczyzną?
- W sensie treści? Nie będzie pedofilii. To nie Kościół Katolicki.
Poza tym, przynajmniej na razie, nic nie wykluczam tak do końca. Są rzeczy, których wolałbym uniknąć (dajmy na to, gwałt), są takie, na które zwyczajnie nie mam pomysłu (powiedzmy, zoofilia)... ale póki co, nic nie jest stanowczo skreślone, tylko mikroskopijnie prawdopodobne.

- I w jaki sposób powstaje to "dzieło"? W Unity? CryEngine?
- W Ren'Py.

- Zaraz, pozwól, że zgoogluję... To silnik do visual novels! A, jeśli rozumiem, to nie będzie ani "novel", ani "visual"!
- Fakt. Ale Renpy ma kilka zalet.
Po pierwsze, kiedy ogarnąłem, jak dodawać, mnożyć i porównywać zmienne - jestem w stanie zrobić prostą grę.
Po drugie, ważniejsze: jeśli rozgrywka ma trwać ponad dwa tysiące tur, to ważne, żeby gracz mógł zapisać ją w dowolnym momencie. Mało tego, jako gracz lubię zapisywać stan gry w kilku różnych slotach, co pozwala się cofnąć do etapu, zanim coś spartoliłem. Renpy na to pozwala.
Po trzec... ech, miało być, że po trzecie, Renpy, bazując na pythonie, daje mi możliwość rozbudowania gry w przyszłości, jeśli nauczę się naprawdę programować... ale nie będę tu wciskał kitu.
Po trzecie, najważniejsze: Renpy jest za darmo.
Poza tym Renpy automatycznie tworzy build gry, pod windozę, pingwina i to takie z jabłkiem. A to znaczy, że gracz downloaduje plik zip, rozpakowuje, uruchamia plik exe i może prowadzić swoją własną aktorkę porno ku spokojnej starości w mrocznym i brutalnym świecie fantasy.

- Ostatnie pytanie na dziś: jaki to coś będzie nosić tytuł?
- Na razie nosi tytuł roboczy. "Projekt Bourbon". Jak dojdę do etapu, w którym gra stanie się... no cóż, grywalna, to zdecyduję się na prawdziwy tytuł.

Tyle na dziś. Nie jestem pewien, co napiszę następnym razem, nie wiem, kiedy ten następny raz nastąpi... Na razie dzięki za uwagę.

PS.
Jeśli to czytasz, a jakimś kosmicznym zbiegiem okoliczności JESTEŚ AKTORKĄ PORNO i chcesz udzielić bezpłatnych konsultacji technicznych - napisz na adres kaspar.grauen@wp.pl
Bo, jak wiadomo, nie ma nic lepszego, niż za darmo poświęcić swój czas pytaniom jakiegoś ćwoka z internetu.
PPS.
Gdyby jakaś aktorka z filmów dla dorosłych naprawdę do mnie napisała - po raz pierwszy od szesnastego roku życia byłbym zdumiony. Może nawet onieśmielony.

czwartek, 10 września 2015

Never again shall I be a slave

Czasem zdarza mi się biegać ze smartfonem i aplikacją dla biegaczy. Tak z ciekawości, żeby dzięki dobrodziejstwu GPS przekonać się, ile kilometrów tak naprawdę pokonuję.

Kilka dni temu przekroczyłem próg dziesięciu kilometrów. Fakt, biegnę powoli, co kilometr albo dwa robię sobie koło minuty przerwy... Ale i tak - dziesięć kilometrów. Gdyby dwa lata temu ktoś mi powiedział, że będę w stanie tyle przebiec, roześmiałbym się w twarz. Rok temu pokręciłbym głową, przekonany, że pięć kilometrów to magiczna liczba, ściana, przez którą nigdy się nie przebiję.

DZIESIĘĆ KILOMETRÓW. Bez oszukiwania, bez maszerowania podczas tych trudnych kawałków pod górkę. Zabawne, ale na tym dystansie przebiegłem koło jednego cmentarza i trzech kościołów - a podobno to muzułmańscy terroryści mają jobla na punkcie religii.

W każdym razie, jak przystało na kogoś, kto właśnie dokonał osobistego odpowiednika lądowania na Księżycu, nie byłem w stanie się powstrzymać i pochwaliłem się komuś osiągnięciem.

Ofiara, osobnik o kilka lat ode mnie młodszy, ważący tak pod sto dziesięć kilo, dla którego pójść do sklepu to "ruch", usłyszawszy rewelację pokiwał głową z tym charakterystycznym spojrzeniem, które należy odczytywać "łżesz jak pies, ale chwilowo nic dobrego nie wyniknie, jeśli powiem to głośno".

Na potwierdzenie moich słów pokazałem telefon, a w nim mapkę, z zaznaczoną na czerwono pętlą mojej trasy.

Osobnik popatrzył na mnie.

Popatrzył jeszcze raz na telefon.

I znowu na mnie.

Po czym powiedział:

- Naprawdę, potrzebujesz dziewczyny.

Oczywiście, obaj wybuchnęliśmy śmiechem, wiadomo, to przecież takie zabawne, że każdej nocy, zanim położę się sam w łóżku muszę trochę popłakać, albo solidnie się napić, haha....

Później dotarło do mnie, że miał rację. W pewnym sensie.

Faktycznie, gdybym miał dziewczynę, nie byłbym w stanie przebiec dziesięciu kilometrów.

A to dlatego, że zamiast regularnie biegać, skakałbym koło niej. Kupował kwiaty. Byłbym na każde jej zawołanie. Spacerowałbym z nią. Chodziłbym z nią tam, gdzie by sobie życzyła: do kina, do pubu, na zakupy, spotykał się z jej znajomymi, no, ogólnie poświęcałbym czas na całe to męczące życie towarzyskie. Gdyby zepsuł jej się samochód, usiłowałbym go naprawić, albo w jej imieniu szarpałbym się z mechanikami. Pomagałbym we wszystkim, w czym potrzebowałaby pomocy. Starałbym się sprawiać drobne niespodzianki. I tak dalej, i tym podobne.

Sęk w tym, że mając do wyboru związek, który nieuchronnie zmierza w kierunku jakiejś góry lodowej, żeby skończyć na dnie, albo BYĆ W STANIE PRZEBIEC DZIESIĘĆ KILOMETRÓW - wybieram to drugie.

Bo jeśli się rozejrzę, to widzę, że nie tylko porządni ludzie, ale też większość durni, skurwieli, ba, nawet politycy są w stanie być w związku. Za to mało który z nich może PRZEBIEC DZIESIĘĆ KILOMETRÓW.

Mówiąc krótko: dziesięć tysięcy metrów. Tyle potrafię przebiec.

poniedziałek, 7 września 2015

Dziennik modułoroba...

Zawieszam pracę nad modułem do Neverwinter Nights.

Najpierw wymówki:

- Ilość skryptów, które sterują drobnymi pierdołami jest powalająca. Jak pisałem, akcja ma miejsce w mieście. Żeby miasto nie wyglądało na wymarłe, potrzeba przechodniów, strażników, kotów, szczurów... I dla każdego musiałbym napisać skrypt. Ilość czasu, którą poświęciłbym na załatwianie czysto kosmetycznych drobiazgów wychodzi poza moje granice pojmowania.

- Im dalej zagłębiałem się w planowanie, tym jaśniejsze stawało się, że nie piszę erpega, tylko przygodówkę, z zadaniami, które można rozwiązać na kilka sposobów.

- Co sprowadza mnie do kwestii potencjalnych graczy. Ile osób wciąż ma zainstalowane NWN? Ile z nich chce grać w erotyczną przygodówkę?

(Jeśli jesteś jedną z takich osób i teraz czujesz się oszukany, rozczarowany i zawiedziony - najmocniej przepraszam.)

A teraz porządny powód:

- Od jakiegoś czasu piszę własną grę.

Niestety, doba ma ograniczoną ilość godzin. Jeśli pracuje nad jednym, to nie ma czasu na drugie.

Krótko mówiąc, zamiast dziennika modułoroba, od tej pory będzie się tutaj pojawiać dziennik groroba. No, może nie aż tak szczegółowy - nie będę relacjonował tutaj każdej napisanej linijki. Ale jeśli lubisz czytać, jak amator podchodzi do zadania dla profesjonalisty, wciąż będzie czym nasycić szarą materię. Będzie z czego się nabijać.

O samej grze napiszę trochę więcej następnym razem. Teraz tylko odpowiem na kilka pytań, których nikt nie miał jeszcze okazji zadać, a które powinny stać się FAQ:

- Ile ta gra będzie kosztować?
- Będzie darmowa. Choć nie oznacza to, że nie będę przyjmować jałmużny od hipotetycznych zamożnych graczy.

- Czy będzie to gra erotyczna?
- O, tak.

- Czy będzie po polsku?
- Będzie po angielsku (z liczbą błędów adekwatną do mojej znajomości tego języka). Nie wykluczam zrobienia polskiej wersji... ale to ostatnia rzecz na liście priorytetów.

- Czy to będzie zręcznościówka w full 3D?
- O, nie. To będzie gra tekstowa. Pozbawiona dźwięków i grafiki. Niestety, muzyka kosztuje, grafika podobnie.

- Czy będą potrzebne jakieś specjalne programy, żeby gra się uruchomiła? Jakieś TADS'y, RAGS'y, Gluxy, czy może przeglądarka internetowa?
- O, nie. Gra będzie odpalana ze zwykłego pliku exe, powinna chodzić bez problemu na windowsach. I zdaje się, że też na Macach i Linuxach.

- Czyżbyś nagle został programistą?
- O, nie. Pomyśl o takim "Fallout 4". Powiedzmy, że to odpowiednik nowego, w pełni wyposażonego samochodu wysokiej klasy. W porównaniu z nim moja gra to auto Flintstone'ów - pamiętacie? Dwa walce, zamiast czterech kół, w roli silnika i hamulców występują nogi kierowcy, nie ma drzwi, szyb, ani błotników, a dach to kawałek jakiejś nieokreślonej tkaniny...
Nie, nie umiem pisać programów. Ale umiem dawać nazwy zmiennym. Umiem kazać programowi wyświetlać pewne teksty w zależności od tego, jakie wartości przyjmują te zmienne. A to pozwala mi zmontować rudymentarną grę.

Za tydzień napiszę coś więcej.


A mod do NWN..? Może kiedyś do niego wrócę. Może go ukończę, może przerobię go na grę tekstową... Niczego nie wykluczam.