Wpadam w pętlę. Czy w ogóle warto
pisać ten post? Czy jest jakikolwiek sens go publikować? Wyrzucenie
tego całego syfu z siebie może okazać się terapeutyczne. Ale
przecież takie rzeczy należy zachować dla siebie (no i dla
lekarza, jeśli wierzy się, że istnieje lekarz zdolny pomóc)... I
tak znajduję kolejne za i przeciw, minuty mijają, a decyzji nie
widać.
Z takich pętli jest jedno, proste
wyjście.
Rzut monetą.
Tym razem, ewidentnie, wypadło na to,
że piszę i publikuję. Orzeł.
Jak myślicie, ile potencjalnych postów
nigdy nie powstało, bo wypadła reszka? Podpowiem: Każda tegoroczna
środa, w której nie pojawił się wpis, to skutek reszki.
Do rzeczy.
Nie wiem, co mi dolega.
Gdybym był hazardzistą, obstawiałbym
depresję kliniczną. Ale może to jednak schizofrenia, albo w ogóle
autyzm? A może jestem zdrowy i wszyscy tak mają?
Objawy mam najróżniejsze, występujące
nieregularnie - ale nie ma takiego dnia, żeby coś w mojej głowie
nie zgrzytało.
Najczęściej towarzyszy mi poczucie
beznadziei. Cokolwiek zrobię - nic dobrego z tego nie wyniknie. Nie
czeka mnie już nic wartego żyć. Zmarnowałem młodość i tę
fajniejszą część dorosłości. I tak dalej.
Mało co i rzadko kiedy sprawia mi
przyjemność. Alkohol, porno, muzyka, filmy, tytoń, słodycze, gry,
nawet książki - wszystko coraz rzadziej skutkuje odczuwaniem
przyjemności. Ostatni seks miał miejsce tak dawno, że gdyby te
sprawy się przedawniały, byłbym znowu prawiczkiem. I jakoś mi nie
żal.
Przestają mnie denerwować rzeczy, od
których powinna wrzeć krew. Świat idzie do diabła autostradą
wybrukowaną brexitami, terrorem, Trumpami, Kaczyńskimi, Putinami,
Orbanami, Kimdzongunami, obłąkanymi inwestorami giełdowymi,
efektem cieplarnianym, całodobowymi serwisami informacyjnymi i
pieprzonymi Pokemonami... A ja coraz częściej czuję tylko
odrętwienie.
Poza tym mam drobne halucynacje. Kątem
oka widzę pająki, których nie ma. Czasem czuję, jak coś po mnie
łazi. Słyszę, jak zza ściany, rozmowy, kiedy nikogo nie ma w
okolicy.
Do tego zaburzenia rytmu snu. Nigdy nie
potrafiłem drzemać. Zawsze jedyną metodą dla mnie było położyć
się na solidne osiem albo nawet dziesięć godzin. Teraz, jeśli raz
na tydzień uda mi się jednej nocy przespać siedem, to sukces.
Przez resztę dni mowa raczej o czterech, pięciu - za mało, żeby
się wyspać, za dużo, żeby umrzeć. I tak sobie chodzę nie
wyspany i półprzytomny.
Jakby tego było mało, z zupełnym
brakiem regularności, mam coś takiego, że jak ubiorę spodnie i
t-shirt, to nagle ciuchy zaczynają mnie drapać. Wszędzie, gdzie
dotykają ciała, mam wrażenie, jakbym ubrał wełniany sweter,
przeplatany cienkim drutem. Jeśli trafi się to akurat wtedy, gdy
mogę siedzieć w domu i nikomu się nie pokazywać, to pół biedy -
siedzę w gatkach, plecami nie dotykam oparcia i jakoś wytrzymuję.
Ale w innych okolicznościach - to ten rodzaj doznań, jakich kiedyś
życzyłbym najgorszemu wrogowi.
Teraz mam w dupie wrogów. W ogóle
coraz trudniej mi brać na poważnie innych ludzi. Szczerze mówiąc,
nie czuję się człowiekiem. Nie mam tego ludzkiego parcia do
zdobycia forsy, zabawek, kopulowania z jak największą ilością
partnerek, gadania o pierdołach...
Zresztą, jak tu gadać o czymkolwiek,
jeśli nie mogę ufać swojej pamięci? Ze zdziwieniem odkrywam, jak
wiele wydarzeń zapamiętałem zupełnie inaczej, niż inni
uczestnicy. Zastanawiam się, czy wciąż potrafię odróżnić
rzeczywistość od fantazji, snów i konfabulacji.
Coraz trudniej przychodzi mi udawanie
człowieka. Potrzebuję tego, gdy mam do czynienia z kimś z Was -
nieważne z kim, ekspedientką, własnym dziadkiem, czy nawet matką.
Zresztą, z najbliższymi jest łatwiej; mają ze mną do czynienia
często, przyzwyczaili się do moich "dziwactw". Nie
zwracają uwagi, a ja nie muszę się aż tak spinać. Całkowici
nieznajomi też nie stanowią większego problemu - te bliskie
spotkania trzeciego stopnia są krótkie i zazwyczaj mają jakiś
konkretny cel. Prawdziwym kłopotem są ci, którzy "znają"
mnie od wielu lat, ale bardzo rzadko widują. Na przykład mój
ojciec chrzestny - rozmowa raz na rok albo dwa, a i tak jestem po
takim spotkaniu wypompowany, jakbym biegł przez płotki na dziesięć
kilometrów.
Jestem w stanie udawać istotę ludzką
przez, powiedzmy, kwadrans. Przebiegam w myślach romowę, starając się przewidzieć odpowiedzi, mówię powoli i często się jąkam, czekając, aż mózg podsunie mi coś, co nie powinno obrazić rozmówcy. I tak przez najwyżej piętnaście minut. Po tym czasie będziesz mieć
podejrzenia, że coś ze mną nie tak, ale przy odrobinie fuksa
złożysz to na kiepskie samopoczucie, może pomyślisz, że akurat
miałem lekkiego kaca. Po półgodzinie będziesz wiedzieć, że masz
do czynienia z wariatem - i to nie takim zabawnym neurotykiem w stylu
Woody'ego Allena, tylko z kimś w rodzaju tego hakera z Mr. Robot.
Wiesz - creepy fuckin' bastard.
Pocieszam się, że jak dotąd nigdy
nikomu nie chciałem zrobić fizycznej krzywdy. I nie zrobiłem.
Może jestem niezrównoważony. Może
jestem odmieńcem. Ale przynajmniej nie jestem niebezpieczny.
Mam też lęk wysokości, chorobę
lokomocyjną, nie lubię ciasnych pomieszczeń, boję się owadów i
nie znoszę, gdy któreś z pokręteł kuchenki nie jest w dokładnie
takiej samej pozycji, jak pozostałe.
Chciałbym wciąż potrafić wpaść w
gniew.