Oto, jak było:
Weekend. Po południu dwa domy dalej zaczyna się impreza. Buc Bass System dudni, ale co tam - jak byłem młodszy to też zdarzało mi się hałaśliwie imprezować.
Wciąż sobota. Godzina 22 - początek ciszy nocnej. Impreza robi się głośniejsza: do napierdalającego disco polo dołącza chór pijackich śpiewów.
Nie dzwonię na policję ani na straż miejską. Wciąż biorę poprawkę na to, że jak byłem gówniarzem, to sam naruszałem ciszę nocną solidnie i entuzjastycznie, choć słuchaliśmy porządnej muzyki.
Oczywiście, nie idę zwrócić hołocie uwagi - życie nauczyło mnie, że nie ma sensu dyskutować z "lepszym sortem" Polaków.
Pierwsza w nocy - sytuacja bez zmian. Przychodzi mi do głowy, że gdybym został uprzedzony o takiej imprezie, to albo kupiłbym sobie jakieś zatyczki do uszu, albo wyjechałbym gdzieś na weekend.
O drugiej dochodzę do wniosku, że imprezowicze powinni byli zwyczajnie zaprosić CAŁĄ ulicę i nie byłoby problemu.
O trzeciej w końcu padłem ze zmęczenia, mimo hałasów.
Ze źródeł niezależnych dowiedziałem się, że o czwartej impreza wciąż trwała.
A teraz, drogie egoistyczne, discopolowe robaczki...
Widzicie, musiałem z pewnych przyczyn wstać o siódmej trzydzieści rano.
Widzicie, mam naprawdę solidny sprzęt audio. Jestem w stanie zagłuszyć młot pneumatyczny.
Widzicie, mam kilka kolumn, które jestem w stanie wystawić na parapet okienny.
A o 7:30 rano nie ma już ciszy nocnej.
Zwykle nie robię takich rzeczy - to infantylne, poza tym cierpią niewinni sąsiedzi... Ale przekroczyliście moje granice odporności.
Imprezowicze usłyszeli najcięższe Black Sabbath o wpół do ósmej, na pełny regulator:
Miłego kaca, skurwysyny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz