Dawno, dawno temu, napisałem, że filmowe i książkowe horrory mnie nie straszą. Bo i czego tu się bać?
Jakiś bagiennych, kazirodczych rednecków? Kobiety z sześcioma sutkami? Przeklętej kasety wideo? Podróżujących wozami kempingowymi wysysaczy lśnienia?
Cóż, filmy mogą jeszcze próbować na mnie "jump scare'ów". Jest cicho, spokojnie... JEBUDU! Jak coś nagle rypnie, jak ktoś pieprznie w klawiaturę yamahy, jak w kadr wskoczy zombiak - fakt, mogę się wzdrygnąć. Ale, do cholery, to tak jak machnięcie komuś przed twarzą - fakt, że działa odruch i ktoś się uchyla albo chociaż mrugnie, nie znaczy, że boi się dłoni.
W końcu przeczytałem coś, co mnie przestraszyło. Co interesujące, nie był to horror, a sci-fi.
Pewne opowiadanie sygnowane nazwiskiem Alastair Reynolds.
Chodzi o kwanty.
Okay, za każdym razem, kiedy coś się dzieje i możliwe są różne wyniki tego zdarzenia, istnieją różne światy - tak, aby każdy możliwy wynik miał swój własny świat, w którym, no cóż, zaistniał.
Czyli światy równoległe. Znamy, widzieliśmy filmy, seriale, itd.
A teraz...
Powiedzmy, że żyje sobie pewien człowiek. Nazwijmy go, zupełnie przypadkowo, Kaspar. Ten człowiek, w ciągu swojego życia, co jakiś czas unika śmierci - nie wsiadł do auta prowadzonego przez pijaka, rozejrzał się, zanim wszedł na jezdnię... Każdego to spotyka, nie tylko Kaspara.
Ale na każdego Kaspara, który zatrzymał się przed jezdnią, przypada Kaspar, który jak ostatni debil wszedł pod koła TIRa.
Za rogiem jest świat, w którym nikt na Filmwebie nie pisał oburzonych komentarzy pod recenzją "Conana" - bo Kaspar zmarł, zanim ją napisał.
Zabawne, ale jest pewna konsekwencja tego rozumowania, o której poważni fizycy jakoś nie wspominają - a czyni to w swoim opowiadaniu Reynolds.
Zastanów się Czytelniczko, zastanów się Czytelniku.
Ile razy zdarzyło Ci się otrzeć o śmierć?
Jeśli chodzi o mnie...
Zapalenie płuc i następujące po nim powikłania w dzieciństwie.
Zabawy z petardami, prądem i miotaczami ognia domowej roboty.
Pożarcie jakiś zerwanych bez nadzoru grzybów.
To samo z jakimiś jagodami.
Usterka instalacji gazowej w łazience.
Zatkany przez durnych robotników komin gazowy - uratował mnie czujnik spalin w Junkersie.
Rozszczelniona instalacja LPG w samochodzie.
Tuziny wypadków drogowych, unikniętych o włos...
Najróżniejsze głupoty, które robiłem po pijaku...
A to tylko te rzeczy, o których pamiętam i o których nie wstyd mówić mi publicznie...
W każdym z tych przypadków, w jakimś świecie równoległym, zmarłem.
Ale tutaj, teraz, skoro to piszę - kulka mojego istnienia wciąż toczy się po tej nieustannie rozgałęziającej się drodze, uparcie wpadając w te koleiny, które oznaczają przeżycie.
Całkiem możliwe, że jestem nieśmiertelny.
Oczywiście, z Waszego punktu widzenia jestem śmiertelnikiem. Powiedzmy, że jutro palnę sobie w łeb. W większości Waszych światów równoległych kula roztrzaska mi czaszkę, a mózg zabryzga najbliższą ścianę.
Ale w moim świecie równoległym nabój okaże się niewypałem. Nie umrę.
Zdiagnozują u mnie raka? W Waszych światach nowotwór mnie wykończy. W moim naświetlania i chemia będą skuteczne. Albo okaże się, że diagnoza była błędna...
Starość? To interesujący problem. Widzę dwie możliwości.
- Mój mózg nigdy się nie zestarzeje, wskutek jakiejś anomalii genetycznej. Będę żyć w nieskończoność, podtrzymywany przez maszyny, zastępujące kolejne organy. Jako pierwsza pewnie zdechnie wątroba...
- W końcu moje neurony się wypalą... ale nastąpi to w najpóźniejszym, biologicznie możliwym terminie... bo w końcu nie będzie alternatywy. Nie będzie szansy na uniknięcie śmierci, więc nie będzie takiego świata, w którym bym jej uniknął. To logiczne, ale warto powiedzieć to na głos.
Swoją drogą... W przypadku drugiej możliwości... Kiedy ja przestanę istnieć, co stanie się z tym światem, który tak starannie utrzymuje mnie przy życiu? Też się skończy?
Mniejsza z tym.
Oczywiście, nie jestem lunatykiem, wierzącym we własną nieśmiertelność. Na co dzień wierzę, że wcześniej czy później (jeśli nie będę się rozglądał przed wejściem na jezdnię, to zdecydowanie wcześniej) proces zwany moim życiem ustanie. Będę niczym papuga ze skeczu Monty Pythona.
Ale czytając tekst Reynoldsa, przywołałem te wszystkie razy, kiedy o mało nie umarłem. Kiedy istniała realna możliwość, że zginę.
Sporo tego było.
I tak przez jakąś sekundę, zanim zdrowy rozsądek znowu się włączył, byłem naprawdę przestraszony.
Wy też powinniście być. Bo jeśli każde z Was żyje we własnym świecie, nieustannie tylko ocierając się o śmierć, patrząc, jak wszyscy naokoło umierają, bez możliwości ucieczki...
No, chyba że naprawdę wolicie się bać Stukostrachów, Szatana i Poltergeistów. Ale... ile razy zetknęliście się z duchem? A ile razy uniknęliście śmierci?
"Zero" do "Rany, nie mam pojęcia, ale mnóstwo".
Możliwe, że każde z nas utknęło tutaj na dłużej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz