Popełniłem jeden z drobnych życiowych błędów: obejrzałem nowego Robocopa.
Ten wpis miał być długi, złośliwy, wytykający Frankowi Millerowi, że nie podobał mu się Robocop 2, porównujący ten chłam do Robocopa 3 i tego obrzydliwego serialu, o którym już chyba nikt nie pamięta, miał ogólnie rozszarpać ten film na strzępy... Ale uznałem, że nie warto. Nowy Robocop nie jest nawet dość zły, żeby marnować na niego więcej czasu. Jest miałki, nudny, nonsesnsowny, nie trzyma w napięciu, sceny akcji są jak z setek równie dennych gier komputerowych, nic w nim nie jest na tyle oryginalne, żeby utkwiło w pamięci...
Poprawka. Dzisiaj pamiętam już tylko jedną scenę z filmu: kiedy Samuel L. Jackson wyjeżdża ze swoim zawołaniem bojowym, krzycząc na całe gardło "Motherfucker!"... który to motherfucker został wypiszczany przez jakąś niby-cenzurę. Za dwa, trzy tygodnie zapomnę nawet ten, jedyny jaśniejszy moment nowego Robocopa.
Ujmę to tak:
Scena, w której Boddicker odstrzeliwuje z shotguna dłoń bezsilnego, powalonego Murphy'ego - ta scena pozostanie ze mną do końca życia.
W nowym filmie nie ma nic, co wywarłoby na mnie takie wrażenie.
Lepiej przypomnieć sobie film Verhoevena z 1987, popijając zimne piwo.