czwartek, 10 kwietnia 2014

Ty też możesz być hardrockowym Rabinem

Nie mam złudzeń, że tamten post mógł kogokolwiek zainspirować do biegania. Bieganie to masochistyczna aktywność, z szerokimi widokami na zrobienie sobie dotkliwej krzywdy, wypłacająca dywidendy po nieprzyzwoicie długim czasie. Niemniej dopuszczam możliwość, że przeczyta to ktoś, kto wciąż ma w głowie myśl "zacznę biegać od poniedziałku... chyba, że będzie zła pogoda... albo coś fajnego w internecie..." - a najbardziej tego kogoś odstrasza to, co przeczytał na stronach poświęconych bieganiu. Chcesz tylko trochę się poruszać, a tu okazuje się, że trzeba zainwestować w drogie buty, koszulki, obcisłe gatki, bieliznę za kilkaset złotych, trzeba wiedzieć czy jest się pronatorem, skontaktować z lekarzem, znaleźć plan treningów, przejść na dietę...

Otóż większość z tego to gówno prawda.

Pierwsza sprawa - nie jestem autorytetem. To, co tu napiszę, to tylko moje doświadczenia i nie jest wiążące w sensie prawnym.

Dlaczego myślę, że w ogóle wolno mi się wypowiadać? Przecież nadal obżeram się niezdrową żywnością, co kilka dni palę fajkę*, piję litry pepsi i jeszcze więcej piwa i gorzały, z twarzy i figury przypominam Belushiego z "1941", mam brzuch dość duży, żeby w razie nagłego deszczu mój penis nie był zagrożony zmoknięciem...




No cóż, przede wszystkim zauważalnie poprawiłem swoją kondycję, o czym pisałem poprzednio. Po drugie - z 98 kilogramów zszedłem do 83. Rozważam wyeliminowanie z jadłospisu twixów i czekolady, żeby zejść jeszcze trochę niżej. Ale wtedy będę zmuszony kupić sobie nowy pasek do spodni.
Poza tym, kiedy zaczynałem, biegałem/człapałem w tym tempie:





Teraz Marsz Wilków okazał się trochę za wolny. Oto moje obecne tempo (no, dopóki pod koniec trasy szympans** nie zaatakuje):




Tak więc podzielę się tutaj kilkoma obserwacjami.

Przede wszystkim - jak widać, i bez diety można coś tam osiągnąć. Jak już się osiągnie, można myśleć o diecie. Biegania nie trzeba zaczynać od liczenia kalorii.

Kolejny punkt - odzież. Na początku nie warto zawracać sobie głowy cudami. Spodenki krótkie, albo od dresu (jeśli, jak ja masz włochate i koślawe nogi, których nie wolno pokazywać publicznie w trosce o zdrowie psychiczne kobiet, dzieci i koni), zwykły t-shirt, jakieś skarpetki i można biegać. Jedna uwaga: jeśli jesteś facetem i w szufladzie masz tylko bawełniane slipy, a nie chcesz kupować od razu poliestrowej bielizny po co najmniej sześćdziesiąt złotych para, spraw sobie bokserki. Jeśli mi nie wierzysz na słowo, że to dobry pomysł, poczekaj, aż raz spocisz się porządnie w bawełnianych slipach. Na marginesie - na ten sezon, skoro już wiem, że będę biegać, kupiłem sobie dwie najtańsze, poliestrowe koszulki do biegania. Ciekawe, jak szybko się rozlecą.

Plan treningów... jakoś się bez niego obszedłem. Tempo moich biegów narzuca mój osobisty szympans. Kiedy łapie mnie za drogi oddechowe i zaciska kosmate łapska, to znaczy, że lepiej biegać wolniej i krócej. Warto tu może zaznaczyć, że rada, aby nie biegać codziennie, jest słuszna. Ja z lekka zachłysnąłem się w pewnym momencie i codziennie wychodziłem na bieganie. Po dwóch tygodniach WSZYSTKIE stawy w nogach i dawne kontuzje bolały mnie tak, że przez tydzień ledwo się ruszałem. Od tej pory biegam co drugi dzień (chyba, że pogoda jest naprawdę piękna i wtedy daję sobie w kość... czego zwykle potem trochę żałuję).

Rzeczą niekoniecznie obowiązkową, ale taką bez której nie potrafię sobie wyobrazić biegania, jest moja wierna empetrójka. Potrzebuję muzyki, żeby zagłuszyć dyszenie, świsty z płuc i łomot serca.

No i na koniec najważniejsze, czyli Blues o Butach do Biegania.

Jeśli chodzi o tę całą pronację, to zaryzykuję takie stwierdzenie: jeśli nie masz płaskostopia, to raczej nie ma się czym przejmować. Ale nie trzymaj mnie za słowo - pogadaj ze sprzedawcą butów, albo poszperaj w sieci. Ja uznałem, że skoro zostawiam mniej więcej normalne ślady stóp, to nie przejmuję się takimi rzeczami.

Po raz pierwszy wszedłem do obuwniczego mając w planie zakup butów wyłącznie do biegania, gdy przekonałem się, że jestem w stanie przebiec moją odludną, dwustumetrową dróżkę - czyli tak koło dwóch tygodni po tym, jak z trudem przetruchtałem pierwsze kroki. Kłopot w tym, że adidasy, które zobaczyłem na półce kosztowały koło czterech stówek i wyglądały jak coś, czego miejsce jest na paradzie gejów. W związku z tym znalazłem sobie buty, które wyglądały trochę jakby dało się w nich biegać, były raczej czarne, niż neonowe, nosiły dumnie markę Victory i kosztowały osiemdziesiąt złotych.

Moja rada: Nie kupujcie butów marki Victory za osiemdziesiąt złotych.

Zaczęły się rozlatywać już po tygodniu. Nie tylko zdarłem podeszwy na wylot, co na dobrą sprawę uniemożliwiło mi bieganie po deszczu i w jego trakcie. Do tego klej pod wyściółką na piętach zaczął zbijać się w gulę - każde wyjście na bieganie było czymś w rodzaju średniowiecznej tortury.

Pomijając wątpliwą jakość produktu tańszego od flaszki dobrego bourbona, odkryłem, że buty były złe także z innego powodu. Otóż, sądząc po agresywnym bieżniku podeszwy i braku amortyzacji, były to buty do biegania w terenie. Tymczasem ja zmuszałem je do codziennego biegania po asfalcie i betonie, każdego dnia wykonując jakieś sześć tysięcy kroków (wiem dzięki cudzemu smartfonowi i aplikacji dla biegaczy)... A na początku każdy krok oznaczał pieprznięcie o glebę moją niemal setką kilogramów żywej masy. Nic dziwnego, że buty zmieniły się w człapersy.

Na ten sezon sprawiłem sobie parę Kalenji Eliofeet - są lekkie i wygodne, nie wiem tylko, jak będzie z ich wytrzymałością, czy poradzą sobie z moją masą. Trzymam kciuki.

W każdym razie: polecam kupić najlepsze buty do biegania, na jakie można sobie akurat pozwolić. Przy zakupie sprawdzić, na jaką nawierzchnię buty są przeznaczone, do jak częstych treningów i na jaką wagę biegacza obliczone.

Poza tym dobre buty są dodatkowym motywatorem - skoro wydało się na nie forsę, to żal, żeby tak stały i się kurzyły... A jak już się w nich idzie, to... No właśnie, to buty do biegania, a nie do chodzenia. Pieprzyć szympansa, niech buty pokażą, co potrafią.



-----------------
*Nie w sensie "szlug", tylko w sensie "takie niewielkie coś z wrzośca z kominem i cybuchem". Papierosy rzuciłem w 2009.
** Znany zwykłym śmiertelnikom jako astma.