czwartek, 3 kwietnia 2014

I was a Hard-rock Rabbi

Ta historia zaczyna się na przełomie lipca i sierpnia 2013 roku.

Właśnie przekonałem się, że wyglądam jak nieślubne dziecko Jabby the Hutta i Ryszarda Kalisza. Groziło mi, że w każdej chwili zacznę wytwarzać własne pole grawitacyjne. Rozważyłem opcje.
Dietę skreśliłem bez wahania - odstawienie twixów, chipsów, piwa, pizzy pepperoni, spaghetti i kiełbasy z grilla byłoby zbyt dużą torturą.
Gimnastykę również odrzuciłem - te wszystkie brzuszki, przysiady i dziwaczne maszyny, których sam wygląd rozgrzałby serca co większych sadystów ze Świętego Oficjum, napawają mnie mniej więcej takim entuzjazmem, jak oglądanie "Kevina samego w domu".
Rower..? Chciałbym zrzucić kilka kilogramów, a nie dać się rozjechać jakiemuś pojebowi w stuningowanym audi.

W końcu uznałem, że mogę przejść się co jakiś czas na spacer.

I tak, pod koniec lipca, zacząłem łazić po okolicy. W ciągu pierwszych dwóch dni zobaczyłem, jakie zmiany w krajobrazie zaszły od mojego ostatniego spaceru, który wydarzył się jakieś pięć lat temu. I tutaj ta historia mogłaby się skończyć - znudziłbym się łażeniem, dał sobie spokój i nie byłoby o czym wspominać.

Jednak pierwszego sierpnia - ładna, łatwa do zapamiętania data - podczas spaceru zbiegły się dwa czynniki. Raz, znalazłem się na pustej, bocznej dróżce, w okolicy nie było ani jednej osoby. Dwa, zamiast jak zwykle dżinsów, miałem na sobie spodnie od dresu.

Dróżka była wąska i hipnotyzująco prosta. A gdzieś w mojej głowie rozległ się głosik z "Forresta Gumpa"... Biegnij, Forrest, biegnij... No i pobiegłem.

Pięćdziesiąt metrów dalej przestałem biec i zastanowiłem się, czy przypadkiem właśnie nie dostaję zawału.

Serce łomotało nieregularnie, z szybkością skrzydeł kolibra - choć raczej byłby to koliber ociekający tłuszczem i cholesterolem. Przed oczami miałem coś, co najłatwiej nazwać Czerwonym Mrokiem i dać sobie spokój z dalszymi próbami opisu. Za tchawicę i oskrzela złapał mnie stukilowy szympans i zacisnął łapska z całej siły (kiedy odzyskałem wzrok i oddech okazało się, że małpa uciekła z miejsca przestępstwa. Ale, jak każdy astmatyk, wiem, że wciąż ma mnie na oku i przy pierwszej okazji dokończy dzieło.)

Było to doświadczenie, które każdego normalnego grubasa na zawsze zniechęciłoby do biegania. W moim przypadku stało się inaczej. Zamiast pomyśleć "Pieprzyć to, idę kupić paczkę chipsów, browara i puszczę sobie 'Das Boot' w oryginale"; pomyślałem sobie "Może jeśli jutro spróbuję pobiec trochę wolniej i tylko przez czterdzieści metrów, to będzie lepiej". Następnego dnia, w tym samym miejscu, znowu pobiegłem. Trochę wolniej, trochę krótszy dystans, i znowu wróciłem do tempa spacerowego. Tym razem jakoś udało mi się uniknąć ataku szympansa.

I tak się zaczęło.

Znalazłem sobie trasę spacerową - później, kiedy pokonałem ją z cudzym smartfonem, okazało się, że ma równe 4km długości - i codziennie ją pokonywałem. Większość dystansu to był oczywiście spacer, i to tak powolny, że zażywne staruszki mnie wyprzedzały. Ale na mojej dróżce, gdzie nikt nie mógł zobaczyć, jak robię z siebie widowisko, biegłem. Po blisko dwóch tygodniach okazało się, że mogę przebiec całą dróżkę, która ma jakieś dwieście metrów. Po kilku następnych dniach przebiegałem dróżkę i jeszcze jeden odcinek, jakiś kilometr dalej. I tak przybywało odcinków pokonywanych biegiem, a ubywało spacerowych.

Pod koniec października byłem w stanie przebiec koło dwóch kilometrów z czterokilometrowej trasy. Oczywiście, trasa nie jest idealnie płaska - biegłem na tych kawałkach, które wiodły w dół, z czasem dokładając sobie tych płaskich. Ale te pod górkę...

Jest coś, co trzeba wiedzieć o wzniesieniach na mojej trasie. To nie są jakieś tam nieśmiałe pagórki, delikatnie prowadzące na troszkę wyższy poziom. Nie, mam na trasie dwa wzniesienia, dwa kurewsko twarde, strome i kręte odcinki - samochodem wjeżdża się na nie na dwójce, a zimą najchętniej wybiera inną trasę. Pierwsze wzniesienie nazywam Szatańską Serpentyną Śmierci; jest diabelnie strome, do tego niebezpieczne - chodnik w połowie serpentyny znika po jednej stronie drogi i pojawia się na drugiej, zmuszając pieszych do przejścia przez jezdnię, niemal bez widoczności. Na szczęście auta nie są w stanie jechać zbyt szybko na tej drodze. Drugie wzniesienie to Wypluwacz Płuc - jest dużo łagodniejsze od SSŚ, ale o wiele, wiele dłuższe. Pokonuję je spacerem, ciężko dysząc, utykając na tę nogę, która bardziej boli i ogólnie rzecz biorąc, wypluwam na nim płuca. Na szczęście, kiedy osiągam szczyt, reszta trasy, aż do mojego domu, leci z górki i trochę po płaskim - wypoczęty po spacerku wzdłuż Wypluwacza Płuc, biegnę już do samego końca.

Niestety, od listopada do końca lutego nie biegałem. Trochę z lenistwa, trochę z powodu pogody, trochę przez grypę, trochę przez brak odpowiednich butów... Na trasę wyszedłem z powrotem dopiero w marcu. Przekonany, że po takiej przerwie szympans czai się na moje gardło, wybrałem krótszą trasę. Małpa dopadła mnie natychmiast. Powaliła mnie znowu do poziomu spacerowicza. Potrzebowałem tygodnia, żeby wrócić na moją zwykłą trasę. A kiedy na nią wróciłem, czekało mnie więcej spaceru, mniej biegania.

Jednak w okolicach początku wiosny, oficjalnie wróciłem do tej formy, jaką miałem ostatniego dnia października. Żaden tryumf, ale jednak miłe uczucie. I tak sobie biegałem i trochę maszerowałem po tej mojej trasie.

Aż do wczoraj.

Biegłem jak zawsze. Akurat tak się złożyło, że gdy dobiegałem do Szatańskiej Serpentyny Śmierci, w moich słuchawkach leciał Stan Bush i "The Touch"*...

I jakoś głupio było zwolnić i zacząć znowu spacerować.

Wbiegłem na samą górę. Pokonałem SSŚ i wciąż byłem żywy, a szympans mnie nie dogonił.

W tym jednym momencie byłem jak Rocky Balboa na filadelfijskich schodach; byłem wcielonym Cthulhu; byłem Hardrockowym Rabinem i Elektrycznym Buddą jednocześnie; byłem Mesjaszem Klawiatury QWERTY; gdyby akurat obok przechodziła zakonnica, samym spojrzeniem zburzyłbym jej wiarę w Chrystusa, a jednym dotykiem pokazałbym jej, czym jest stratosferyczna ekstaza seksualna... Ten jeden moment był wart walki z szympansem i robienia z siebie widowiska.

A najbardziej jestem dumny z tego, że mimo pobicia Szatańskiej Serpentyny Śmierci, resztę trasy pokonałem jak zawsze. Krótko mówiąc, postęp.

Został mi tylko jeden kawałek płaski i Wypluwacz Płuc, zanim całą trasę będę pokonywać biegiem. A najdziwniejsze jest to, że jestem pewien, że mi się uda. To tylko kwestia czasu.


-------------------------
*Tak, na empetrójce, z którą biegam, mam dziwaczną muzykę, której nie słuchałbym w żadnych innych okolicznościach. Mam też kilka normalnych kawałków. Jest to chyba jedyna playlista, na której można usłyszeć po sobie Iron Maiden, Falco, Talking Heads, Starship, Weird Ala Yankovica, Queensryche i Bon Jovi.