środa, 11 sierpnia 2010

Sens recenzji

OK, zwykle odpowiadam na emaile. Mniej zwykle ignoruję je na śmierć – czasem dlatego, że nie widzę sensu w udzielaniu odpowiedzi, bywa też tak, że nie zadaję sobie trudu z przeczytaniem maila, gdy, dajmy na to, autor ma balistyczne podejście do słownictwa oraz popełnia każdy możliwy błąd gramatyczny, że o ortograficznych nie wspomnę. Lub zaczyna od wmawiania mi, że recenzje mają być obiektywne. Ludzie, poważnie, ten zarzut staje się już nudny.

Niedawno, w krótkim odstępie czasu, dostałem dwa maile, jeden pytający, czy i dlaczego przestałem pisać recenzje. Drugi korespondent chciał za to wiedzieć, po co w ogóle piszę, skoro nikomu się moja pisanina nie podoba i tylko obrażam ludzi. Uznałem, że te pytania zasługują na odpowiedź tutaj, co powinno zamknąć te kwestie raz na zawsze.

Odpowiedź na pytanie jeden: nie przestałem pisać. A przynajmniej nie do końca. To jest tak, że nie piszę recenzji z jakimś zapasem, czy w tempie dwóch na tydzień, a jak nie wyrobię normy, to mniej mi płacą. Fakt, dawno temu recenzje skrobałem częściej. Potem przekonałem się, że coraz więcej filmów jest miernych w najgorszy możliwy sposób: nie wywołują u mnie żadnych emocji. Nie irytują mnie, nie rozśmieszają, a recenzje stają się wtedy wtórne, do tego ich pisanie nie sprawia przyjemności. Do tego Filmweb ostatnio zaczął bić rekordy, jeśli chodzi o czas oczekiwania dla kontrybucji. Trzynastego lipca wrzuciłem dwie recenzje, od tej pory czekają na weryfikację i pokrywa je coraz grubsza warstwa kurzu. To jest dodatkowy czynnik skutecznie obniżający moją motywację. Kiedy recenzję przejdą przez kontrolę redakcyjną, pewnie znowu nabiorę ochoty na pisanie. No, chyba że ktoś z dotychczasowych czytelników tworzy własny magazyn/portal filmowy i zaproponuje współpracę, wtedy może nabiję trochę przebiegu klawiaturze – ale jakoś na to się nie zanosi.

Pytanie numer dwa... No, zacznijmy pokrętnie.

Dlaczego w ogóle czytasz recenzje? Czy dlatego, że chcesz przed obejrzeniem filmu wiedzieć, czy warto poświęcić czas i pieniądze? I w takim razie, czy ograniczasz się tylko do jednego, najwyżej dwóch recenzentów?

Jeśli tak, to zdejmij spodnie, wypnij się i połóż na wierzchu portfel. Niech każdy, kto chce, cię zerżnie i ograbi. Przykro mi, ale jeśli zawsze ktoś musi ci mówić „to jest dobre, to jest złe” to albo jesteś osobą specjalnej troski, albo zwyczajnym głupcem, nie pojmującym, że o pewnych rzeczach po prostu trzeba przekonać się na własne oczy.

Jeśli koniecznie potrzebujesz wyroczni przed pójściem do kina i wypożyczalni... Przynajmniej zadaj sobie trud znalezienia recenzenta o guście podobnym własnemu. Albo naucz się czytać ze zrozumieniem tekstu – jeśli zarzucam filmowi, że jest odmóżdżający, a cały budżet poszedł na efekty specjalne, to może to być właśnie coś, czego szukasz. A że daję do zrozumienia, że mam cię za barana? To kolejna życiowa lekcja: zawsze znajdzie się jakiś dupek, który po prostu cię nie lubi, tak bez wyraźnego powodu. Naucz się nie przejmować dupkami.

Jeśli za to czytasz recenzję po obejrzeniu filmu – pytanie i tak pozostaje w mocy. Po co? Żeby upewnić się, że skoro tobie się spodobało, to podoba się reszcie świata? No cóż, zapewniam: zawsze znajdzie się ktoś, komu film nie przypadł do gustu.

A może odwrotnie, obejrzałeś/aś box office’owy hicior i nie możesz pojąć, czym ci wszyscy ludzie tak bardzo się rajcują? W takim przypadku trafiając na krytyczną i złośliwą recenzję przynajmniej możesz poczuć się lepiej, bo wiesz, że nie jesteś jedyną osobą na świecie, rozczarowaną nowym „kultowym” filmem. W takim razie powiedzmy, że piszę te teksty specjalnie dla ciebie, żebyś nie czuł się samotnie. Powiedzmy, że kiedy większość krzyczy „było super”, a ci, którym się nie podobało milczą, żeby nie urazić uczuć większości, to coś jest nie w porządku. Rozczarowani mają takie samo prawo do głosu, jak fanatycy.

Może zupełnym przypadkiem czytasz te recenzje, bo traktujesz je jako dopełnienie filmu? Wreszcie jesteśmy na dobrej drodze, ale wciąż możesz nią podróżować głupio, albo zabłądzić. Już wyjaśniam.

Jeśli czytając opinię recenzenta odmienną od twojej, chcesz z nim potem dyskutować – pamiętaj o jednym. Nie zmienisz jego zdania. On ten film widział, przemyślał i ocenił. Jest szansa, że za, dajmy na to, osiem czy dwanaście lat spojrzy na omawiany film inaczej, ale w tej chwili nie nawrócisz go na swoją wiarę, jasne? Jedyne, co możesz w czasie tej dyskusji usłyszeć od autora tekstu, to te kawałki, które wyciął, aby materiał miał sensowną strukturę i objętość. Chcesz przekonać recenzenta, że się pomylił? Tutaj stoi duży znak „zakaz wjazdu”. Recenzent nie mógł się pomylić. On wie, czy film mu się podobał, jemu nikt nie musi mówić, czy obraz był dobry, czy zły. Nie skręcaj w tę przecznicę.

Może przeczytanie recenzji jest paliwem do rozmów ze znajomymi przy zimnym piwie? OK, w porządku. Na wszelki wypadek jednak zastanów się, czy byłoby o czym rozmawiać, gdyby każda recenzja wyglądała mniej więcej tak:

„To kolejny film tego reżysera, znanego ze swoich poprzednich filmów. Opowiada historię bohatera, który musi coś zrobić. Film, choć niepozbawiony wad, ogląda się dobrze. Ktoś może być nim rozczarowany, ale z pewnością znajdą się widzowie zachwyceni.”

Bo widzisz, większość recenzji wygląda dokładnie w ten sposób. Tylko czy jest to coś, czemu warto poświęcić swój czas?

Zacząłem pisać te teksty po obejrzeniu „Cloverfielda”. Chciałem dowiedzieć się, co za baran zrobił takie gówno, więc wpełzłem na Filmweb. Zauważyłem, że poza listą aktorów i forum, na portalu są też recenzje. Kilka przeczytałem, przy różnych filmach. Opadła mi szczęka – to, że teksty były przepełnione peanami na cześć tego, co mi się nie podoba to jedno, ale stylistycznie i redakcyjnie były w najlepszym wypadku mierne. Cóż, może miałem pecha i trafiłem na kiepskich recenzentów, bywa. Tak czy inaczej założyłem konto, napisałem dwa teksty i czekałem, jak bardzo wkurzę weryfikatora. Byłem pewien, że moje recenzje, na tle tych sztywnych, cukierkowych wypracowań szkolnych, jakich na FW pełno, wylecą, a ja dostanę wieczystego bana.

O dziwo, nie wyleciały. Na wszystkie moje teksty, w ogóle tylko trzy zostały odrzucone, a po naniesieniu niewielkich poprawek (tytuł, hiperłącza, takie bzdety) i tak trafiły na portal.

Pozwólcie, że podsumuję to jasno i wyraźnie: piszę te recenzje w taki sposób, bo mało kto tak robi. Bo co jakiś czas dostaje maile od ludzi, którzy, nawet jeśli nie zgadzają się z moją oceną filmu, to potrafią docenić styl, w jakim tę opinię prezentuję. Bo niektórzy umieją czytać między wierszami.

Poza tym: kiedy upuszczę sobie młotek na stopę, klnę. Kiedy rozczaruję się filmem, piszę recenzję. W obu przypadkach działa ta sama, irracjonalna zasada.

Więc jeśli recenzja się nie podoba – pomyśl, że przechodzisz właśnie koło placu budowy, a ktoś głośno krzyknął „Kurwa mać”. Różnica między mną, a robotnikiem jest taka, że ja mogę pozwolić sobie na luksus i moje „kurwa mać” rozciągnąć do długości tysiąca wyrazów.