czwartek, 27 maja 2010

Future is now

Próby oglądania polskiej telewizji kończą się dla mnie zwykle migreną i paskudnym niesmakiem. Zwykle jestem bombardowany idiotycznymi reklamami, fatalnymi serialami, ewentualnie programami w stylu "gwiazdy robią coś, czego zwykle nie robią" - przy czym, skoro już o tym mowa, o większości z tych domniemanych gwiazd nigdy nawet nie słyszałem. Jakby tego szajsu było mało, ostatnio telewizję zdominowały dwa tematu - kampania wyborcza i powódź. Kampania nic mnie nie obchodzi - z braku kandydata który w jakikolwiek sposób przemawiałby do mnie jako wyborcy, albo nie pójdę głosować, albo będę głosować przeciw temu, którego uważam za większe zło (co oznacza, że w moim przypadku ustrój demokratyczny jakoś się nie sprawdza). Powódź nie robi na mnie wrażenia - widziałem ją już z bliska, problemy i wycie w niebogłosy z obecnie zalewanych obszarów spływają po mnie, jak woda po kaczce (jak to dobrze, że nie można dostać mandatu za wykorzystywanie fatalnej gry słów w tekście).

Na szczęście, są jeszcze stacje zagraniczne. Pozachwycam się zatem czymś, czego oglądanie jest według mnie o wiele bardziej wartościowe i kształcące, niż niemal wszystko, co można obejrzeć w polskich mediach. Z góry też przeproszę za żart, którym zamierzam zakończyć ten tekst - będzie to jeden z motoryzacyjnych dowcipów za złoty pięćdziesiąt plus VAT.

Był taki czas, kiedy jednym z bardziej medialnych popularyzatorów osiągnięć nauki był Carl Sagan. Facet w prosty sposób tłumaczył nie tak całkiem proste rzeczy, na przykład, jak w trzywymiarowym świecie wyobrazić sobie czterowymiarowy obiekt (jednocześnie nie traktując czasu jako wymiaru). Ale to było kiedyś.

Teraz oglądam program prowadzony przez miłego człowieka nazwiskiem Michio Kaku. Ten pan zajmuje się fizyką, jest wykładowcą specjalizującym się w optyce, a przy okazji jest fanem sci-fi.

Program ukazuje najnowsze osiągnięcia naukowe - jak postępy na polu nanotechnologii, pewne kwantowe ciekawostki, czy sposoby pozyskiwania antymaterii. Oczywiście gdyby facet wychodził na mównicę i referował te zagadnienia, byłoby nudno. Program zatem ubrano w następującą formułę: pan Michio pokazuje miecz świetlny, przypomina, że taką broń wymyślono na potrzeby "Gwiezdnych Wojen", wspomina, jak bardzo jest popularna wśród fanów, po czym mówi: "pokażę wam, jak go skonstruować" i wsiada do DeLoreana z "Back to the future" i wjeżdża w czołówkę.

Tutaj ci mniej rozgarnięci widzowie mogą się wprawdzie spodziewać, że zobaczą przepis na zmontowanie rekwizytu filmowego, albo zgoła działającego prototypu. Zatem od razu wyjaśnię - prowadzący nie buduje miecza świetlnego. On "tylko" rozważa i tworzy teoretyczny projekt takiego urządzenia, działającego w ramach dzisiejszego rozumienia praw fizyki, wykorzystującego technologię, znaną już dziś (choć, jak często w tym programie bywa, obecnie ta technologia jest jeszcze w powijakach, ale za kilkadziesiąt lat będzie już na tyle opanowana, aby teoretyczny projekt mógł przejść w fazę budowy prototypu). Zatem po pierwsze, mamy eksperyment myślowy, a po drugie poznajemy, co tak właściwie robią naukowcy za zamkniętymi drzwiami swych laboratoriów.

Oczywiście, program ma słabsze punkty: zanim zabierzemy się za rozważanie wehikułu czasu, nie łamiącego praw fizyki, musi nastąpić zlepek wypowiedzi fanów sci-fi, których wypytywano o cechu takiego wehikułu. Na zakończenie każdego odcinka, opracowany projekt jest prezentowany fanom, co zwykle jest po prostu powtórzeniem tego, co widz już widział na przestrzeni całego epizodu. Do tego realizatorzy stosują proste sztuczki: gdy pan Michio łamie sobie głowę nad projektem, zwykle siedzi w jakimś pojeździe i markuje pracę na laptopie (przemieszczanie się ma sugerować czynienie postępów), a pewne ważne dla całej teorii aspekty wyjaśnia zwykle w jakiejś knajpie, tłumacząc zagadnienie w stylu "wyobraźmy sobie, że ta pizza jest czasoprzestrzenią", co zapewne ma sugerować, że te rozważania na tematy sci-fi prowadzący czyni bez wysiłku, podczas przerwy na lunch. No cóż, nic nie jest doskonałe.

Niemniej program oglądam regularnie, gdyż samo oglądanie jest przyjemne, do tego czuje się bardziej na bieżąco z osiągnięciami naukowymi. Poza tym wciąż frapuje mnie ten DeLorean. Nie chodzi o podróże w czasie - nie dość, że Michio Kaku już je omówił w jednym odcinku, to oglądałem wszystkie części "Back to the future" i wiem, co dzieje się po przekroczeniu 88 mil na godzinę. Skok do roku 1955, na przykład. Nic wielkiego. Gdyby jednak w programie zaprezentowano, jak zbudować DeLoreana, który nie dość, że jest dobrym samochodem w prowadzeniu, to jeszcze wszystko w nim prawidłowo funkcjonuje - o, to byłby wyczyn na miarę naukowego Nobla!

środa, 19 maja 2010

Solidarny z zalanymi

Jak żyje się w mieście zalanym przez powódź? Cieszę się, że pytacie. Zupełnym przypadkiem mogę na to pytanie odpowiedzieć.

Żyje się spokojnie i z optymizmem spogląda w przyszłość - przecież skoro premier nie widzi bezpośrednich przyczyn, aby ogłosić stan klęski żywiołowej, to znaczy, że nic nam nie grozi.

Chcecie całą historię, dzień po dniu? Nie wystarcza zapewnienie, że wszystko jest OK? Ależ służę.

Dzień pierwszy. Niedziela wieczór.
Pada od jakiegoś czasu, cały weekend był spartolony przez wilgoć lecącą z chmur, ale jest wiosna, to normalne, zresztą mokry maj oznacza dobre plony dla rolników, więc ceny produktów rolnych nie pójdą w górę... Choć reumatyzm nieco strzyka w przechodzonych kościach, optymizm sam się narzuca.
Fakt, ciemno zrobiło się tuż po dziewiętnastej, zanim niemal półtorej godziny później zapaliły się latarnie, na zewnątrz było dziwnie nieprzyjemnie. Mniej więcej od ósmej zaczęły po mojej ulicy jeździć wozy straży pożarnej na sygnale świetlnym, ale bez dźwiękowego. No cóż, najwyraźniej gdzieś niedaleko zalało piwnicę komuś ważnemu.

Dzień drugi. Poniedziałek.
Barierki na drogach. Znaki zakazu wjazdu. Kilku kierowców nie ma cierpliwości, omija barierki i wjeżdża na zakazane drogi. Worki z piaskiem wzdłuż ogrodzeń okolicznych domów. Wszystkie samochody wyprowadzone z garaży. Auta brodzą w trzydziestocentymetrowej wodzie. Lokalne rzeczki wylały, woda idzie dokładnie z wysokością wału przeciwpowodziowego. Da się dojechać do najbliższego wiaduktu kolejowego - dalej przedzierają się już tylko ciężarówki. Pobocza pełne samochodów, które poległy w walce z przeprawą wodną rodem z Camel Trophy.
Jedni usiłują walczyć dalej i dotrzeć do roboty - niektórym się udaje, inni przypłacają to sporą utratą wartości samochodu. Spóźnienia są nieuniknione. Pozostali rezygnują i wracają do domów, póki mają jak.
Zaczyna się czatowanie przy mediach. Telewizja zajmuje się gotowaniem na ekranie i nadciągającymi kampaniami prezydenckimi. Internet jak zwykle pełen debili, najczęściej rajcujących się rezultatem Kubicy we wczorajszym Grand Prix. Zostaje radio. I tu moje zaskoczenie - pierwszy raz słyszę, jak lokalna, publiczna rozgłośnia pełni swoją misję. Co kilka minut komunikaty o stanie dróg, o kondycji komunikacji miejskiej, uspokajające głosy, niewiele muzyki, a co najważniejsze: odbierają telefony od słuchaczy i odpowiadają na pytania. A ludzie dzwonią albo wściekli, że życie mają przez tę wodę pod górkę, albo na granicy paniki - bo zdają sobie sprawę, że będzie tylko gorzej, że w każdej chwili szlag trafi prąd, a potem mogą być problemy z dostawami wody pitnej.
Telefony między znajomymi. Ludzie chcą wiedzieć, kto dotarł do pracy, kto ma widoki na powrót do domu, no i najważniejsze - co jest już zalane?
Niedaleko jest osiedle mieszkaniowe. Ładne, w miarę nowe. Kilka tysięcy mieszkańców, jak populacja niewielkiego miasteczka. Mają jedną dojazdową drogę dla samochodów i jedną tylko dla pieszych. W pewnej odległości osiedle opływa malutka rzeczka. Po południu osiedle jest już odcięte od świata. Dosłownie.
Z okien widzę, jak na żółtych sygnałach co chwila przemykają jakieś samochody - może ZiKiT, może Straż Miejska - a za nimi na pełnym gwiździe wywrotki z piaskiem.

Dzień drugi. Wtorek.
Pierwsza rzecz rano - włączone radio. Rozmowy z ekspertami. Już nie pada określenie "zagrożenie powodziowe", czy "lokalne podtopienia" - teraz co chwila słyszę wyraz "powódź". Nic dziwnego - podobno dwie przecznice od mojego domu już ewakuowano mieszkańców jednej ulicy. Komunikacja miejska działa, ale nikt nie wie, gdzie jeździ. Co godzinę w Internecie podawane są kolejne ograniczenia kolejnych linii autobusowych. Nikt się nie łudzi, czekamy na falę kulminacyjną (choć pada bez przerwy, a jak Czesi zaczną opróżniać swoje zbiorniki retencyjne, to może dopiero zrobić się wesoło - więc słowo "kulminacyjna" wydaje mi się mylące). W każdej chwili jeden z mostów ma zostać zamknięty. Niusiarnie rajcują się liczbą ofiar - powódź ma już czterech sztywniaków na koncie. Radio co pół godziny daje raport ze stanem dróg w całym województwie. Teraz dopiero zaczynają się wiadomości o "dramacie w Małopolsce".
O dziwo, śmieciarki kursują zgodnie z planem. Szacunek dla MPO w moim umyśle wzrósł wielokrotnie.
Dostrzegam przede wszystkim fakt, że ruch kołowy na mojej ulicy zamarł. Z rzadka przemknie jakiś cywilny samochód, czasem nieregularny, zbłąkany, pusty autobus z łomotem pokona okoliczne dziury w nawierzchni. Za to w tle bez przerwy słychać syreny, czasem widać wóz strażacki. Pada bez przerwy, do tego jest upiornie zimno - maj, a słupek rtęci twierdzi, że mamy siedem stopni Celsjusza.
Po południu zaczynają się polityczne pojedynki łaskawie nam panujących. Premier, stojąc w błocku, z parasolem nad głową, trzymanym przez anonimowego poddanego, stwierdza, że nie widzi bezpośrednich przyczyn, aby ogłosić stan klęski żywiołowej. Złośliwy reporter zauważa ze studia, że wprowadzenie takiego stanu oznaczałoby przesunięcie terminu wyborów prezydenckich - a przecież porządek musi być, nie będzie nam się jakaś brudna woda mieszała w politykę!
Wierzę premierowi - przecież jednym z dwóch najważniejszych ludzi w państwie nie zostaje byle kłamliwy, cyniczny kutasina. Idę na własne oczy zobaczyć, że nie ma klęski.

Wciąż dzień drugi. Wtorek po południu.
Ubieram się z rozwagą. Nie dysponuję parasolem - odkładałem zakup w nieskończoność, co teraz okazało się kiepską strategią. Wybieram długi czarny płaszcz, z poobrywanymi guzikami, mocno znoszone, stare jak świat buty, a na głowę zakładam czapeczkę z daszkiem w oczojebnym kolorze. Nic, co ma jakąkolwiek wartość, rzeczy, które mogą oberwać deszczem, błotem, kwasem i ciężkim promieniowaniem i nie będę ich żałował. Fakt, wyglądam jak zboczeniec, albo potencjalny szabrownik, a zdecydowanie jak kretyn - ale mam to gdzieś. Idę na spacer do strefy zero.
Chodniki nie są skryte pod warstwą wody, jest nieźle. Nienaturalna cisza zmącona jedynie odległymi syrenami. Pierwsze skrzyżowanie - w poprzek stoi drogi wóz Straży Miejskiej. Nad oknem kierowcy nachyla się człowiek, pewnie z któregoś z kilku samochodów, stojących na drodze z włączonymi silnikami i światłami. Skojarzenie: to wygląda trochę jak zdjęcia ze stanu wojennego. Odruchowo sprawdzam, czy wziąłem dokumenty. Zostały w normalnym ubraniu.
Strażnicy mają dość pracy, nie zamierzają mnie legitymować. Wszystkim zmotoryzowanym każą zawracać. Nieważne, czy masz małą hondę, czy jedziesz UAZem - zakaz wjazdu nie obowiązuje chyba tylko mieszkańców i służb wszelakich.
Idę dalej. W końcu widzę: wszystkie parcele odgrodzone od jezdni workami z piaskiem. W polu widzenia na ulicy może trzy osoby: mieszkańcy, albo ciekawscy jak ja. Czuję na sobie spojrzenia zza zasłon. Chyba tubylcy rzeczywiście dopatrują się we mnie szabrownika. A może po prostu wypatrują, jak wygląda jezdnia, czy już jest pod wodą? Tak czy inaczej, czuje się jak w filmie o zombie.
Docieram do miejsc, gdzie wywrotki zrzucały piasek. Niedaleko wciąż leży sterta świeżutkich worków, czekających na napełnienie - brakuje tylko piasku i ludzi do napełniania. Możliwe, że ciężarówka już jest w drodze, a może po prostu dostarczono zbyt wiele worków. Cały chodnik i jezdnia pokryte upiornie śliską warstewką błota. Moje zdewastowane buty nie mają ani trochę przyczepności. Nie chcę skręcić kostki, zawracam. Prześlizguje się koło Straży Miejskiej, jadący z naprzeciwka samochód, mimo całej dostępnej drogi i faktu, że za chwilę i tak będzie musiał zawrócić, wjeżdża precyzyjnie w kałuże tak, aby jak najskuteczniej mnie ochlapać. Płaszcz znosi to bez problemu, mój środkowy palec przez chwilkę moknie na zacinającym deszczu.

Końcówka. Wciąż wtorek, tym razem wieczór.
Ciągle mam prąd i, co najdziwniejsze, Internet. Piszę te słowa i zastanawiam się, czy wrzucić je na stronę już dziś, czy poczekać z updatem do jutra (a i tak obiecywałem sobie, że to czwartek ma być deadlinem na cotygodniową aktualizację). Postanawiam poczekać do jutra. Ostatecznie, nie ma klęski. Będzie dobrze.


Dzień kolejny - dodane podczas update'u strony. Środa.
Wody wciąż dużo - znaczy, w mieście, bo na półkach sklepowych już się skończyła. Internet wciąż działa. Czekamy, co będzie gdy fala wody z czeskich zbiorników retencyjnych do nas dopłynie.
Pożyjemy, zobaczymy.

czwartek, 13 maja 2010

Space - the final frontier



Z pewnych przyczyn zapoznawałem się ostatnio ze Star Trekiem. Nie, nie wszedłem na Wikipedię, tylko oglądałem odcinek po odcinku serię The Next Generation oraz Enterprise. Potem wszedłem na Wikipedię. Przy okazji przekonałem się, że najróżniejszych seriali osadzonych w świecie Roddenberry'ego jest od groma, do tego dochodzą filmy fabularne i około pół tysiąca (sic!) książek (zbiorów opowiadań i powieści, wydawnictw typu "seksualne wspomnienia Shatnera z zielonymi kosmitkami" nawet nie próbuję liczyć), że o komiksach nie wspomnę. Krótko mówiąc, Star Trek jest wielki. Na pewno jest w nim dość miejsca, żeby nawet ktoś o tak dziwacznych upodobaniach jak moje, znalazł w nim coś dla siebie.

"Enterprise", jeśli dobrze rozumiem, jest ostatnią, najbardziej współczesną inkarnacją serialu o podróżach statku kosmicznego zmierzającego tam, gdzie nie było dotąd żadnego człowieka. W teorii powinien być dobry - po tylu latach twórcy powinni mieć dość doświadczenia, aby wiedzieć, jak robi się dobry serial. Niestety, jak dla mnie okazał się słaby - choć nie było w nim wielu elementów, które działają mi na nerwy w "The Next Generation", to sama historia była słabiutka. Do tego zadziwiająco często scenarzyści wpadali w schemat "kapitan zostaje uwięziony, odcinek polega na tym, że ktoś z załogi musi zorganizować mu ucieczkę". Najlepsze z całej tej serii okazały się bloopery i dwa odcinku osadzone w "mirror universe" - a jeśli wpadki z planu ogląda się o niebo lepiej niż efekt zamierzony przez twórców, do tego spin-offowe odcinki są o całe lata świetlne bardziej atrakcyjne od tych zwykłych, to znaczy, że z serialem jako takim jest coś bardzo nie w porządku.

"The Next Generation" z kolei...



No cóż, ma sporo słabych punktów. Po kolei:

- technologiczny overkill.
Technologia potwornie często wchodzi w drogę scenarzystom. Weźmy taką teleportację: w oryginalnej serii wprowadzono ją z dwóch przyczyn: było to coś nowego, a także dlatego, że dzięki transporterom nie trzeba było tracić czasu ekranowego na pokazywanie widzon, jak Kirk leci sobie promem na powierzchnię planety. Niestety, taka technologia jest zbyt potężna - scenarzyści próbują nieco zbalansować gigantyczne możliwości, jakie daje teleportacja (nie działa przez tarcze, ma ograniczony zasięg, do tego co rusz wymyślają nowe rodzaje interferencji, żeby O'Brien nie mógł sobie poradzić z beam'owaniem Rikera na pokład), ale widać, że robią to na siłę. Inna rzecz, że transportery nie są najbardziej rażącym przykładem nieodpowiedzialnego wprowadzania zbyt potężnych technologii. Najbardziej boli mnie holodeck. Nie dość, że jest to potwornie przesadzone urządzenie, to jeszcze mam wrażenie, że powstał tylko po to, aby Data mógł zgrywać Holmesa.

- Statek kosmiczny, będący w zasadzie jednostką badawczą, ale jednocześnie pełnowartościowym okrętem wojennym ma na pokładzie setki osób cywilnych. Ja wiem, że za czterysta lat świat będzie inaczej zorganizowany, ale jednak mam problem z przełknięciem tej koncepcji.

- Deanna Troi (albo podobnie, nie trudziłem się sprawdzaniem pisowni). Jest to postać, która ma tylko jedno zadanie: podnieść wrażenia estetyczne na mostku kapitańskim. Jako psycholog jest do bani, jako empatka jest równie fatalna (zresztą znowu sprawa z overkillem, gdyby była dobra w swoim zawodzie, to stałaby się zbyt silną postacią potrafiącą manipulować każdym oficerem Enterprise, przy czym nikt nie byłby w stanie jej okłamać. Wymarzona dyplomatka została zdegradowana do niezbyt bystrego obiektu zadurzenia dla Rikera i niemal wszystkich przypadkowych pasażerów Enterprise).

- Data. Jest wkurwiający. I tyle.



- Wesley. Taki startrekowy Robin - dzieciak, wsadzony do serialu po to, aby młodsza część widowni miała się z kim identyfikować.

- Fazery ręczne mają kilka ustawień. Można je wyregulować tak, aby były bronią ogłuszającą. Więc czemu nikt z tego nie korzysta? Gdybym dysponował bronią paraliżującą, nie wywołującą trwałych obrażeń, na miejscu Rikera i Picarda nosiłbym dwa egzemplarze jednocześnie i strzelał z obu luf - bez ostrzeżenia - do każdego Romulanina, Ferengiego i wszystkich, którzy patrzyli by na mnie w sposób, który nie przypadłby mi do gustu.

- I jeszcze raz Data. Jest tak wkurwiający, że zasługuje na ponowne wyróżnienie.

Jednak gdzieś między czwartym a szóstym sezonem odkryłem, że są w The Next Generation rzeczy, które przypadły mi do gustu. Znowu ucieknę się do wyliczanki:

- Picard. Przemyślana postać, grana przez fantastycznego aktora. To połączenie musi działać. Uwielbiam patrzeć na gościa, który jest kompetentny, odpowiedzialny, doświadczony, doskonale wie, na co może sobie pozwolić, a jednocześnie ma gigantyczną obsesję. Facet ma świra na punkcie władzy - a Patrick Stewart potrafi to doskonale zagrać. W pierwszych sezonach myślałem "Stewart marnuje się w tak idiotycznym serialu". Później, dokładnie w odcinku "Ensigns of command", odkryłem, że nikt inny nie nadaje się na kapitana gigantycznego statku kosmicznego. Do tego uwielbiam ten akcent i tę staranną wymowę każdego wyrazu.



- Q. Miał fatalny start w inauguracyjnym epizodzie, ale potem zrobiono z niego interesującą i zabawną postać.



- Niektóre epizody są całkiem dobrze napisane. Nie zamierzam zagłębiać się w szczegóły (musiałbym namierzyć konkretne odcinki i przypomnieć sobie ich tytuły, a to zajęłoby mi zbyt dużo czasu), wystarczy tylko, że trafiłem na kilka takich, w których nie mam specjalnie czego się przyczepić.



Niby tylko trzy pozycje, ale wystarczyły, abym wytrwał przy serialu. Mało tego, sprawiły, że kilka razy pomyślałem "szkoda, że teraz już takich nie robią".
Robią za to bezwstydne retcony - ale to już temat na inny raz.

środa, 5 maja 2010

Na niebiesko - bez 3D

Nominacje do Oscara, ogarniająca większość populacji mania na niebieskie humanoidy, zakładane na licznych forach wątki typu "Avatar - jeden z najważniejszych filmów science-fiction" - wszystko to zbudowało u mnie spore oczekiwania względem nowego filmu Camerona.

Na wszelki wypadek nie poszedłem do kina. Poczekałem na DVD. Cel tego oczekiwania był prosty - uniknąć kolejek po bilety i towarzystwa innych widzów, a także, co najważniejsze, wydarcie filmowi Camerona jego najsilniejszej broni. Oglądanie "Avatara" bez 3D, na zwykłym ekranie telewizora (z prawdziwym kineskopem, a nie jakiegoś LCD HD ready, czy plazmy) jest, nie oszukujmy się, zupełnie innym sposobem oglądania, niż zamierzył to Cameron. Problem w tym, że naprawdę dobre filmy nie wymagają gigantycznych ekranów, dolby surround, ani wywołujących u mnie nudności sztuczek 3D. Odarty z tych drobiazgów, zredukowany do zwykłego ruchomego obrazka, "Avatar" najzwyczajniej w świecie nie dorasta do oczekiwań.

Całość jest historią Pocahontas, tylko pomalowaną na niebiesko. Dziury logiczne są dość głębokie, żeby wjechać w nie po dach przegubowym Ikarusem. Bohaterowie są nudni, płascy i przewidywalni. Dialogi nie zapadają w pamięć. Co najmniej godzina filmu nie musiała wcale trafić na DVD - była nakręcona tylko i wyłącznie po to, aby oglądać ją na wielkim ekranie w osławionym 3D. Tempo akcji kuleje. Przesłanie proekologiczne jest... No jak zwykle, jest naiwne - niby ma nauczyć widzów, że powinni brać przykład z niebieskich i szanować planetę, ale takie moralizatorstwo jest skazane na porażkę. Ludzie nie potrafią segregować i prawidłowo utylizować śmieci, z powodów finansowych ogrzewają zimą swoje domy węglem - dopóki nie wyeliminujemy tych i tysięcy podobnych problemów, gadanie o życiu w harmonii z Matką Ziemią jest najwyżej pompatyczną hipokryzją.

Najbardziej jednak rozbroiła mnie nazwa minerału, który jest powodem ludzkiej inwazji na Pandorę. Unobtainium... Odniosłem wrażenie, że scenarzyści przeoczyli, że należało przed rozpoczęciem zdjęć wymyślić nazwę zmyślonego minerału, wskutek czego zostali przy "tytule roboczym" dla rzeczonego minerału. Zdajecie sobie sprawę? Ktoś wykombinował cały język dla niebieskich kotoludzi, ale nie chciało im się już popracować nad nazwą dla kosmicznej ropy naftowej. Swoją drogą, wciąż nie odważyłem się sprawdzić, jak z tym bublem poradzili sobie polscy tłumacze. Niewydobywalium? Nieosiągalium? Nie-rób-sobie-ze-mnie-jaj-Cameron-ium?

Niestety, dla wszystkich wierzących, że "Avatar" jest najważniejszym filmem s-f ostatnich lat: nie jest i tyle. Gdybyście przestali obmacywać własne erekcję i przez chwilę nie fantazjowali o kopulowaniu trzymetrowej, niebieskiej kocicy, zauważylibyście, że poza efektami, które docenia się tylko w sali kinowej, ten film nie ma nic ponadprzeciętnego do zaoferowania.

Ja zamierzam jak najszybciej zapomnieć o "Avatarze". Skupię się na oczekiwaniu na inny film, też z dużym A w tytule. Tak jest, myślę o "The A-Team". Drużyna A przynajmniej nie wciska mi kitu, że jest czymś więcej, niż prostym, widowiskowym średniakiem, jadącym na łatwo rozpoznawalnej marce - mam niskie oczekiwania, więc pewnie film mi się spodoba.