poniedziałek, 29 czerwca 2015

10 km/h więcej ratuje zdrowie psychiczne

Były kiedyś złote czasy dla kierowców.

Ograniczenie do 60kmh w obszarze zabudowanym.
Jazda w pasach tylko poza obszarem zabudowanym.
Światła mijania należało włączać tylko w warunkach ograniczonej widzialności.
Fotoradary zdarzały się rzadko, zwykle stawiano 150 metrów przed nimi znak ostrzegawczy o punkcie pomiaru prędkości.
Dowód rejestracyjny miał dość miejsca na pieczątki przeglądów technicznych, żeby nie trzeba było go wymieniać co sześć lat za opłatą pięćdziesięciu kilku złotych.

Normalnie, Dziki Zachód. Jakim cudem cała ludzkość nie wyginęła w wypadkach? Nie wiem.

A teraz?

Teraz jest zajebiście bezpiecznie.

50kmh w mieście, a w niektórych tylko 30.
Pasy cały czas, z przodu, z tyłu, naokoło fotelika dziecięcego...
Światła mijania non-stop, słońce, deszcz, noc, dzień...
Fotoradar co dwa kroki.
Garby i wysepki spowalniające.
Za przekroczenie prędkości traci się prawko.


Zabawne, że kilka dni temu bliska mi osoba wzięła udział w wypadku, spowodowanym przez sześćdziesięcioletniego buca ("Całe życie nigdy nie dostałem mandatu!"), który wyjechał z podporządkowanej, walnął w jadący główną samochód, a gdy już doszło do jebnięcia - pomylił gaz z hamulcem, i wypchnął uderzone auto pod koła pojazdów jadących z naprzeciwka.

Wszyscy uczestnicy wypadku byli trzeźwi, jechali w granicach ograniczenia prędkości i mieli zapalone światła mijania.

Rezultat?

Kilka siniaków, naciągnięte stawy, niewykluczone wstrząśnienie mózgu, dwa auta do kasacji. A policja, niestety, nie mogła wpisać do statystyk, że przyczyną była "nadmierna prędkość", "brawurowa jazda"*, czy ordynarna "nietrzeźwość".

Zabawne, ale gdyby auto na głównej jechało sześćdziesiąt, a nie pięćdziesiąt, kretyn z boku nie miałby okazji w nie uderzyć.

---------------

* To określenie wkurwia mnie nad miarę. Brawura to (za słownikiem) "odwaga i dynamika, męstwo i werwa". Znaczenie negatywne usiłuje się temu wyrazowi nadać na siłę. Czemu nie nazywamy rzeczy po imieniu? To nie "brawura" sprawia, że ktoś wyprzedza na trzeciego pod górę i powoduje karambol - a zwykła głupota.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

A mogłem sprawdzić na Wikipedii

To zdumiewające, ale nie jestem wszechwiedzący. Więc od czasu do czasu muszę się posiłkować literaturą fachową. Tym razem chciałem coś* sprawdzić w słowniku wyrazów obcych i padło na panów Markowskiego i Pawelca. Ale urok słowników jest taki, że po sprawdzeniu tego, co należało, korci, żeby zajrzeć pod inne hasła...

Sprawdziłem definicję Heavy Metalu. Nie byłem pod wrażeniem - według słownika wszystko, co rytmiczne, agresywne i głośne, to Heavy Metal.

Ponadto trochę zaniepokoiły mnie zdania, dodawane do każdej definicji jako praktyczny przykład.
Przy takim Halloween zdanie brzmiało mniej więcej tak: "[...] jak dotąd próby przeszczepienia H. na polski grunt - na szczęście - się nie powiodły."
To "na szczęście" - czyżby autorzy słownika postanowili wcisnąć do niego swoje poglądy? Nie szukam publicystyki, szukam możliwie ścisłych definicji...
Oczywiście, możliwe, że jestem przewrażliwiony. Może panowie autentycznie cytowali jakieś źródło...
Mniejsza z tym.

Następnym hasłem, jakie musiałem obowiązkowo sprawdzić, był Onanizm. Tę perełkę postarałem się przepisać w dosłownie.

"ONANIZM - jedna z form zachowań seksualnych, polegająca na pobudzaniu własnych
narządów płciowych, aby osiągnąć podniecenie seksualne i orgazm: Ponad 80%
ankietowanych mężczyzn przyznało się do uprawiania onanizmu w młodości. Czy w
związku z tym tych, którzy go nie uprawiali, należy uznać za nienormalnych?"

Zacznijmy od nasuwającego się pytania - jeśli obudziłem się z masztem flagowym pod kołdrą, albo obejrzałem podniecającą scenę w filmie, czyli nie zabiegałem własnoręcznie o podniecenie seksualne, ono pojawiło się bez mojego zamiaru... Więc: czy jeśli chodziło mi tylko o orgazm, czyli spełniam zaledwie 50% definicji, czy w takim razie wciąż mówimy o onanizmie? Czy wymyślamy nowe słowo..?
Następna kwestia jest równie oczywista.
Odpowiedź na pytanie brzmi:
W żadnym wypadku nie należy uznawać 20% ankietowanych mężczyzn za nienormalnych. Należy uznać ich za bezczelnych kłamców.



---------------

* Chciałem się upewnić, czy "fallus" to penis w ogóle, czy konkretnie w stanie erekcji. Według panów M&P: członek w stanie wzwodu. Dziękuję za uwagę.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Could've been worse...

Mogło być gorzej.

Fakt, nie mam kariery, jeśli chodzi o finanse, to każdego miesiąca zastanawiam się, czy to już pora, żeby zrezygnować z abonamentu za internet, moje ambicje raz za razem rozbijają się o ostre skały, a kiedy widzę swoje odbicie w lustrze, i zdaję sobie sprawę, jak bardzo spieprzona jest maszyneria za tymi przepitymi oczami, to zastanawiam się, ile jeszcze, zanim w końcu ustawię stery na centrum Słońca, albo zanim ktoś z rodziny pośle mnie do pokoju bez klamek...

Ale mogło być gorzej.

Mógłbym być absolwentem psychologii.

Mógłbym być sparaliżowanym od nosa w dół.

Mógłbym być telemarketerem.

Mógłbym pisać "content" dla portali internetowych.

Mógłbym mieszkać pod mostem, uzależniony od hery, na którą zdobywałbym pieniądze obciągając przypadkowym zboczeńcom.

Mógłbym mieć eks-żonę i dzieci.

Mógłbym wierzyć, że klikanie fejsbukowych lajków ma jakieś znaczenie.

Mógłbym należeć do jakiejś partii.

Mógłbym być rzecznikiem prasowym jakiejś partii.

Mógłbym utrzymywać się z robienia kantów "na wnuczka".

Tak... mogło być gorzej.

Mógłbym być komikiem stand-up'owym.


W sumie... jeszcze nie jest aż tak źle.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Sztuczna inteligencja i autentyczna głupota.

Co takiego dała światu Afryka Południowa? Diamenty... "Dystrykt 9"... A teraz "Chappie".

Diamenty są najlepszymi przyjaciółmi kobiety, choć i towarzystwem facetów nie wzgardzą, "Dystrykt 9" był prologiem do potencjalnie ciekawego filmu s-f (szkoda, że kończył się, zanim wydarzyło się w nim cokolwiek interesującego), a "Chappie"...

No właśnie...

Film traktuje o robocie, który staje się samoświadomy. Totalnie oryginalny pomysł, nikt tego wcześniej nie zrobił*.
Najpierw - na modłę "Dystryktu 9" - dostajemy wyrwane z kontekstu wypowiedzi rzekomych naukowców, jak to dane im jest dożyć nowej ery.
Widz domyśla się, że ta nowa era to powstanie i rozpowszechnienie AI. Jednocześnie godzi się z tym, że film - na modłę "Dystryktu 9" - będzie usiany wstawkami reportażowo-narracyjnymi. Trudno, małpa nauczyła się sztuczki, małpa będzie ją wykonywać.
Następnie poznajemy naczelnego cipasa tej opowieści - tatusia sztucznej inteligencji, matoła ze stopniem naukowym, pracującego dla Ripley.
Firma Ripley produkuje zaprojektowane przez cipasa roboty i sprzedaje je gliniarzom, żeby siły policyjne mogły jakoś poradzić sobie z J-Burgiem, który trochę za bardzo przypomina Detroit. W firmie pracuje Wolverine, który zrobił zdalnie sterowanego, militarnego robota i jest niepocieszony, że gliny jakoś wolą kupować policyjne roboty, zamiast wojskowych. Dlatego w pewnym momencie uzna, że najmądrzejsze, co może zrobić, to rozpierdolić własną firmę, sabotując oprogramowanie policyjnych droidów (czy ktoś od Disneya już skontaktował się z działem prawnym i ustalił, czy można pozwać twórców "Chappiego" za wykorzystanie gwiezdnowojennej nazwy robota?)
Ale nie uprzedzajmy wydarzeń - wróćmy do naszego cipasa.
Otóż nasz cipas stworzył plik, w którym zawarł Świadomość. Ten plik działał. Ale działanie na pececie to nie dość, więc cipas postanowił wgrać plik robotowi. Poprosił o pozwolenie Ripley, ale ta, jako jedyna postać w całym tym żałosnym filmie wykazała się rozsądkiem i odmówiła. No to cipas ukradł uszkodzonego robota i wgrał mu plik ze Świadomością... znajdując się pod lufami jakiś wkurwiających, niedorozwiniętych, idiotycznych, nieprawdopodobnych niby-gangsterów, którzy wpadli na genialny pomysł wykorzystania robota do rozwiązania swoich problemów natury płynności finansowej.
... i to jest moment, w którym muszę odetchnąć i napić się wody.
Od dawna żadnemu filmowi nie udało się mnie autentycznie wkurwić.
"Chappie" tego dokonał.
Żadna postać nie kieruje się sensowną motywacją.
Gdyby dziury logiczne były penisami i waginami - ten film byłby najostrzejszym porno w historii. Najpierw Świadomość działa na pececie. Potem zostaje wgrana do robota. Potem nie można jej przegrać z uszkodzonego robota do innego. Potem hełm do odczytywania EEG jakimś cudem działa na głowie robota. Następnie da się przegrać umysł żywego człowieka do robota. A na końcu da się przegrać umysł z zepsutego robota do działającego robota - mimo, że jeszcze godzinę temu się nie dało. A to tylko najbardziej rażące przykłady lenistwa, nieuctwa i fuszerki scenarzysty.
"Ożywiony" robot w żaden sposób nie przypomina tego, czym naprawdę mogłaby być AI. Zamiast tego jest pieprzoną postacią z kiepskiej kreskówki.
Mógłbym to wybaczyć, gdyby "Chappie" - zgodnie z tym, co sugeruje jego tytuł - był filmem w rodzaju "Shreka" albo "Wall-e" - sposobem na zabawienie bachorów i wyciągnięcie forsy z kieszeni rodziców. Ale ten chłam nie jest ani trochę zabawny, nie jest też filmem dla dzieci... sama liczba "fucków" wyszczekanych z dziwacznym akcentem - skoro o tym mowa, akcent Wolverina zasługuje na szczególne wyróżnienie, brzmi zupełnie, jak pijany Australijczyk udający Afrykanera wychowanego w Szkocji - otóż sama liczba przekleństw sugeruje, że film jest przeznaczony dla dojrzałego widza.
Kłopot w tym, że dojrzały widz po seansie dojdzie do jednego wniosku:

"Chappie" nie jest aż tak zły, jak Apartheid - ale niewiele mu brakuje.

---------------

* A ja muszę w końcu przyjąć do wiadomości, że sarkazm nie zawsze wychodzi mi tak zgrabnie i dowcipnie, jakbym tego chciał.

czwartek, 4 czerwca 2015

Halfway there

Nowa fotka w zakładce "Bieganie". Strzelona na oślep, bo wyświetlacz LCD nie dawał sobie rady, kiedy było jasno.

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Książki i randki w ciemno

I znowu będzie o książkach.

Nikogo nie obchodzi ta archaiczna forma stymulacji szarej materii? Wszyscy już sobie poszli? Może jednak ktoś został? Jedna, może dwie osoby? Super. Nieważne, że jest Was niewielu. Przynajmniej jesteśmy w sensownym towarzystwie, prawda?

Ekhem... Książki.

Kiedyś o tym pisałem, ale przypomnę - dawno temu traktowałem każdą książkę niczym staromodne małżeństwo: skoro zacząłem czytać, to dotrwam do grobowej deski (czy raczej do ostatniej strony). Teraz, kiedy już odkryłem, że jedynym surowcem absolutnie nieodnawialnym jest Czas, moje związki z książkami są mniej rygorystyczne.

Jak wiadomo, jeśli chodzi o książki, nie należy się sugerować powierzchownością (okładką), najważniejsze jest wnętrze (treść)*.
Właśnie dlatego kiedyś czytałem wszystko od deski do deski. Bo jak ocenić treść, jeśli nie poznało się jej w całości?

Otóż jest kilka sposobów.

Przede wszystkim, wybieramy typ, który się nam podoba**.
W moim przypadku od razu odpadają książki o wampirach, romanse i wielotomowe sagi fantasy, pełne elfickich cipasów i zawszonych, krasnoludzkich pierdolców. Reszta ma szansę.

Poza tym można zdecydować się na sprawdzonego autora... zazwyczaj.
Niestety, zdarzają się niewypały - wszystkie sygnały są w porządku, z początku nawet coś iskrzy, ale pod koniec pierwszego aktu, gdy już znamy bohaterów i wiemy, wokół czego kręci się fabuła, nagle okazuje się, że najlepsze, co można zrobić, to rozejść się i poszukać czegoś innego...***.
W moim przypadku takimi ostatnimi niewypałami okazały się aż dwie książki Joanny Chmielewskiej.
Kiedyś, młodym pacholęciem będąc, zaczytywałem się w jej kryminałach (i nie tylko kryminałach, bo takie "Skarby" to raczej powieść przygodowa). W ostatnich latach mój entuzjazm wobec kryminałów wszelakich zdecydowanie ostygł, ale przecież... To Chmielewska! Jeśli ktoś umie napisać dobrą, zabawną powieść, z doskonale grającymi dialogami, to na pewno pani Joanna!
No i trafiło na dwa niewypały pod rząd. Jeden mnie odstraszył tym, że był wykombinowany na siłę - bohaterce zginęła pamiątkowa zapalniczka, zdaje się, że ktoś w stylu agenta Tomka ją ukradł, ale gdy pluton przyjaciół bohaterki usiłuje odzyskać zapalniczkę, znajdują trupa, a odzyskana zapalniczka okazuje się być zupełnie inną zapalniczką... I w tym momencie zgasiłem świece, odstawiłem wino, wyłączyłem płytę z "Beast of Burden".... To znaczy, odłożyłem książkę.
Nic to, złapałem za następną. I było jeszcze gorzej - połowa tego, co przeczytałem, to dialogi przyjaciółek, plotkujących i rozważających, czy jedną z nich zdradza mąż****. Poza tym, już w pierwszych akapitach dowiadujemy się, że ktoś doskonale pasujący do opisu wspomnianego niewiernego męża zacukał jakąś babę - przy czym zatłukł nie tę, o którą mu chodziło... Więc albo na pierwszej stronie dostałem rozwiązanie zagadki, albo tak uporczywie wciska mi się fałszywy trop, że rozwiązanie będzie całkowicie z dupy wzięte.
Nigdy się nie dowiem, bo książkę odłożyłem i nie zamierzam wracać.

Można zdecydować się na randkę w ciemno.
W moim przypadku była to powieść o Monstrumologu, "Klątwa Wendigo" Ricka Yancey'a.
Niestety, ta randka nie przebiegła za dobrze.
To był, jeśli mi się coś nie pomyliło, drugi tom cyklu (a może trzeci?) - co mogło oznaczać, że książka ma wyśrubowane oczekiwania wobec mojej osoby (mianowicie, liczy na to, że czytałem poprzednią część).
To jednak nie okazało się problemem.
Problemem okazało się to, że nie zainteresowała mnie fabuła. Sporym problemem okazała się rozbieżność między bohaterem, a pierwszoosobowym narratorem (bohaterem, jak zakładam, był monstrumolog, narratorem... Ech, było ich dwóch - jednym był facet, który czytał pamiętniki innego faceta - a tym innym facetem, czyli sub-narratorem, był młodociany i nieco tępawy asystent monstrumologa). Gigantycznym problemem było zachowanie monstrumologa - facet jest, w gruncie rzeczy, wiedźminem, tyle tylko, że bardziej od zabijania potworów, interesuje go ich zbadanie i skatalogowanie (w miarę możliwości związane z wiwisekcją)... i tenże monstrumolog nie wierzy w istnienie wendigo! Co jest, do cholery? Wendigo w tytule, bohaterowie spotykają wendigo co najmniej kilka razy, pewien facet przechodzi transformację i zostaje wspomnianym wendigo... a imć monstrumolog wciąż nie wierzy w wendigo...
Po prostu nie byłem w stanie tego strawić. Kiedy bohaterowie odstawili opętanego/transformującego faceta tęskniącej żonie, zapewniając ją, że za kilka tygodni koleś wróci do normy, uznałem, że wystarczy.
Z tej randki oddaliłem się z niesmakiem.

Jednak czasem zdarza się udana randka w ciemno. Mimo, że pierwsze sygnały są niekorzystne...

To miejsce, w którym muszę wspomnieć o Robinsonie Crusoe.
Czytałem go jako lekturę w podstawówce, całe życie temu. W zasadzie niewiele już pamiętam - ale silne wrażenia pozostały ze mną do końca życia*****. Zapewne niektóre z nich są mylne...******
Przede wszystkim - Robinson cały czas powtarzał, że gdyby tylko słuchał się kochanej matuli, to nic złego by go nie spotkało.
Nic złego?
Facet wylądował na wyspie, gdzie nie musiał płacić podatków, martwić się upierdliwymi sąsiadami, miał doskonałą pogodę, dostęp do słodkiej wody, żywności... Już wtedy coś mi tu nie grało.
Poza tym, jeśli naszemu maminsynkowi udało się coś zrobić (zasiać zboże, sklecić parasol) to tylko dzięki... miłościwemu Panu Bogu.
Facet brzmiał jak obłąkany katecheta.
Nienawidziłem skurwysyna z całego serca.
Robinsona zresztą też.

Wspominam o tym dlatego, że pierwszym sygnałem, który wysłała mi książka Andy'ego Weira, było silne skojarzenie z Robinsonem.

Książka nosi trochę niefortunny tytuł "Marsjanin" - na szczęście, nie jest o kosmicie, który rozbił się na planecie Ziemia i potrzebuje pomocy jakiś dzieciaków, żeby zadzwonić do domu. Nie, "Marsjanin" to opowieść o facecie, który wskutek drobnej katastrofy podczas załogowej misji na Marsa, zostaje sam na powierzchni Czerwonej Planety. Nie może komunikować się z Ziemią. Ma zapasy na kilka tygodni - a następna misja jest planowana dopiero za kilka lat. Ale zamiast wstrzyknąć sobie śmiertelną dawkę morfiny i mieć święty spokój, bohater decyduje się przetrwać za wszelką cenę. Musi zadbać o źródło energii. Musi zdobyć (uprawiać) pożywienie - a żeby to się udało, potrzebuje gleby, nawozu i najcenniejszej: wody. Musi nawiązać kontakt z Ziemią, która jest przekonana o jego zgonie...
I robi to - nie użalając się na to, że pokarało go, bo był niegrzecznym chłopcem. Robi to, dzięki determinacji, sile i posiadanej wiedzy z zakresu botaniki, inżynierii, fizyki i chemii (choć, jak wyczytałem w przypisach, autor uciekł się do kilku uproszczeń. Zapewne sprawiło to, że taki matoł jak ja, był w stanie strawić powieść) - a nie dzięki wyimaginowanemu przyjacielowi, patrzącemu na niego z nieba... Poza tym nasz bohater - szczęśliwie dla czytelnika - na sytuacje stresowe reaguje poczuciem humoru.
Przez połowę powieści narrację stanowi dziennik prowadzony przez "Marsjanina" - dopiero potem do gry wchodzą Ziemianie, usiłujący pomóc facetowi wrócić do domu.
Najkrócej mogę to podsumować tak: Apollo 13 spotyka Robinsona (któremu odcięto wszystkie kijowe fragmenty).

Jak pisałem - pierwsze sygnały nie były zachęcające. Ale potem powieść mnie zauroczyła.
Na szczęście postanowiłem po pierwszej randce wybrać się na drugą. I nagle okazało się, że jest rano, nie spałem całą noc, a książka leży na łóżku obok mnie, dokładnie przeczytana...


-------------
* Trochę, jak z kobietami.
** Tak, jak z kobietami.
*** Zupełnie, jak z kobietami.
**** Całkowicie, jak... hmmm.
***** Nieco, jak z pierwszą dziewczyną, która złamała mi serce.
****** .... ech.... Jak wyżej...
--------------

PS.
Po napisaniu tego tekstu doszedłem do wniosku, że książki jednak nie są jak kobiety.
Są lepsze.
Nie zmuszają do chodzenia z nimi na zakupy, nie zdradzają, nie mają wkurwiających członków rodziny...

Z dniem dzisiejszym postanowiłem przestać tracić czas na kobiety, skupić się na książkach i umrzeć jako człowiek szczęśliwy.