środa, 27 sierpnia 2014

Do it like they do on the Discovery Channel

Dawno temu żywiłem przekonanie, że Discovery Channel to telewizja edukacyjna. Miałem wrażenie, że dzięki niej można zobaczyć odległe kraje, popatrzeć na kopulujące rosomaki, zajrzeć do wnętrza łodzi podwodnej, zrozumieć, jak działa kuchenka mikrofalowa...

Teraz wyzbyłem się złudzeń. Oto próbka programów nadawanych obecnie przez Disco po polsku.

"Bryki nie z fabryki" - za sam polski tytuł tłumacz powinien zostać wyprowadzony na zewnątrz i rozstrzelany. A program? Wytatuowani kolesie przerabiają samochody. Kłócą się. Spieszą się. I tyle.

"Dynamo - więcej niż magia" - faktycznie, więcej... Nigdy nie widziałem tylu cięć, zmian ujęć i podstawionych konfederatów podczas realizacji pojedynczej iluzji.
Wyjaśnię: lubię iluzjonistów. Oglądałem Copperfielda, Penna i Tellera, Simona Drake'a, Marco Tempesta, cholera, nawet Chrisa Angela - i wszyscy są lepsi od Dynama. Mają więcej charyzmy, lepszą prezencję, poczucie humoru, o wiele lepsze iluzje. Sztuczki Dynama w większości można wytłumaczyć trikami telewizyjnymi, spora część jest tak prymitywna, że nawet ja wiem, jak się to robi, a to, co jest w miarę dobre - zostało zaprezentowane z werwą i pompą godną martwego leniwca.

"Auto reaktywacja" - po pierwsze, znowu tłumacz i jego podejście do tytułów. Oryginalny to "Fast'n Loud". Sam program wygląda tak: kolesie z brodami naprawiają auta. Spieszą się. Kłócą się. Ale! Poza tym kupują auta targując się jak stereotypowi Żydzi (przy czym wymieniane ceny nie mają nic wspołnego z rzeczywistością, wystarczy sprawdzić przez Googla Wszechpotężnego, po ile takie wozy naprawdę chodzą), po czym z kupionymi autami nie robią NIC. Tylko sprzedają je z komuś innemu za taką cenę, jakiej oczekiwał oryginalny właściciel. Byznes po Hamarykańsku.

"Fani czterech kółek" - znowu polski tytuł kandyduje do nagrody Swobodnej Interpretacji imienia Macierewicza. Ten program polega na tym, że dwóch kolesi kupuje używany samochód, naprawia go i udowadnia, że NIE DA SIĘ zarobić na oderestaurowaniu starego samochodu - bo to, co nazywają zyskiem, nie pokrywa nawet ułamka tego czasu i wysiłku, jaki mechanik wkłada w wymianę i naprawę części.
Warto zaznaczyć, że jak na Disco, to kiepski program: kolesie się nie kłócą, nie spieszy im się i nie mają tatuaży.

"Gorączka złota" - chyba jedyny program z prawidłowo przetłumaczonym tutułem. Ale! To nie dokument o prawdziwej Gorączce Złota, nie ma takiej opcji! To show o bandzie nieudaczników, którzy kopią w ziemi za złotem. Kolesie kłócą się. Spieszą się. Mają brody. I nic im nie wychodzi.

"Aukcja w ciemno", "Wojna o kontener", "Zgubione - sprzedane", "Wojny Magazynowe" - to w zasadzie ten sam program. Grupa fatalnych aktorów gra kupców na aukcjach. Licytują. Kupują. Potem okazuje się, czy kupili śmieci, czy coś wartościowego. Nie lubią się nawzajem. I, kurwa nędza, tyle.

Oto, jak wyobrażam sobie spotkanie rady programowej Discovery Channel:

Szanowna rado, prezentujemy... ULTIMATE DISCOVERY SHOW:
Kolesie mają brody... I TATUAŻE! Nie lubią się nawzajem! I nic im nie wychodzi! Dzielimy ich na trzy grupy!
Show polega na tym, że zaczyna się od... AUKCJI!
Licytują trzy kontenery!
W pierwszym kontenerze będzie... STARY SAMOCHÓD!
Muszą go odpicować i sprzedać z... ZYSKIEM!
W drugim kontenerze będą... ŚMIECI!
Muszą się pokłócić, rozwalić śmieci i jeszcze raz pokłócić.
A trzeci konetener... WYBUCHNIE NA SAM KONIEC ODCINKA!
A teraz nieoczekiwany zwrot akcji.... UCZESTNICY WSZYSTKO ROBIĄ NAGO!!!

-------------------------

Tak jest, Disco jest bardzo kształcącym programem. Wykształciło we mnie zwyczaj oglądania Planete+.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Old, bloated and pathetic

Dawno temu obejrzałem "The Expendables". Poprzeczka stała nisko i film ją bez trudu przeskoczył - dobrze się bawiłem. Niektóre dialogi były zabawne, Dolph wieszający pirata przywołał uśmiech na mojej twarzy, podobnie jak problemy Jeta Li, użalającego się, że jest najmniejszy z grupy najemników. Sceny akcji były nonsensowne i spektakularne, jak kogoś trafiła kula, to zgodnie z przewidywaniami lała się posoka.
Do tego w całym tym jarmarcznym machismo znalazł się jeden prawdziwy facet: Turkish... znaczy, Christmas, który nie musiał obnosić się z nasmarowanymi smalcem muskułami, nie musiał mieć przeszczepionych włosów, aby zasłonić efekty przedwczesnego łysienia, a i tak pozostawał twardzielem, bez choćby śladu metroseksualności.
Krótko mówiąć, pomysł na zebranie aktorów ze starych, szalonych filmów akcji był fajny i skutkował radosną, niezbyt wyszukaną rozrywką.

Drugą część oglądałem, ale... byłem zbyt pijany i nie pamiętam. Jestem prawie pewien, że wystąpił w niej Chuck Norris. I tyle.

Niedawno obejrzałem część trzecią.

Dialogi straciły poczucie humoru - zero jajcarskich banterów, zero złośliwości, ogólnie poziom komedii godny umiarkowanie niedorozwiniętego gimnazjalisty.

Sceny akcji straciły zęby - mnóstwo hałasu i eksplozji, ale bohaterowie, jak koleś z Predatora, najwyraźniej nie mają już czasu krwawić, bo bardzo im się spieszy do następnej sceny z wybuchami i oddawanim miliona serii z broni automatycznej (z jednego magazynka).

Riggs jako ober-szwarc-charakter... no, robi co może, ale ktoś napisał mu takie teksty i taką motywację, że aż zęby od tego bolą.

Sama fabuła... nie jestem pewien, czy w ogóle istnieje, ale spróbujmy... Rambo uwalnia Blade'a, nie wiadomo dlaczego dopiero teraz, bo podobno znają się od lat, następnie bierze zlecenie od Hana Solo, aby aresztować (bo, jak wiadomo, USA aresztuje terrrorystów, a nie strzela nieuzbrojonym w oko) Mad Maxa. Ponieważ Mad Max jest Bardzo Niebezpieczny, Rambo wylewa swoich kumpli z drużyny (bo myśl, że najemnik mógłby zostać ranny albo zginąć jest mu wstrętna) po czym zartudnia nowych, młodych i zdolnych - bo nie jest do nich przywiązany emocjonalnie i może ich spisać na straty (przy okazji po raz pierwszy uzasadniając tytuł serii). Potem dużo rzeczy wybucha, wygłaszane są najbardziej chujowe dialogi w historii kina akcji, a na końcu najemnicy dochodzą do wniosku, że są jedną wielką rodziną i nie zostawiają swoich ludzi w potrzebie. Mniej więcej wygląda to tak:





W sumie, lepszy efekt byłby, gdyby Rambo na sam koniec właśnie powiedział "Ohana", niż gdyby przyłączył się do śpiewów karaoke...

środa, 13 sierpnia 2014

Beyond Thunderdome

Zacznijmy od cytatu z Biblii Tysiąclecia:

"I ujrzałem: gdy Baranek otworzył pierwszą z siedmiu pieczęci, usłyszałem
pierwsze z czterech Zwierząt mówiące jakby głosem gromu: ”Przyjdź!”
I ujrzałem: oto biały koń, a siedzący na nim miał łuk. I dano mu wieniec, i
wyruszył jako zwycięzca, by [jeszcze] zwyciężać.
A gdy otworzył pieczęć druga, usłyszałem drugie Zwierzę mówiące: ”Przyjdź!”
I wyszedł inny koń barwy ognia, a siedzącemu na nim dano odebrać ziemi
pokój, by się wzajemnie ludzie zabijali - i dano mu wielki miecz.
A gdy otworzył pieczęć trzecią, usłyszałem trzecie Zwierzę, mówiące: ”Przyjdź!”
I ujrzałem: a oto konwój białych Kamazów ku Ukrainie zmierza. I dano mu moc, aby wodę z mózgów widzów i dziennikarzy czynił."

Jak wynika z powyższego, koniec świata coraz bliżej. Jak uczy nas popkultura, wkrótce aparaty państwowe się rozsypią, społeczeństwo zdegeneruje, nie będzie Facebooka, wróci prawo naturalne nad prawem stanowionym (czyli prawo silniejszego) - i każdy z nas będzie mógł sobie zbudować własną Thunder Dome.

Zacznę od przybrania stosownego imienia: będę znany jako Kaspar Rozsądnie Obłąkany.

W mojej Kopule Gromu - i przyległych, podlegających mi ziemiach - będą obowiązywać następujące zasady:

- Jeśli mieszkaniec zostanie rozpoznany jako członek niegdysiejszej Rady Miasta Krakowa, albo krewny takiej osoby, zostanie powieszony na najbliższym drzewie.
- Powyższe prawo obowiązywać będzie też w przypadku działaczy partyjnych lokalnego szczebla i polityków wszelkiego kalibru.
- Do absolwentów psychologii będzie wolno strzelać bez ostrzeżenia.
- Wielbiciele marki Audi nie będą wpuszczani na teren mojej Kopuły.
- Wszystkie substancje psychotropowe będą legalne. Produkcja wina, piwa, cydru, miodu pitnego i bimbru będzie aktywnie wspierana, podobnie jak hodowla marihuany.
- Palenie tytoniu w miejscach publicznych będzie dozwolone.
- Podobnie jak spożywanie alkoholu.
- Słuchanie Lacuna Coil będzie karane aresztem.
- Od powyższego wyroku będzie można się odwołać, udowadniając, że zna się jakiś utwór Wild Cherry, najlepiej inny niż "Play that funky music".
- Jeśli ktoś zostanie przyłapany na tym, że przez trzy dni z rzędu nie czyta książki, zostanie oblany smołą, obsypany pierzem i wygnany.
- Jeśli ktoś oznajmi, że podobały mu się Bayformersy, zostanie wygnany, uprzednio dostając w prezencie woreczek z własnymi uszami.
- Wszelkie zapędy narodowo-faszystowskie będą karane rozczłonkowaniem przy użyciu traktorów Ursus.
- W związku z powyższym zalecane będzie noszenie długich włosów, niezależnie od płci.
- Osoby, którym wiara mówi, że Teoria Ewolucji jest nieprawdziwa, zostaną publicznie wyśmiane, a następnie wygnane.
- Nie będzie wieku emerytalnego. Zapieprzamy aż do śmierci - ale przynajmniej nie będą pobierane składki na wirtualne emerytury.
- Każdy poddany będzie mieć obowiązek noszenia broni. Będzie musiał umieć z niej korzystać i będzie mieć obowiązek obrony Kopuły przed najeźdźcami. Ponadto mile widziane będzie strzelanie do gołębi.
- Media (skoro to świat postapokaliptyczny, pewnie będzie to prasa) będą miały zagwarantowaną wolność słowa. Z jednym zastrzeżeniem: jeśli w jakimkolwiek nagłówku pojawi się znak zapytania, autorowi artykułu zostaną amputowane palce, a następnie przerobione na karmę dla zmutowanych skorpionów.
- Puszczanie amstaffów, pitbulli i bokserów luzem, bez kagańca będzie karane wyłupaniem oczu (od tej pory pies będzie na uwięzi, jako przewodnik niewidomego).
- Osoby uznane za zdrowe psychicznie, fizycznie, dostosowane społecznie i dobrze radzące sobie w życiu sprzed upadku społeczeństwa zostaną wygnane. Niech szpanują gdzieś indziej.
.
.
.
.
.
.
Po namyśle dochodzę do wniosku, że może jednak nie nadaję się na przywódcę Thunder Dome. Raczej sprawię sobie niedziałający samochód i parę wielbłądów... i jeszcze psa i shotguna.

sobota, 9 sierpnia 2014

It's such an ugly world

Tu miały być nagłówki. Niestety, jedyne z których dałoby się ponabijać, to te na interia.pl i wp.pl - a to trochę tak, jak śmiać się z upośledzonych dzieci.

Tymczasem na wprost.pl i tvn24.pl - pelnowymiarowa wojna z Rosją.
Był taki czas, że ludzie z którymi miałem do czynienia byli przekonani - i przekonywali do tego mnie - że naród rosyjski to zasadniczo zgraja immanentnych skurywysnów. Na przekór środowiskowemu ciśnieniu zdecydowałem się w to nie wierzyć.
Teraz, jeśli choć ułamek tego, co przedstawiają media jest prawdą, wygląda na to, że się myliłem, a presja środowiskowa była słuszna. To nie wpływa dobrze na mój nastrój.
Chociaż... za chwilę kurek z gazem zostanie zakręcony, ceny pójdą w górę jak prom kosmiczny, a cała nieprzemyślana, populistyczna akcja walki ze smogiem w Krakowie zdechnie - bo nawet jej duch sprawczy, imć Guła, nie będzie dość bogaty, aby grzać w zimie czymś innym, niż drewnem z połamanych mebli. Można to uznać za drobny plus tej hecy z Ukrainą.

No dobrze, a co na BBC i NYT?
Amerykanie znowu walczą z terrorem - i są z tego dumni. Bo nic nie mówi "Freedom" tak, jak nalot bombowy na cywilną ludność, a potem zrzucenie im na łby bliżej nieokreślonej "pomocy humanitarnej".

Żydzi napierdalają się z Arabami - co tylko dowodzi, że religia jest jak azbest: kiedyś wydawała się dobrym pomysłem, ale teraz jest przestarzała i niebezpieczna.

Największą nadzieję wiążę z ebolą - powoli zżera Afrykę, już jest w USA (prawdopodobnie nie tylko w izolatkach), pojawiają się pierwsze niby-nagłówki (takie ze znakiem zapytania) o wirusie w Kanadzie. To tylko kwestia czasu, aż nagle żywotność gejów, płonące tęcze, sprzedane mecze, ustalanie, kiedy zygota staje się pełnoprawnym człowiekiem i tego typu pierdoły znowu staną się właśnie tym - pierdołami. Bo raczej nikogo nie obchodzą pierdoły, kiedy umiera krwawiąc ze wszystkich otworów ciała.

Ciekaw jestem, moi mili konformiści, jak przed ebolą uratuje was twitter, facebook i wpierdalanie jabłek.


środa, 6 sierpnia 2014

Reanimacja górala, krok po kroku

Warunek wstępny: nie jeździć na rowerze od osiemnastego roku życia, nie znać się na budowie roweru i nie znać specjalistycznego słownictwa.

Krok 1:
Usłyszeć "W garażu dziadka jest twój rower. Mamy go wyrzucić, czy go sobie weźmiesz?"

Krok 2:
Jaki, na pedałującego Cthulhu, rower?

Krok 3:
No, ten góral, co go dostałeś jeszcze w podstawówce*.

Krok 4:
To on nie zbiodegradował? Muszę to zobaczyć, jeszcze go nie wyrzucajcie.

Krok 5:
Obejrzeć osobiście (a nie na przykład za pomocą MMSa) powyższy rower. Góral, o dorosłej ramie, teoretycznie osiemnastobiegowy (3 zębatki z przodu, 6 z tyłu). Ocenić, że hamulce nadają się na złom, opony są sflaczałe i odkształcone, do tego jedna jest zdarta jak cnota partyjnego rzecznika prasowego, kierownica wydaje się pokryta tym, co obrasta zatopione wraki, linki zamiast stali składają się tylko z rdzy, jakieś stare kabelki od licznika i oświetlenia dyndają swobodnie, brakuje przedniego błotnika, szprychy są równie pordzewiałe, co linki, podobnie manetki i śruby dźwigni hamulców, z osłony tylnej przerzutki rdza odpada płatami... Ale obrzydliwe siodełko jest w doskonałym stanie, a po nieśmiałej próbie przestawienia manetki, przerzutka Shimano płynnie się przesunęła. Na ramie nie ma rdzy (jeśli nie liczyć tej blachy, do której montuje się nóżkę i płytkiego zarysowania na przednim widelcu, ale spawy wyglądają dobrze).
Przypomnieć sobie, że tak koło 1997 rozleciał się łańcuch, rower przez dwa lata stał, potem wymieniono łańcuch (na prawdopodobnie za krótki), przy okazji wymieniając siodełko na brzydkie, ale całe (oryginalne rozlazło się, gdy rower stał nieużywany). Po tych wymianach rower i tak nie jeździł, bo akurat zrobiło się prawo jazdy i nabrało się wiary, że jak podjedzie się pod szkołę poobijanym fiatem kombi, to wszystkie panny będą szaleć za świeżym kierowcą**.

Krok 6:
Zrobić listę wszystkiego, co jest do wymiany. Zaplanować full-service, łącznie z zeszlifowaniem starego lakieru i położeniem nowego, czarnego matowego.

Krok 7:
Znaleźć w Internecie sklep wysyłkowy, handlujący rowerami i częściami do nich. Zacząć podliczać, ile będą kosztować naprawy (z optymistycznym założeniem oszczędzania na robociźnie, dzięki własnoręcznemu montażowi nowych części).

Krok 8:
Przekroczyć osiemset złotych (zanim doszło się do takich ekstrawagancji, jak nowe błotniki, bagażnik, czy narzędzia do roweru, jak ściągacz wolnobiegu, skuwacz łańcucha, itp.)

Krok 9:
Sprawdzić, jakie rowery można kupić za osiemset złotych.

Krok 10:
Poświęcić ze dwa, trzy dni na wmawianie sobie, że to, co naprawi się własnoręcznie, będzie lepsze od marketowej tandety mieszczącej się w tym samym budżecie.

Krok 11:
Wyciągnąć rower z garażu, umyć i po raz pierwszy obejrzeć w świetle dnia. Odkryć, że syf z kierownicy, manetek i klamek zszedł niemal bez śladu. Napompować koła. Przejechać się.

Krok 12:
Stwierdzić, że korbowód pracuje cicho, przerzutki Shimano niemal działają (nie wskakuje najmniejszy bieg z tyłu). Uwierzyć, że może da się to wyregulować. Podkreślam - Shimano. Rower stoi kilkanaście lat nie używany, nie konserwowany, a przerzutki nadal działają. Tak właśnie zostaje się fanem marki. Przekonać się, że hamulców w zasadzie nie ma. Odkryć, jak surrealistycznie scentrowane są koła. Zaobserwować tajemnicze ruchy tylnej ośki i wyraźne telepanie wolnobiegu.

Krok 13:
Ograniczyć listę napraw. Uznać, że zamiast marnować czas, pieniądze i energię na naprawę kół, łatwiej będzie po prostu kupić nowe, razem z taśmami chroniącymi dętki, oponami i dętkami. Pogodzić się z koniecznością wymiany tylnego hamulca i linki do niego. Uznać, że ten łańcuch jest niegodny zaufania i postanowić od razu kupić inny. Odpuścić lakierowanie - na lakierze się nie jeździ.

Krok 14:
Nie kupować tego, co najtańsze. Nowy hamulec V-brake - Shimano, a nie jakieś bezfirmowe barachło. Koła - niedrogie, ale stożkowe. Nowy wolnobieg - znowu, Shimano. Opony - raczej tanie Schwalbe, ale z kevlarowymi zabezpieczeniami przed przebiciem. Linka hamulca - zamiast całkiem taniej, wybrać markę Clark's, bo raz, podobno jest szlifowana, utwardzana i pokryta teflonem, a dwa, ma dwie różne końcówki, któraś na pewno będzie pasować. Dętki - tutaj bez szaleństw, skoro i tak pewnie się je wkrótce przebije, mogą być niedrogie. Taśma ochronna - Continental. Końcówki na linkę hamulca - kilka sztuk, bo pojedyncza zginie jak nic. Łańcuch - oczywiście Shimano. Do tego ściągacz do wolnobiegu i skuwacz do łańcucha.
W sumie trochę ponad cztery stówki.

Krok 15:
Tydzień czekania na kuriera.

Krok 16:
Początek montażu. Cała robota ma się odbyć w jeden dzień - bo odbywa się w domu, w pokoju chwilowo opróżnionym właśnie w tym celu. Przed wieczorem pokój znowu musi wrócić do stanu używalności.

Krok 17:
Złożyć koła. Przekonać się, że taśma ochronna jest za szeroka. Ocenić, że w trójkomorowych stożkowych felgach dętka i tak nie dotyka nypli szprych. Pogodzić się z niepotrzebnym wydatkiem.

Krok 18:
Pamiętać, że opony mają bieżnik kierunkowy. Z przodu to żadna różnica (koło można obrócić), ale z tyłu trzeba patrzeć, co się robi. Najpierw złożyć tylne koło. Napompować.

Krok 19:
Spuścić powietrze z tylnego koła, zdjąć oponę i tym razem założyć ją prawidłowo.

Krok 20:
Wprowadzić na scenę starego górala. Zdjąć stare koła.

Krok 21:
Założyć tylne koło. Odkryć, że ośka jest o kilka milimetrów szersza od starej, więc trzeba się napracować, żeby sukę wsadzić w tylny widelec.

Krok 22:
Ocierając zalewający oczy pot zadać sobie pytanie "Czyj to był, kurwa, pomysł, żeby naprawiać to truchło?"

Krok 23:
Założyć przednie koło. Nieufnie przekonać się, że pasuje i przykręca się łatwo.

Krok 24:
Obrócić rower i przystąpić do demontażu hamulca. Teraz, po sprawdzeniu w Internecie, wiadomo już, że ten typ hamulca nazywał się chyba cantilever, lub podobnie. Próbować delikatnego demontażu, na wypadek, gdyby ten nowy V-brake nie chciał pasować, bo wtedy będzie można z powrotem założyć stary sprzęt i jakoś może go naprawić. Żeby to się udało, należy wygrać zaciętą bitwę z zardzewiałymi śrubami.

Krok 25:
Poddać się i przeciąć linki.

Krok 26:
Zorientować się, że stary pancerz linki jest o kilka centymetrów za krótki do miejsca, gdzie będzie tzw. fajka. Skląć głupotę, przez którą nie zamówiło się od razu nowego pancerza.

Krok 27:
Iść do lokalnego marketu i kupić byle jaką, uniwersalną linkę rowerową z pancerzem, taką za cztery złote. Linkę na dobrą sprawę można wypieprzyć od razu, ale ten cudowny, nowy pancerz - przyciąć do wymaganej długości.

Krok 28:
Założyć wstępnie V-brake na swoje miejsce. Odkryć, że mimo zapewnień na opakowaniu (better clearance for mud-guard), ramiona są za krótkie, aby zmieścił się między nimi błotnik. Wybrać: błotnik, albo hamulec.

Krok 29:
Aby dostać się do dolnej śruby błotnika, zdjąć tylne koło.

Krok 30:
Przekonać się, że śruba jest zapieczona na amen. Wytłuc spod niej błotnik młotkiem.

Krok 31:
Po raz kolejny założyć tylne koło. Tak, to ze zbyt szeroką ośką.

Krok 32:
Odstąpić i przyjrzeć się swemu dziełu. Wmówić sobie, że wcale nie potrzeba błotników. To tylko zbędny balast, tak samo jak bagażnik, oświetlenie, bidon, licznik, osłona przerzutki i dzwonek. Ochrzcić zmartwychwstającego górala "Superleggera"***.

Krok 33:
Jeszcze raz, czyj to był poroniony pomysł?

Krok 34:
Dokręcić ramiona hamulca do ramy. Odkryć, że nowe śruby (najkrótsze w ofercie) są i tak za długie. Zerwać gwint, rozważając wykombinowanie jakiś podkładek.

Krok 35:
Poświęcić kwadrans na przeklinanie.

Krok 36:
Wpaść na genialny pomysł i wykorzystać stare śruby do montażu nowych hamulców. Te na pewno będą mieć odpowiednią długość.

Krok 37:
Zerwać gwint ze starej śruby.

Krok 38:
Kolejny kwadrans na przeklinanie, złorzeczenie i obiecywanie sobie, że nigdy więcej nie będzie się czegokolwiek naprawiać własnoręcznie.

Krok 39:
Serio, czyj, do kurwy rowerowej nędzy, był to pomysł?

Krok 40:
Wykorzystać śrubę z przedniego hamulca, tego, którego i tak nie planowało się na razie używać, ani wymieniać.

Krok 41:
Poprowadzić nową linkę tak, jak szła stara. W instrukcji do V-brake'ów przeczytać, że dźwignie hamulca powinny być specjalnie przystosowane do V-brake'ów. Uznać, że dźwignia to dźwignia, linkę ciągnie, nieważne, cantilever, czy V-brake. Przyczepić linkę do starej dźwigni.

Krok 42:
Poświęcić ponad pół godziny na ustawienie klocków hamulcowych, ramion hamulca i naciągu linki.

Krok 43:
Przyciąć nadmiar linki. Przekonać się, dlaczego kosztowała osiem złotych, a nie trzy: żeby przeciąć tanią linkę, wystarczyło raz zacisnąć szczypce. Żeby przeciąć tę za osiem zeta, należało zrobić to cztery razy.

Krok 44:
Przekonać się, że jedyna spodziewana katastrofa się nie wydarzyła: nie zginęła końcówka na linkę, do tego dała się założyć tak łatwo, jak nic innego tego dnia.

Krok 45:
W instrukcji V-brake'a napisano, że należy dziesięć razy nacisnąć dźwignię hamulca, żeby przekonać się, czy wszystko działa. Po dwukrotnym zaciśnięciu wynieść Superleggerę na zewnątrz i przejechać cztery i pół kilometra.

Krok 46:
Ze zdumieniem odkryć, że wszystko chyba działa.
Przynajmniej na razie.

Krok 47:
Być dumnym z reanimacji, jednocześnie cały czas zastanawiając się, czy nie należało spisać staruszka na straty i zimą, poza sezonem, na jakiejś wyprzedaży kupić coś nowocześniejszego.

Krok 48:
Przypomnieć sobie, że nie wymieniło się łańcucha. Uznać, że zrobi się to, jak obecny łańcuch się rozleci.



--------------------
* Nie pamiętam dokładnie w którym roku, ale kosztował 5 milionów i 250 tysięcy złotych. Znaczy, to było przed denominacją, kiedy wszyscy byliśmy milionerami. Więc pewnie koło roku pańskiego 1994.
** Zdumiewające, ale było to mylne przekonanie. Najwyraźniej coś było bardzo nie w porządku z dziewczynami z mojej szkoły.
*** Na ramie jest napis "Made in Italy". No to Superleggera.

piątek, 1 sierpnia 2014

Rocznica

Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, to nie świętowałem swoich urodzin od osiemnastego roku życia. Zazwyczaj rocznice obchodzą mnie dokładnie tyle, co ruchy jelit kulawego makaka.

A jednak... Pierwszy sierpnia.

Równo rok temu przestałem zabijać się brakiem aktywności fizycznej. Z pasywnej autodestrukcji przeszedłem na bardziej aktywną - zważywszy na mój stan zdrowia, zmuszanie organizmu do biegania wydawało się najszybszym sposobem na wywołanie zawału, albo śmiertelnego w skutkach ataku mojego osobistego szympansa.

Fakt, nie biegam równo od roku. Sierpień 2013 to było raczej truchtanie na dystansie najpierw 50, potem 100, a w końcu 200 metrów. Dopiero na jesieni zacząłem myśleć o tym, jako o bieganiu. A potem zrobiłem sobie przerwę zimową. Ale co tam, niech będzie, że minął rok.

Co się zmieniło?

Gdybym tutaj kłamał... Gdybym chciał uprawiać jakąś pro-zdrowotną propagandę w stylu TVP... Cóż, pewnie pisałbym, że moja kondycja jest teraz wspaniała, że fizycznie jestem w doskonałej formie, że rzuciłem picie, że tytoń omijam z daleka, że wyglądam niczym lekkoatleta z kaloryferem na brzuchu i w ogóle, że moje życie seksualne jest w pełni satysfakcjonujące*, że co rano wstaję szczęśliwy i z szerokim uśmiechem zakładam buty i lecę na dziesięciokilometrową trasę, że poważnie przymierzam się do udziału w maratonie...

Nie.

Szczerze mówiąc, jest tak:

- Wciąż muszę zwalczać ataki szympansa, co oznacza, że tak po dwóch kilometrach robię przerwę, a następną po trzecim.
- Czasem dopada mnie ból kolana albo biodra taki, że przez tydzień ledwo myślę o chodzeniu, a co dopiero mówić o bieganiu.
- Brzuch wciąż mam okrągły.
- Nadal mam więcej podbródków, niż bym chciał.
- Na pokonanie pierwszego kilometra potrzebuję ponad sześciu minut. Dalsze trwają coraz dłużej.
- Bieganie nie ułatwiło mi radzenia sobie z jakimkolwiek problemem osobistym.

Niemniej...
- Ataki szympansa następują po o wiele dłuższym dystansie, niż rok temu.
- Rok temu przebiegnięcie jednego kilometra wydawało się nieosiągalne. Teraz, jeśli na moim zwykłym dystansie czterech i pół kilometra zwalniam do zwykłego kroku na więcej, niż dwieście metrów Wypluwacza Płuc, czuję, że zawiodłem i to był nieudany dzień.
- Mimo krągłości brzucha, musiałem wygrzebać z szafy stare spodnie, w które nie mieściłem się od kilku lat. Muszę kupić sobie nowy, dużo krótszy pasek. Z 98 kilogramów zszedłem na 79.
- Ten nadplanowy podbródek jest tylko jeden i przy korzystnym świetle już nie rzuca się w oczy.
- Co do tempa... Przecież z nikim się nie ścigam. Sześć w porywach do siedmiu minut - co za różnica?
- A na koniec: po raz pierwszy od wielu, wielu lat wyszedłem z domu ubrany w krótkie spodnie. Uznałem, że mogę sobie na to pozwolić, bo teraz mam zaskakująco muskularne łydki i ich widok może nie będzie wzbudzać popłochu wśród niewiast, pacholęć i trzody chlewnej.

Dzisiaj czeka na mnie kolejne 4,5 kilometra. Gdzieś tam, pod koniec drugiego kilometra, czai się szympans. Na Wypluwaczu Płuc znowu schowam dumę do kieszeni i będę maszerować. Kiedy wrócę do domu, przez pół godziny nie będę nadawać się do niczego.

Pojutrze to samo. Dlaczego?

Odpowiem tak:




-------------------
*Albo chociaż w ogóle istniejące.