poniedziałek, 30 czerwca 2014

Seriale

Rozważmy seriale.

"Supernatural" dotarł jakiś czas temu do końca serii. Było tak, że warto najwyżej wzruszyć ramionami. Następna może być trochę ciekawsza od niej - ale o tym przekonam się za jakiś czas, o ile wcześniej szlag mnie nie trafi.

"Castle", jak już kiedyś wspominałem, zdechł po tym, jak zniknęły z niego wszystkie elementy, za które go polubiłem na początku. Ostatniej serii nie obejrzałem do końca.

"House of cards" olałem po tym, jak Spacey "mistrzowsko" upozorował samobójstwo łysego chudzielca. Zdaje się, że był to koniec pierwszej serii - więcej nie zamierzam nigdy oglądać.

"Breaking Bad" uznałem za przereklamowany. Fakt, był niezły, ale po śmierci Gusa nie widziałem już powodów, aby go oglądać.

"Arrow" okazał się miłym zaskoczeniem - przynajmniej pierwszy sezon. Drugi był fatalny. Mimo obecności mojego ukochanego mogwaia, czyli Summer Glau. Poprawka - pięć czy sześć pierwszych odcinków drugiego sezonu ssało. Więcej nie oglądałem.

"Almost human" również mile mnie zaskoczył. Nie było w nim nic odkrywczego, ale nic też mnie nie denerwowało, a dialogi między bohaterami wręcz mnie bawiły.

"Black sails" okazało się świetne. Hard-core'owy prequel "Wyspy skarbów" trafił we wszystkie punkty, które mi odpowiadają - no, może poza zbyt dużą ilością fiutów w ostatnich odcinkach, ale widocznie była to cena za te wszystkie biusty, które zobaczyłem w pierwszych epizodach. Czekam na drugą serię - bardzo jestem ciekaw, jak Long John straci nogę.

"Crossbones" - pozostając w pirackich klimatach - na razie prezentuje się nieźle. Po pierwsze, główny bohater: koleś jest jak z powieści Alistaira MacLeana. Doktor, będący tak naprawdę agentem Jego Królewskiej Mości, z misją zabicia Edwarda Teacha, legendarnego Czarnobrodego. Po drugie, samego Teacha gra John Malkovich i jak dla mnie, jest po prostu zajebisty.

"Sherlock" BBC - ostatni sezon - zawiódł na całej linii. Jakim cudem po tak udanym pierwszym sezonie można tak drastycznie obniżyć loty, nigdy nie zrozumiem.

"Elementary" trzymało poziom, choć ostatnie odcinki wypadły jakoś słabiej. Ale kiedy Holmes-narkoman i Watson-kobieta wrócą na ekrany, znowu będę oglądać.

"Penny Dreadful" oglądam trochę jak ktoś, kto drapie strupa, albo trąca językiem bolący ząb. Raz, wampiry. Jak pisałem, chędożyć wampiry. Dwa, Eva Green, a raczej jej postać w tym serialu zdecydowanie za bardzo przypomina moją Największą, Jedyną i Prawdziwą Miłość. Ale gra mój ulubiony James Bond, poza tym każda postać ma jakąś tajemnicę (i okaże się, że przekombinowałem w ich rozgryzaniu, jeśli Josh H. nie jest wilkołakiem).

Poza tym ostatnio obejrzałem "Farscape". Wyprodukowane przez Hensona, więc spodziewałem się ulicy Sezamkowej w kosmosie, a dostałem całkiem dojrzałe i zabawne s-f.

Trochę smutne jednak jest to, że żaden z tych seriali jakoś nie trafia na tę półkę, na której znajduje się "Firefly" i czwarty sezon "Black Addera" - czyli do tego grona seriali, których odcinki lubię sobie co jakiś czas powtarzać, tak żeby nie zwariować do końca.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Nagłówki...

... czyli ciąg dalszy cyklu "nie chcę już żyć na tej planecie".

Tvn24.pl dziś serwuje:

- Sikorski: rząd został zaatakowany przez zorganizowaną grupę przestępczą
Niezwykły przypadek auto-agresji.

- "Szydzenie ze społeczeństwa", "powiedział, jak jest". Internauci podzieleni ws. taśm
Oto, co się dzieje, kiedy nie dość, że pozwala się na komentowanie postów, to jeszcze się komentuje komentarze - głupota wchodzi na metapoziom.

- Premier Donald Tusk dokona "resetu sytuacji"?
Myślę, że gdyby polski rząd miał do dyspozycji wehikuł czasu, to już by go użył. Bez takiego urządzenia "reset sytuacji" pozostaje raczej wątpliwy.
Przy okazji: dziękuję za znak zapytania, bez nich dzień byłby ponury.

- Nowak: jestem mimowolnym aktorem tej tragedii
Czyli ktoś pana wpakował w politykę bez pańskiej zgody, a potem był pan tylko marionetką? Cóż, przynajmniej jest pan do przodu o kilka zegarków.

- "Przyjdą te oszołomy". Graś i Krawiec o tym, co się stanie, gdy PO przegra wybory
Jedne oszołomy zastąpią drugich - tak samo, jak ma to miejsce od ćwierćwiecza.

- Giertych: cała redakcja "Wprost" powinna stanąć przed prokuratorem
Ja: Giertych nie powinien już nigdy stawać przed kamerą.

- Śpiewak: rząd mówi o zagrożeniu z Rosji, a nie potrafi bronić się przed podsłuchami
Może gdyby tak rządzący nie mieli brudnych spraw, o których mogą sobie pogadać przy posiłku, to nie byłoby czego podsłuchiwać..? Zabawne, ale te afery nie są winą tego, kto podsłuchiwał, tylko tego, kto gadał. Tu nie chodzi o obronę przed podsłuchami - zwalczanie podsłuchów jest odwrócniem uwagi od tego, jak rządzący kroją tort, kupiony za pieniądze z naszych podatków, abonamentów i ZUS-ów.

- Prognoza pogody na dziś: front podzieli Polskę
Podejrzewam, że podzieli nawet - o, zgrozo! - internautów.

- "Król Lew", "Forrest Gump", "Pulp Fiction". Nic się nie zestarzały, a mają już 20 lat
Nie ma to jak kawał solidnego dziennikarstwa. Brakuje tylko znaku zapytania.

Tym razem nawet nie było pokusy kliknięcia w cokolwiek. Czego i Wam życzę.

środa, 18 czerwca 2014

Hearthstone krok po kroku

Krok pierwszy:
Założyć konto na battle.necie - czyli sprzedać duszę (a przynajmniej dane osobowe) Blizzardowi.
Albo wycyganić hasło od kogoś, kto już ma konto, ale po Pandarii, pseudoDiablo, i ułamku nowego Starcafta policzył, ile zapłacił za chujowe gry - i nigdy już nie zamierza grać w produkty Blizzbandytów.

Krok drugi:
Instalacja.

Krok trzeci:
Po usłyszeniu beznadziejnego polskiego dubbingu, przeszukanie forum i znalezienie instrukcji, jak zmienić wersję językową na angielską.

Krok czwarty:
Sprawdzenie, jak według Blizzdzierców wygląda model free-to-play.
Wygląda tak: albo setki godzin bezmyślnego pieprzonego grindu, albo zapłacić tak z czterdzieści euro, żeby kupić dość expert pack'ów. Bez tego będziesz wygrywać mniej więcej jedną walkę na dwadzieścia.

Krok piąty:
Po obowiązkowej, odblokowującej wszystkie klasy postaci serii walk z komputerem, w końcu przechodzimy do walk z najbardziej wrednymi, obrzydliwymi istotami w znanym kosmosie. Z innymi graczami.

Krok szósty:
Z zadowoleniem odkryć, że inni gracze nie mogą wyzywać Cię od noobów. Komunikacja między obcymi sobie graczami jest ograniczona do kilku standartowych tekstów, nadawanych myszką. Najmądrzejsza rzecz w całym Hearthstonie. Przydałaby się w innych grach MMO.

Krok siódmy:
Rozgrywka z żywym przeciwnikiem.
Gra turowa. Gracz ma dokładnie jedną minutę na zagranie kartami na stole, wyłożenie kart z ręki i użycie specjalnej umiejętności swojej postaci. Rzadko się zdarza, aby aż minuta była potrzebna, kilkanaście sekund wystarczy. Ale...
Jak wkurwić przeciwnika, coby zaczął popełniać błędy? Czekać prawie minutę i w ostatniej chwili, szybciutko zagrać. A w następnej turze to samo... Średnio co drugi gracz na jakiego trafiłem, stosował tę taktykę. Jeśli miałem dość czasu, odpowiadałem tym samym.

Krok ósmy:
Zorientować się, że masz szanse wygrać tylko, jeśli walczysz przeciw komuś z mniejszym portfelem albo krótszym stażem. Inni oponenci mają w talii po cztery pomarańczowe (legendarne) karty, no i nie popełniają głupich błędów. Można liczyć tylko na fuksa, że karty przyjdą w niezwykle fartownej dla Ciebie, a pechowej dla przeciwnika kolejności.
Zresztą, nawet jeśli masz dobrą talię, ogarniasz zasady i nie popełniasz błędów, w pełni wykorzystujesz efekty przypisane kartom... Nawet wtedy więcej zależy od fuksa, niż od Twoich umiejętności.

Krok dziewiąty:
Usłyszeć plotkę, że planowany dodatek do darmowej gry będzie de facto kosztować koło siedemdziesięciu euro. To zapewne nieprawda, ale doświadczenia z Blizzardem podpowiadają, że wszystko jest możliwe.

Krok ostatni:
Zastanowić się, czy coś tak wtórnego i czasochłonnego (jeśli nie chce się płacić za szybki dostęp do lepszych kart), jest warte zachodu.
Poczekam na ten nieszczęsny dodatek, jeśli sprawdzą się plotki, następnym krokiem będzie uninstall.

niedziela, 15 czerwca 2014

Nagłówki na niedzielę

Tvn24.pl znowu w dobrej formie. Jedziemy:

- Zabija rocznie 5 tysięcy Polek, 13 każdego dnia. "Wszyscy wolą nagłaśniać sukcesy"
Zabija także 50 tysięcy Polek w ciągu dekady, nieco ponad pół Polki na godzinę, jedną ósmą na kwadrans... Gratulacje dla autora nagłówka, udało się mu (jakoś nie wątpię, że to facet) odwrócić moją uwagę od tematu poważnej choroby.

- Darmowe badania, lekcje angielskiego i własne terminale. Brazylia - kraj szczęśliwych prostytutek?
Tvn24 - portal radosnych pytaczy? Tak zupełnie przy okazji - jak dla mnie prostytutka nie musi mówić dobrze po angielsku, nie konwersacji od niej oczekuję.

- Politolog o taśmach: gdzie się ucho przyłoży,
 tam śmierdzi
Ja o polskiej polityce: nie trzeba żadnej synestezji, ona śmierdzi na znaczną odległość.

- O czym rozmawiali Belka
 i Sienkiewicz?
Podejrzewam, że nie o tym, jak nagłówki serwisu informacyjnego dominują niusy z mundialu.

- Białystok: dziecko pogryzione przez szczura
Nuda. Ale gdyby tak dziecko pogryzło szczura...

- Przez Warszawę przejdzie Marsz dla Jezusa
Jakoś nie spodziewam się, żeby ten marsz mieli zakłócić zamaskowani, brutalni geje. Za to mieszkańcy mogą się wkurzyć, z powodu niepotrzebnych utrudnień w ruchu. Go Jesus!

- Od dziś nowy rozkład jazdy pociągów.
 Sprawdź zmiany
A takiego! Nie sprawdzę, tak na złość. Poza tym one i tak nigdy nie chodzą na czas.

- NATO pokazuje zdjęcia satelitarne. Tak Rosja przekazała separatystom czołgi?
Niusy, czy spekulacje? Wiadomości, czy plotki? Ale cieszę się z tego nagłówka. Bez trzeciego znaku zapytania czułbym się oszukany...

Tym razem był mniejszy wybór, bo tak z połowa nagłówków dotyczyła piłki kopanej. Tym łatwiej było wytrwać w wierze i na żadnym nie kliknąć. Czego i Wam życzę.

piątek, 13 czerwca 2014

Keyboard Mercenary

Czasem zastanawiam się, jak to jest być literackim najemnikiem.

Kim jest taki pisarz-najemnik, zapytacie?

Otóż to ktoś, kto produkuje w ściśle ustalonych deadline'ach opowieści ze światów, których sam nie wymyślił. Taki profesjonalny autor fanficów. To facet, który umie pisać na tyle dobrze, że jakoś się z tego utrzymuje, ale tak się składa, że na półkach księgarń nigdy nie pojawiają się książki osadzone w świecie przedstawionym, który wymyślił najemnik. Zawsze jest to książkowa wersja jakiejś gry komputerowej, serialu, franczyzy filmowej... Nigdy nic, co nie miałoby własnej "biblii", w której zapisano reguły i wszystkie niezbędne informacje dla pisarzy, zakontraktowanych na konkretne powieści.

Jak to jest, pisać pod cudze dyktando? Jak to jest, kiedy każdy detal świata, każdy geograficzny bzdet, każde kulturowe odniesienie w dialogach należy konsultować z "biblią"? Jak to jest, pisać losy bohaterów, których nie wymyśliłeś, którzy zapewne są ci obojętni, których po tobie przejmie następny najemnik? Czy można w takiej pracy znaleźć przyjemność? Satysfakcję?

Weźmy nieprzypadkowy przykład: Keith R. A. DeCandido. Nieprzypadkowy, bo właśnie przegryzam się przez jego książkę.

Pan DeCandido pisał na przykład powieści rozgrywające się w świecie "Supernaturala", "Resident Evil", "World of Warcraft", czy "Farscape". To, co wpadło w moje tłuste łapska, nazywa się "Under the Crimson Sun" i ma miejsce w świecie D&D.

Nie chcę tutaj recenzować książki - jakieś bóstwo Chaosu próbuje zdobyć przyczółek w jakimś świecie, do tego ciężko stwierdzić, kto jest głównym bohaterem... No, fantasy, nieprawdaż.

Chcę wykorzystać książkę, aby zajrzeć do umysłu autora. Jeśli prawdą są niektóre freudowskie teorie, to gdzieś w tekście znajdę wskazówkę, jak czuje się pisarz-najemnik.

Popatrzmy, co takiego najczęściej pojawia się w opisach bohaterów i postaci drugoplanowych...

Bogacz nienawidzi swojej żony i obowiązków służbowych.
Ochroniarz nienawidzi swojej pracy.
Gladiator nienawidzi swojej pracy.
Nadzorca niewolników nienawidzi swojej pracy.
Niejaka Karalith nienawidzi roboty papierkowej...

Jeszcze nie skończyłem powieści, więc być może trafię na większą ilość postaci, które nienawidzą tego, co muszą robić.

Ale jestem skłonny zaryzykować, że już wiem, jaki jest podświadomy stosunek najemnika do klepania pisarskich chałtur.

Może pan DeCandido powinien rozważyć możliwość zmiany agenta? Na takiego, który załatwi mu kontrakt na książkę osadzoną w autorskim świecie? On byłby zadowolony, a i ja chętniej przeczytałbym coś, w czego napisanie autor włożył choć trochę entuzjazmu i osobistego zaangażowania.

środa, 11 czerwca 2014

Wildstar, krok po kroku

Krok pierwszy: przekonać mnie, żebym w ogóle zagrał.

- Człowieku, ja nie cierpię ememoerpegerów. Ostatnim razem grałem w to cholerstwo, jak kupiłem Burning Crusade i opłaciłem dwa miesiące abonamentu WoWa, zresztą to ty mnie namówiłeś...
- No ale przecież ci się podobało, nie? Grałeś codziennie.
- Bo wyliczyłem, że każdy dzień aktywnego konta kosztował mnie jedno piwo. Nie mogłem tego zmarnować i zwyczajnie nie grać.
- Ale miałeś chyba z osiem postaci...
- Bo żadną nie grało mi się dobrze. Nudziłem się, jak latałem między miastami, frustrowałem, kiedy jakiś fiut z Alliance z sześćdziesiątym levelem wpadał i kładł trupem mnie, innych graczy i wszystkich NPCów, poza tym nie podobało mi się, że jeśli wybieram gnoma, to muszę być w Alliance, a nie mogę wybrać swojej strony konfliktu, wkurzała mnie wtórność questów, nudny crafting, doprowadzała mnie do szału konieczność zakładania party z jakimiś pajacami, żeby rozwalić bossa...
- Ale to było tyle lat temu... Przecież WoW wyszedł w 2004... Teraz ten Wildstar ci się spodoba. Poza tym to tylko pass na parę tygodni, ślubu z tym nie bierzesz i nic cię to nie kosztuje.
- To daj tego passa komuś, komu się to spodoba.
- Razem z kolegami mamy w sumie z pięć passów, których nie ma już komu dać. Bierz i nie wybrzydzaj.
- Dobrze, dobrze...

Krok drugi: odpalić downloada i zająć się czymś miłym, albo pożytecznym. To chwilę potrwa.

Krok trzeci: Tworzenie postaci, początek rozgrywki... zrobiłem ledwo piąty level engineerem/settlerem i mam zwyczajnie dość...

... od premiery WoWa minęło dziesięć lat. Powtórzę wyraźnie: 10 lat.
Z mojego punktu widzenia oto, jakie w tej dekadzie zaszły zmiany w dziedzinie ememoerpegerów:
- trochę ładniejsza grafika. Ale wciąż tak kolorowa, że aż mdła, momentami na ekranie taki zamęt, że ja, stary człowiek, który żywot gracza zaczynał od River Raid na Atari, nie potrafię się połapać co tak właściwie się dzieje.
- Minimalnie zmieniony system klasy/profesji.
- Bardziej zręcznościowy model walki.

I tyle. Jak dla mnie, Wildstar to klon WoWa, tyle że z doklejonymi śrubkami i antenkami, żeby udawać s-f.
Poza tym, kiedy zacząłem grać, miałem wrażenie, że to otwarta beta. Menu raz działa, raz nie, nagrody za challenge raz da się odebrać, raz nie, quest tracking raz działa, raz nie, serwer laguje, jak gimnazjalista wywołany do odpowiedzi...
Teraz usłyszałem, że to nie beta, tylko pełna wersja. 'nuff said.

Krok czwarty: uninstall.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Tęcza w mroku

Dzisiaj będzie o kłamstwach.

W szczególności tych, które ludzie opowiadają na swój temat.

*

Spotkałem kiedyś dziewczynę, która rozpaczliwie chciała być tajemnicza. Ponieważ dało się ją przejrzeć niemal na wylot, musiała mówić ludziom wprost "jestem tajemnicza". Domyślam się, że choć była dość naiwna, aby pragnąć dla siebie tajemniczości jako broni w walce o atrakcyjnego samca, to jednocześnie miała dość sprytu, aby zdawać sobie sprawę z zasadniczego problemu z prawdziwą tajemniczością.
Otóż, jeśli ktoś naprawdę jest tajemniczy, to co robi? A raczej, czego nie robi? No właśnie, nie mówi o sobie. Ale jeśli nic o sobie nie mówisz, jeśli trzymasz ludzi na dystans - nie zostaniesz odebrana jako tajemnicza, a co najwyżej jako zamknięta w sobie, gburowata, zakompleksiona snobka. Stąd pomysł, aby wszem i wobec obwieszczać, że jest się tajemniczym - wbrew logice i prawdzie.
Najzabawniejsze, że w kilku przypadkach ta taktyka zadziałała.

*

Moja sąsiadka wmówiła swoim współpracownikom, że jest hrabianką. Wiem, że nie jest - mój dziadek jest spokrewniony z jej ojcem, więc byłem w stanie zajrzeć w jej drzewo genealogiczne. Nie znalazłem tam nic hrabiowskiego, kobieta może się szczycić pochodzeniem robotniczo-chłopskim (podobno w minionym ustroju dawali za to dodatkowe punktu na różnych egzaminach).
Dziwi mnie, że impersonacja arystokratki się udała - takie rzeczy jak tytuły hrabiowskie i herby szlacheckie można sprawdzić, nie trzeba mieć dziadka z wiedzą o czyjejś rodzinie. A jednak - wygląda na to, że ludziom pochlebia praca ze szlachtą, więc odpowiada im to drobne kłamstewko.

Z początku myślałem, że chce się baba dowartościować, ale przyszło mi do głowy, że może ona naprawdę wierzy, że jest hrabianką. Może mieć skłonności do mitomanii po swoim ojcu.

*

Ojciec powyższej sąsiadki kiedyś wystąpił w telewizji - udzielił krótkiego wywiadu. W tym wywiadzie opowiadał, jak to był dowódcą oddziału AK i jak z germańcami walczył.
Podejrzewam, że zarówno tych kilku widzów, którzy to oglądali, jak i realizatorzy programu, wierzyli starszemu panu.

Tymczasem trzech innych starszych panów było oburzonych. Otóż oni też byli w AK, oni również wojowali z germańcami - ale jakoś nie zapamiętali ojca przyszłej hrabianki jako swego dowódcy, tylko jako szczyla, który im po szlugi do kiosku latał.

Inna sprawa, że wiarygodność akowców niekoniecznie jest tak do końca stuprocentowa - i nie chodzi mi tylko o starczą demencję. Kilka lat temu, dzięki uprzejmości braci Kaczyńskich i pana Wildsteina, mogłem sobie ściągnąć ze strony IPN akta wszystkich znanych mi akowców. Bez wiedzy i zgody wspomnianych akowców. Legalnie. Niech żyje IV RP.

Z tych akt wynikało, że starsi panowie, gdy młodszymi panami byli, mieli zwyczaj rabować ludzi, obrabiać mieszkania, strzelać do stróżów prawa podczas próby ucieczki z miejsca zbrodni, co z tego wynika - posiadali nielegalną broń palną... Tylko gwałtów i pedofilii w tych teczkach nie znalazłem.

Ktoś kłamał - czy ojciec domniemanej hrabianki, czy inni żołnierze AK, czy ludzie, którzy założyli im teczki..?

Motto tego bloga nasuwa się samo: who do you trust, when everyone's a crook?

*

Jednak bardziej chodzi mi o to, jak ludziska kłamią na własny temat, w celach autopromocyjnych.

Znałem tancerza, który wmawiał dziewczynom, że jest karateką z czarnym pasem. Znałem "muzyka", który nie miał wyczucia rytmu, nie umiał grać na wybranym instrumencie - ale założył kapelę, do której przyjął wokalistkę... której wmówił, że wybrał ją ze względu na talent, a nie duży biust i wąską talię. I tak dalej, i tym podobne...

Zmierzam do tego, że taktyki wciskania kitu najwyraźniej działają. Ludzie lubią pracować z domniemanymi szlachcicami, lubią czuć się jak arystokraci, lubią wierzyć, że są wschodzącymi gwiazdami rocka, że trafili do zespołu dzięki umiejętnościom wokalnym, a nie dlatego, że założyciel kapeli chce się z nimi przespać... Wciskanie kitu chyba jest skuteczną taktyką, podobnie jak karmienie samego siebie tym kitem.
Mam ochotę sam tego spróbować. Wygląda przecież na to, że jeśli dostatecznie długo będę sobie powtarzać te kłamstwa, to sam w nie uwierzę, a zatem nagle stanę się lepszym i szczęśliwszym człowiekiem.

Więc: pora spojrzeć w lustro. Bardzo krytycznie. I zacząć kłamać na temat tego, co widzę.

*

Jestem wysoki, mam inteligentną twarz i wrażliwe spojrzenie.

Mam ponadprzeciętnie długiego penisa i jestem świetnym kochankiem. (Hej, to duże lustro, sporo w nim widać.)

Jestem fantastycznym kierowcą. Potrafię jeździć szybko i zarazem bezpiecznie, poślizgi nie mają przede mną tajemnic, ponadto umiem jeździć tak ekonomicznie, że właściciele Priusów zazdroszczą mi niskiego spalania.

Jestem spokrewniony z jakimś znanym pisarzem - niech będzie, że ze Stanisławem Lemem (powiedzmy, że kuzyn mojego dziadka był kuzynem Lema). Zatem, za sprawą Pisarskich Genów, ja też mam w sobie coś z doskonałego Pisarza.

Sam jestem wschodzącą gwiazdą polskiej literatury. Pracuję nad co najmniej trzema powieściami jednocześnie. Wydawcy wkrótce zaczną dobijać się do moich drzwi, spragnieni błyskotliwych tekstów.

Wcale nie jestem nieufny - wręcz przeciwnie, łatwo zawieram przyjaźnie, jestem komunikatywny i w niewymuszony sposób, sprawnie poszerzam obfite grono moich przyjaciół i bliskich znajomych.

Nie mam problemów z uzależnieniem. Piję małe ilości, gdy przebywam w odpowiednim towarzystwie - wspominałem, że jestem niezwykle towarzyski? Jestem, poza tym uwielbiam ludzi, lubię ich słuchać, cieszę się z ich obecności i nigdy nie mam ochoty jebnąć kogoś czymś ciężkim w łeb - nie mam też kłopotów z odmawianiem poczęstunku i w ogóle, w każdej chwili mogę przestać pić i zostać pełnoprawnym abstynentem.

Mam przed sobą wspaniałą przyszłość, w którą patrzę z nieposkromionym optymizmem.

Nigdy nie tracę czasu na jałowe narzekanie i użalanie się nad sobą.

Ten post piszę absolutnie na trzeźwo, nie po dwóch piwach, szklance nieprzyzwoicie słodkiego Jim Beamowskiego Red Staga i leczniczej bańce bolsa*.

Pisanie tych wszystkich postów tutaj? Nie, w najmniejszym stopniu nie chodzi o to, że usiłuję zwerbalizować to, co szepczą głosy w mojej głowie, w nadziei, że jak to z siebie wyrzucę, to się zamkną i pozwolą mi pić w spokoju...
W żadnym wypadku. Piszę, bo jestem niepoprawnym romantykiem - wierzę, że gdzieś tam jest moja druga połówka, że spotkaliśmy się w poprzednim życiu i teraz, podczas tej wędrówki dusz, znowu musimy się znaleźć, bo jesteśmy sobie Przeznaczeni. Wierzę, że pewnego dnia Ona przypadkiem - ale tak naprawdę będzie Ją kierować ręka Losu - trafi na ten zakątek internetu i natychmiast zrozumie, że jej poszukiwania się skończyły. Skontaktuje się ze mną i od tego momentu będzie trwać nasz happy-end: będziemy się kochać, uwielbiać, porozumiewać telepatycznie, ufać sobie nawzajem, nigdy się nie zdradzimy...

... a w końcu będę mógł Jej zadedykować wers z Ronniego Jamesa Dio:

We're a lie, you and I, we're words without a rhyme.

*

*

*

Cóż, ja nie czuję się lepiej, niż przed chwilą, ale może ktoś z Was ma teraz lepszy humor, dzięki przeczytaniu wpisu autrostwa kogoś tak fantastycznego..?

Przyszło mi do głowy, że abym w to wszystko uwierzył, musiałbym sobie często ten cały bullshit powtarzać - a na to zwyczajnie szkoda mi czasu. Zresztą, gdybym w to wszystko uwierzył, zwyczajnie nie miałbym już o czym pisać.

--------------------
* Dokładna pojemność leczniczej bańki nie jest znana. Sprowadza się do "wódki na dwa palce w kieliszku". Sporo zależy od rodzaju kieliszka i grubości paluchów. Oceniam, że ilość jest większa od 50ml a mniejsza niż 100.

sobota, 7 czerwca 2014

Przedpołudniowe nagłówki

Wobec nieznacznego (i przy odrobinie szczęścia - chwilowego) podniesienia standardów przez portal tvn24.pl, musiałem posiłkować się nagłówkami z portalu wprost.pl

No to jazda, najpierw TVN24:

- Idzie "nowe" w polskim Kościele? "Personalne trzęsienie ziemi"
Bez wąpienia idzie nowe - polski Kościół jest znany z elastyczności, postępowości i ogólnej otwartości umysłów. Aha - pierwszy znak zapytania.

- Kto i dlaczego oprotestował eurowybory?
Znak zapytania sugeruje, że to pytanie retoryczne, a w tekście nie padnie na nie odpowiedź. Odpowiem kolejnym: Kogo to obchodzi?

- "Zero tolerancji dla pedofilii w Kościele"
Natomiast w szkolnictwie i służbie zdrowia - trochę może być, każdy ma jakieś tam potrzeby... Sorry, ale to powinno wyglądać tak: Zero tolerancji dla pedofilii. Kropka.

- McCain o Putinie: W jego oczach widzę trzy litery: KGB
Ja o McCainie: w jego oczach widzę cały alfabet i znaki przestankowe, a niektóre litery się powtarzają: republican, self-righteous hypocrite.

- Odkrycie licealistki zawstydziło uczonych?
Nie wiem, może zapytajmy jakiś uczonych...

Na deser parę nagłówków z wprost.pl:

- "Czarodziejka z Księżyca" wraca! Zobacz zwiastun
Rzeczywiście, to jest, kurwa, najważniejszy nius tej dekady.

- Sąd zdecyduje czy Kraków zorganizuje igrzyska. Jest skarga na referendum
Tak jest, walić demokrację - trzy czwarte obywateli nie chcę tej imprezy, ale chciwość pojedyńczych bydlaków nie zna granic. Poza tym, ciężko mi się powstrzymać... Trudno, co mi tam: A NIE MÓWIŁEM, ŻE TAK BĘDZIE?

- Ikonowicz ma "syndrom praczki"? Tak twierdzi doradca prezydenta
Tajmnica owinięta w enigmę... Raz, co to niby jest syndrom praczki? Dwa, który doradca, którego prezydenta? Trzy, ktoś jeszcze pamięta, kto to Ikonowicz?

Ostatni nagłówek był kuszący - ale zebrałem siły i nie kliknąłem. Czego i Wam życzę.

piątek, 6 czerwca 2014

Reanimacja F1

Formuła 1 jest dla mnie martwa.

Rzekomo ma być ukoronowaniem sportów motorowych, tak? Więc jakim cudem nagle stała się wolniejsza od tych formuł, w których młodzi kierowcy dopiero szlifują swoje umiejętności, aby kiedyś walczyć o przywilej obciągania szefowi jednego z dziesięciu, może jedenastu teamów, w zamian za miejsce kierowcy? Jakim cudem bolidy brzmią jak stare motocykle Jawa, z którymś łożyskiem tak zrąbanym, że aż wyjącym? Jakim cudem te samochody nie są w stanie się ścigać, gdy na tor spadnie więcej niż trzydzieści kropel deszczu? To, co miało być najszybsze, najmocniejsze, najbardziej spektakularne - stało się równie emocjonujące, jak obserwowanie parkingu pod Tesco*. Z tych właśnie powodów Formuła dla mnie zdechła.

Muszę znaleźć sobie jakiś nowy sport, który byłbym w stanie oglądać. Podkreślę: oglądać. Nigdy nie kibicuję - no, może na zasadzie "życzę Vettelowi, żeby koło mu zdetonowało"... ale to raczej anty-kibicowanie.

Piłka nożna odpada. Jestem jednym z tych nielicznych samców, których ani trochę nie kręci oglądanie dwudziestu paru discopolowców biegających po sztucznej trawie za nadmuchanym kawałkiem skóry.

Ze zbliżonych przyczyn nie interesują mnie inne sporty zespołowe - koszykówka, siatkówka, piłka ręczna i tak dalej i tym podobne...

Boks? Nie wiem, coś musi być ze mną nie tak, bo oglądanie dwóch umięśnionych, ociekających potem wielkoludów nie wywołuje u mnie żadnych emocji.

Tenis? Równie spektakularny, co curling... Golf? Jeszcze nudniejszy...

Jednak ruszają mnie tylko wyścigi - i to takie, gdzie zawodnik siedzi w jakimś samochodzie, nie obchodzą mnie na przykład szkapy i lekkoatleci. Kłopot w tym, że prawie nic z tej dziedziny nie trafia na ekrany. No dobrze, gdzieś tam na Eurosporcie mignęły mi wyścigi z serii FIA GT... Ale są jeszcze mniej porywające od obecnej F1.

Oto, czego chcę od wyścigów:

- Koniec paranoicznego dbania o bezpieczeństwo. Chcę, żeby kierowcy przed wyścigiem musieli zostawiać w hotelu informację, pod jaki adres wysłać ich rzeczy, jeśli skończą rozsmarowani na bandzie.

- Koniec pierdolenia o ekologii. Sporty samochodowe nie są, nie były i nie będą ekologiczne. Dość ograniczania pojemności silników, dość mrzonek o zamienieniu samochodów na elektryczne meleksy. Oszczędzanie paliwa? Zlitujcie się, wyścig trwa półtorej godziny, odbywa się średnio raz na trzy tygodnie. Nawet jak dodać do tego sesje kwalifikacyjne i treningowe, to zużyte przez bolidy paliwo ma mniejszy wpływ na środowisko naturalne, niż te wszystkie nowe ciężarówki, które muszą teraz jeździć po Polsce, aby zbierać śmieci do "ekologicznego" recyklingu. Zużycie opon? Właśnie przez ograniczanie ilości opon na wyścig - rzekomo dla dobra niedźwiedzi polarnych - obniża się poziom bezpieczeństwa, bo kierowcy muszę zmuszać komplet ogumienia do jazdy na marginesie wytrzymałości, a zmieniać koła dopiero, gdy opona jest o włos od zdetonowania.

- Konstrukcja samochodu ma umożliwiać ściganie się podczas ulewy i gradobicia. Dopóki nie opracujemy niezawodnej technologii kontroli pogody, co jakiś czas akurat tego dnia, na kiedy jest planowany wyścig, będzie oberwanie chmury.

- Koniec "zamrażania" rozwoju technologicznego. Nie może być tak, że polonez mojego dziadka ma większą pojemność skokową od bolidu. Nie może być tak, że aby wygrać cały sezon, wystarczy opracować półlegalny dyfuzor i na nim zdobywać wszystkie rekordy. Nie może być tak, że wóz wyścigowy brzmi gorzej, od trzydziestoletniego BMW M5.

- Koniec karania zawodników za "niebezpieczne" manewry. Zapytajcie jakiegokolwiek instruktora nauki jazdy, powie, że najniebezpieczniejszym manewrem jest wyprzedzanie. A to właśnie mają robić zawodnicy.

- Koniec wystawiania przez team dwóch samochodów. Nikt, nigdy nie chce już słuchać "szyfrów" Ferrari w stylu "Fernando jest od ciebie szybszy, czy zrozumiałeś?" Jeden team, jedno auto.

Mówiąc krótko, chcę, aby "moja" Formuła była takim sportem, że gdy będzie ją komentować pan Borowczyk, to nie znajdzie ani chwili czasu na opowiadanie anegdot, ani wyjaśnianie, kim są ładne panie zaproszone przez poszczególne teamy do garaży.


-----------------
* A szczerze mówiąc, nawet mniej od tego. Wiecie, jakie wianki wyczyniają polscy kierowcy pod marketami? Tego ni pieśni, ni ballady, ni sagi nie oddadzą.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Gdzie pieprzony Shakespeare?

Zdarzyło mi się w życiu przeczytać kilka książek.

To oczywiście nieprawda.

Przeczytałem ich setki, a być może tysiące. Większość z nich przefrunęła przez mój mózg nie zostawiając w nim wyraźnych śladów ani jasnych wspomnień. Jednak kilka coś po sobie zostawiło...

Przede wszystkim: wierzę, że KAŻDA książka, nawet taki Harry Potter, jest wartościowa. Każdą warto przeczytać. Dlatego nie mogłem wyjść z szoku, gdy w licealnej bibliotece, kiedy stałem w kolejce po jakiegoś obowiązkowego Żeromskiego albo innego Prusa, usłyszałem taki dialog:

- I jak? Udało się znaleźć? - zapytała bibliotekarkę śliczna dziewczyna ze starszej klasy.
- No... - zająknęła się bibliotekarka. - Ale wiesz, ja ci nie dam Łysiaka. Nie powinnaś go czytać.

Wyobrażacie sobie? Bibliotekarka, która nie chce, aby uczennica czytała książkę! W imię jakiejś pojebanej, samo-ustanowionej, kabotyńskiej, plugawej cenzury obyczajowej! Nie zrozumcie mnie źle, mój stosunek do Łysiaka jest złożony - później go może wyłożę dokładniej - ale nawet wtedy Polska była wolnym krajem! (No dobrze, nie minęło jeszcze dziesięć lat od zdobycia tej wolności, ale jednak!) Jeśli ktoś chciał czytać Łysiaka, to mógł. Jeśli pragnął Urbana, też mógł. Nie będą bibliotekarki plwać nam w twarz, ni dzieci germanić.

Wpadłem w taki szok, że nawet nie przyszło mi do głowy zaproponować tej dziewczynie, że zdobędę dla niej tego Łysiaka, jeśli trzeba - to z autografem, a potem może podyskutujemy o nim przy kieliszku Napoleona, co bez wątpienia ucieszyłoby samego Łysiaka... Była to jedna z setek zmarnowanych okazji w moim życiu towarzyskim.

Epizod skończył się tym, że moja noga nigdy więcej dobrowolnie nie postała w licealnej bibliotece, dziewczynę kilka razy widziałem na korytarzu i nigdy nie zamieniłem z nią ani słowa, a Żeromskiego i Prusa jakoś nie polubiłem.

Tak więc, jak napisałem: wierzę, że każda książka jest warta przeczytania. Kłopot w tym, że doba ma zaledwie 24 godziny, a tak z osiem z nich trzeba zmarnować na sen... Nie ma czasu, aby przeczytać WSZYSTKO. Trzeba czasem wybierać. Ale są takie pozycje, które mogę polecić jako obowiązkowe.

*

Bardzo dawno temu - byłem w pierwszych klasach podstawówki - ojciec mojego kolegi, człowiek wykształcony i poważny, powiedział mi, że jest książka, którą powinien przeczytać każdy kulturalny człowiek. Rzecz jasna, przeczytałem ją. Kilka razy, w kilkuletnich odstępach. A w końcu przeczytałem ją w oryginale. Myślę, że warto od niej zacząć moją dzisiejszą wyliczankę.

"Trzech panów w łódce, nie licząc psa" Jerome K. Jerome'a. Genialna książka, jedna z nielicznych, o których mogę z czystym sumieniem powiedzieć "ponadczasowa".

A teraz inne pozycje, w kolejności zasadniczo przypadkowej.

"Okolice porno-shopu" Andrzeja Rodana. Książka o gastarbeiterach. O miłości. O godności osobistej. O życiu. Oczywiście, czytałem ją w podstawówce i tak naprawdę najbardziej podobał mi się język, jakim została napisana - dla kogoś, kto wówczas był tuż po lekturze wszystkich Panów Samochodzików i Tomków w Krainach Wszelakich, soczysty język Rodana był fascynujący i kurewsko zabawny. Polecam wszystkim młodym nastolatkom.

"Zapiski na pudełku od zapałek" Umberto Eco. Zbiór felietonów. Essatto.

"Paragraf 22", "Namaluj to" i "Bóg wie" Josepha Hellera. Nawet nie będę komentować, to po prostu trzeba przeczytać.

"Artykuły pierwszej potrzeby" Antoniego Słonimskiego. Znowu zbiór felietonów.

"Last chance to see" Douglasa Adamsa. Nie wiem, czy wydano po polsku, a jeśli tak, to pod jakim tytułem. Bez różnicy, to najlepiej wchodzi w oryginale.

"Empirowy pasjans" i "Perfidia" Waldemara Łysiaka. Pierwsze to książka historyczna o otoczeniu Napoleona, drugie to zbiór opowiadań, które wyprowadzają czytelnika za róg ulicy i walą w ciemię zwrotem akcji. Swoją drogą, z Łysiakiem to jest u mnie tak: kiedy pisze na tematy mniej więcej bieżące, nie trawię jego poglądów. Ale gdy pisze o Napoleonie, albo uprawia beletrystykę w rodzaju "Dobrego", "Szachisty" czy "Fletu z Mandragory" - uwielbiam.

"Neuropata" R. Scotta Bakkera. Najmłodsza książka w tym towarzystwie. Warto przeczytać - całkiem poważne rozważania na temat wolnej woli, opakowane w formę thrillera.

"Life on the Mississippi" Marka Twaina. Znowu nie jestem pewien polskiego tytułu, ale ponownie - nie sądzę, aby przekład mógł dorównać oryginałowi.

"Figments of reality" Stewarta i Cohena... a jeśli nie to, to przynajmniej "Nauka Świata Dysku", która w gruncie rzeczy jest tym samym, ale lepiej się czyta. A skoro o tym mowa...

"Pomniejsze Bóstwa" Terry'ego Pratchetta. Najmądrzejsza pozycja ze Świata Dysku - co nie znaczy, że pozostałym czegoś brakuje. Warto przeczytać wszystkie.

"How music works" Davida Byrne'a. Trochę autobiografii, trochę o Talking Heads, ale przede wszystkim o muzyce - jest to jedna z tych książek, które naprawdę poszerzają horyzonty.

Wszystko Malcolma Gladwella - nieważne, "Outliers", "Blink"... Ten facet sprawia, że zmienia się sposób myślenia o pewnych sprawach.

*

Już widzę te pogardliwe wzruszenia ramionami. A co z Josephem Conradem? Gdzie Bułhakow? Nabokov? Dostojewski? Gdzie pieprzony Szekspir? Co z Sienkiewiczem? A Strugaccy? Asimov? P. K. Dick? Czemu nie wspominasz o Hunterze S. Thompsonie? Zapomniałeś o Mario Puzo? Wspomnieć o Camusie to nie łaska? Czemu milczysz na temat Stanisława Lema? O Mrożku ani słowa? Richard Dawkins nie jest dość dobry? I tak dalej, i tym podobne... Macie rację. Brakuje tu mnóstwa nazwisk i tytułów. Ale ta lista to tylko pigułka, zestaw instant. To nie kompletna dieta dla umysłu i tego, co z braku lepszego słowa nazwę duszą.

Tę listę mógłbym ciągnąć jeszcze długo. Tak to już jest, że dobrych książek i autorów jest mnóstwo, a na każdego z nich przypada pluton literackiej miernoty, której zdarzy się napisać jedną dobrą pozycję, z kolei na każdego z nich przypada batalion pomniejszych grafomanów...

Powyższa lista powstała pod wpływem chwili i mieszaniny Jim Beama, wina porzeczkowego i wódki. Gdybym pisał ją kiedy indziej, gdybym wypił coś innego - pewnie wyglądałaby inaczej. Jak wszystko tutaj, nie jest zobowiązująca w sensie prawnym - choć naprawdę uważam, że przeczytanie tych książek może uczynić czytelnika w większym stopniu człowiekiem, niż używającą sztućców małpą, strzelającą focie z rąsi na fejsa mechaniczną pomarańczą...

Na zakończenie dorzucę w ramach gratisu ostatnią pozycję, którą przeczytałem od deski do deski:

Biblia. Przeczytajcie, na czym opiera się wiara, moralność i światopogląd większości Waszych rodaków. Jestem zdania, że każdy powinien uważnie przeczytać Pismo Święte.

Bo jeśli ten popieprzony świat czegoś potrzebuje, to więcej oczytanych ateistów.