poniedziałek, 22 listopada 2010

Jak to się laptopy dzisiaj kupuje

Oto, jak wygląda kupowanie - a raczej próba zakupu - laptopa, w sklepie Maszyny Liczące Bajt* przy ulicy Dwóch Zbitych Desek*

Należy tylko zastąpić wyraz "cheese" wyrazem Laptop, a zamiast grajków wyobrazić sobie boomboxa, dopieprzającego techno na pełen regulator. Aha, no i u Pythonów sprzedawca jest uprzejmy i zwraca uwagę na to, że ma klienta.







--------------------------------------

*) Nazwa zmieniona
*) Nazwa zmieniona

poniedziałek, 15 listopada 2010

Znowu o F1

Po sezonie, jest nowy mistrz F1, wkrótce zacznie się karuzela z podpisywaniem kontraktów, a potem następny sezon. Normalna kolej rzeczy. Można pozwolić sobie na chwilę refleksji.

Sam sezon był... no, skłamałbym pisząc, że ciekawy. Był ciekawszy niż zwykle, ale niektóre zebrania rodzicielskie w podstawówkach są ciekawsze, niż zwykły sezon F1. Gros wprowadzonych zmian bez większego znaczenia, jedynie zmieniony system punktacji sprawił, że aż do ostatniego wyścigu nie było na sto procent pewne, kto zostanie mistrzem.

Dla mnie wyznacznikiem tego, czy było ciekawie, jest to, co mój mózg o wypłukanych alkoholem neuronach zapamiętał. W takim razie, wyliczanka: lift off Webbera; pożar Lotusa; kwalifikacje w Spa, podczas których odbył się prawdziwy wyścig; połowa wyścigu za samochodem bezpieczeństwa w Korei; latające po pitach koło. Dalej musiałbym porządnie się zastanowić, a na takie wysiłki umysłowe nie mam ochoty.

Za to wyrobiłem sobie nowe opinie o kilku kierowcach. Jak wszystkie moje opinie i te są tendencyjne, niesprawiedliwe i wykształcone na niepełnym obrazie sytuacji - ale skoro dziennikarzom i liderom ugrupowań politycznych takie podejście do tej pory nie zaszkodziło, ja nie zamierzam zeń rezygnować.

Wyliczanka numer dwa:

Vettel - przed sezonem twierdziłem, że spośród młodych w F1, on jest najsensowniejszy. Teraz przekonałem się, że jest niczym Hamilton w poprzednich sezonach - arogancki, zbyt pewny siebie, nie rozumie przepisów uprawianej przez siebie dyscypliny, a gdy tylko nie jest na prowadzeniu, puszczają mu nerwy i popełnia katastrofalne błędy. Krótko mówiąc, mistrz świata na miarę nowego pokolenia kierowców.

Horner - nie kierowca, ale skoro przy Red Bullach jestem... Ciekawa obserwacja - tylko raz widziałem go uśmiechniętego i wyluzowanego. Gdy w Korei jego auta zakwalifikowały się wysoko, a pojawiły się szanse, że wyścig się nie odbędzie. Wtedy bez walki dostałby połowę punktów, na które normalnie musieliby zapracować przez cały wyścig, nie tracąc pozycji. Kiedy wyścig jednak się rozpoczął, pan Horner znowu przypominał kłębek nerwów, na kofeinowym haju.

Hamilton - kiedy zostawał mistrzem, uznałem, że coś jest nie tak. Kapryśny szczyl, wszędzie jeżdżący z tatusiem, zajęty reklamowaniem męskiej bielizny, zwalający winę za swoją niekompetencję na samochód został mistrzem? No pięknie. W tym sezonie odzyskał kilka punktów w moim rankingu. Raz - po lekcji pokory, już nie zachowuje się tak arogancko. Już jest mniej "jestem królem jazdy na mokrym", a więcej "zespół wykonał fantastyczną pracę, dziękuję wam chłopaki". Dwa - w Korei pokazał, że naprawdę chce się ścigać. Woda strumieniami spływała z toru, a Hamilton przez radio zapewniał "już jest całkiem dobrze, tylko zacznijmy wreszcie ten wyścig!". Trzy - otarł się o tytuł mistrza, ale przegrał. Gdy wysiadł z samochodu potrafił założyć maskę z uśmiechem i pogratulować Vettelowi. Co gładko doprowadza mnie do Alonso.

Alonso - bucem był i bucem pozostał. Przerżnął wyścig i wygrażał Pietrowowi, jakby Rosjanin był Massą i na komendę miał obowiązek dać mu drogę. Przy okazji - ta przewaga punktowa, z którą Alonso O Ubezpieczonych Kciukach startował w Abu Dhabi, była skutkiem tylko i wyłącznie tego, że Massa zrozumiał szyfrowaną transmisję "Fernando jest szybszy od ciebie, potwierdź!" i potulnie przepuścił buca, aby ten spokojnie zwyciężył. Najbardziej podobały mi się zachęty, jakich inżynier udzielał Alonso przez radio: wiemy, jak wielki jest twój talent, użyj go i wyprzedzaj! Czekałem na teksty w stylu "jesteś przystojniejszy i wyższy od tego paskudnego Rosjanina, masz większego penisa i jesteś lepszym kochankiem, cały świat cię kocha, tylko wyprzedź Pietrowa, prosimy". Psychologia na przedszkolnym poziomie nie pomogła, Alonso musiał dojechać do mety za żółtą Ładą Pietrowa. Inna sprawa, że nawet gdyby wyprzedził Rosjanina, to wciąż byłby na szóstym miejscu, czyli i tak nie zostałby mistrzem.

Kobayashi - utkwił mi w pamięci dlatego, że jest pierwszym Japończykiem, który nie stwarza ciągłego zagrożenia na torze, a wygląda na to, że jest obiecującym kierowcą.

Senna - ilekroć wypadał z toru, z grobu prawdziwego Senny dochodziły dziwne odgłosy, jakby coś się w nim obracało.

Webber i Massa - dwaj niepocieszeni frajerzy, którym się wydawało, że właściciele teamów nie mają nic przeciwko temu, aby jeżdżący w tych samych barwach kierowcy uczciwie walczyli o jak najlepsze pozycje.

Na tle tych wszystkich pajaców jeden kierowca zapadł mi w pamięć jako człowiek opanowany, o jajach ze stali, umyśle zimnym, niczym serce mojej byłej, a do tego o umiejętności przyjmowania porażek z godnością. Zatem:

Heikki Kovalainen. Czytelniku, wczuj się w niego. Jedziesz w kiepskim aucie, ale dajesz z siebie wszystko. W lusterku widzisz Red Bulla, prowadzonego przez bardzo sfrustrowanego kierowcę. Nagle czujesz silne pieprznięcie od tyłu i Red Bull odrywa się od ziemi, wykonuje taniec w powietrzu i skutecznie dewastuje twoje auto. Wracasz do pitów, z kamienną twarzą opowiadasz teamowi, co się stało i serdecznie uśmiechasz się do kamery - czy wyobrażasz sobie taką sytuację? Finowi dokładnie to się przydarzyło. Mało? No to proszę: Jedziesz spokojnie, dostajesz lekkiego strzała, autem obraca. Szybko wracasz na tor, ale okazuje się, że wskutek uderzenia rozleciał się układ zasilania i benzyna trafia nie tylko do cylindrów. W lusterku widzisz rosnące płomienie. Wóz przejechał już większość dystansu, w baku jest niewiele benzyny, ale mnóstwo wybuchowych oparów, nikt nie miałby ci za złe, gdybyś zjechał na bok i spadał, gdzie pieprz rośnie. Ale nie, ty jedziesz. Nie zjeżdżasz do pitu, bo gdybyś tam eksplodował, to posłałbyś do Abrahama na piwo wszystkich mechaników, a jeden z nich wciąż nie oddał ci tych pożyczonych dwudziestu euro... Poza tym, już kiedyś paliłeś się w pitach, nie ma sensu powtarzać tej sytuacji. Więc zatrzymujesz się przy murze na prostej start-meta, spokojnie wysiadasz, bierzesz podaną gaśnicę i własnoręcznie gasisz szalejące w samochodzie inferno, wciąż grożące eksplozją.

Niestety, aby obecnie zostać mistrzem, trzeba:
a) Mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat.
b) Mieć problemy z pisaniem i czytaniem, bo cały czas, który rówieśnicy spędzili zdobywając edukację, mistrz spędził ścigając się gokartami.
c) Mile widziany bogaty sponsor, dajmy na to jakiś bank, bo wtedy team cię przyjmie, bez tego możesz być lepszy od wszystkich mistrzów, ale na piechotę tytułu nie zdobędziesz.
d) Mieć odporność psychiczną i maniery przedszkolaka.

Heikki w tych parszywych czasach, nie spełnia tych kryteriów, więc o mistrzowskim tytule może najwyżej pomarzyć.

piątek, 12 listopada 2010

A w USA puszczają fajerwerki na 4 lipca

Oglądając wczoraj wiadomości, wyrwało mi się pytanie:

- Czym różnił się marsz ludzi, którzy zapewniają, że nie są faszystami i ich konfrontacja z ludźmi, którze twierdzą, że owszem, są, od ustawki kiboli?

Siedząca ze mną przed telewizorem osoba odparła bez namysłu:

- Kibole mają szaliki i nie przeziębią się tak łatwo.

Tyle o naszym Independence Day.

czwartek, 4 listopada 2010

Za moich czasów

Za moich czasów było inaczej…
Aż dotąd uważałem, że w ten sposób swoją wypowiedź może zaczynać tylko stetryczały wapniak. Sęk w tym, że chyba stałem się właśnie kimś takim.

Za moich czasów, kiedy sprzedawca usiłował opchnąć klientowi pralkę albo laptopa (a jedna i druga rzecz zdechła mi w krótkim odstępie czasu), zachwalał, jak wspaniały jest sprzęt.

Dzisiaj nie bardzo. Przede wszystkim, od sprzedawcy dowiaduję się, że te wszystkie etykietki z wypisanym zużyciem wody i prądu, to pic na wodę, bo wszystkie pralki mają w zasadzie takie same parametry techniczne. Poza tym dowiaduję się od niego, że najdalej za dwa lata ta pralka mi się zepsuje, bo jest zaprojektowana tak, aby nawalić po zakończeniu okresu gwarancyjnego.

Podobnie z laptopem. Spieprzy się spektakularnie.

Ale sprzedawca ma rozwiązanie - ubezpieczenie towaru w Hestii. Za - zaledwie - trzydzieści procent jego ceny. I tak, pralka, zamiast 1500 będzie pana kosztować tylko 2000, laptop, zamiast niecałe trzy patyki, będzie kosztował cztery.

Na marginesie - Czytelniku, jeśli jesteś fanem któregoś z filmów, które zjechałem w jakiejś recenzji i parasz się czarną magią i voodoo - proszę, już przestań. Już wyczarowałeś to, że zepsłua mi się pralka, komputer, a teraz padło mi kino domowe. Mogę z tym żyć. Ale zostaw mojego psa w spokoju - krwotoki z nosa nie są ani trochę zabawne.

Wracając do tematu zakupów - okazało się, że w jednym z największych miast tego kraju, zakup laptopa nie jest tak prosty, jak bym tego chciał. NIgdzie nie ma tego, co człowiek sobie upatrzył, a najpopularniejszy w mieście sklep komputerowy na swojej stronie www twierdzi, że w obu swoich oddziałach ma średnie i duże zapasy takich laptopów, jakie mi się podobają, podczas gdy w rzeczywistości nie ma ich wcale i nie jest z jakiś przyczyn w stanie ich zamówić. Z kolei sklepy sprzedające asortyment od mikserów, przez kuchenki, kina domowe, telewizory, aż po laptopy, dysponują tylko egzemplarzami wystawowymi. Upapranymi, z poprzetrącanymi klawiszami, ale oferowanymi za pełną cnę, bez najmniejszych upustów.

Mam tylko jedno pytanie - dla kogo teraz tak naprawdę pracują sprzedawcy? Bo bardziej przykładają się do sprzedawania polis na towar, niż do opychania samego towaru. Za moich czasów tym drugim zajmował się sprzedawca, a tym pierwszym agent ubezpieczeniowy.

Chociaż... Skoro towaru nie ma na magazynach, to jakoś ta sprzedaż musi im się udawać. Za cholerę jednak nie rozumiem, jak.