czwartek, 4 listopada 2010

Za moich czasów

Za moich czasów było inaczej…
Aż dotąd uważałem, że w ten sposób swoją wypowiedź może zaczynać tylko stetryczały wapniak. Sęk w tym, że chyba stałem się właśnie kimś takim.

Za moich czasów, kiedy sprzedawca usiłował opchnąć klientowi pralkę albo laptopa (a jedna i druga rzecz zdechła mi w krótkim odstępie czasu), zachwalał, jak wspaniały jest sprzęt.

Dzisiaj nie bardzo. Przede wszystkim, od sprzedawcy dowiaduję się, że te wszystkie etykietki z wypisanym zużyciem wody i prądu, to pic na wodę, bo wszystkie pralki mają w zasadzie takie same parametry techniczne. Poza tym dowiaduję się od niego, że najdalej za dwa lata ta pralka mi się zepsuje, bo jest zaprojektowana tak, aby nawalić po zakończeniu okresu gwarancyjnego.

Podobnie z laptopem. Spieprzy się spektakularnie.

Ale sprzedawca ma rozwiązanie - ubezpieczenie towaru w Hestii. Za - zaledwie - trzydzieści procent jego ceny. I tak, pralka, zamiast 1500 będzie pana kosztować tylko 2000, laptop, zamiast niecałe trzy patyki, będzie kosztował cztery.

Na marginesie - Czytelniku, jeśli jesteś fanem któregoś z filmów, które zjechałem w jakiejś recenzji i parasz się czarną magią i voodoo - proszę, już przestań. Już wyczarowałeś to, że zepsłua mi się pralka, komputer, a teraz padło mi kino domowe. Mogę z tym żyć. Ale zostaw mojego psa w spokoju - krwotoki z nosa nie są ani trochę zabawne.

Wracając do tematu zakupów - okazało się, że w jednym z największych miast tego kraju, zakup laptopa nie jest tak prosty, jak bym tego chciał. NIgdzie nie ma tego, co człowiek sobie upatrzył, a najpopularniejszy w mieście sklep komputerowy na swojej stronie www twierdzi, że w obu swoich oddziałach ma średnie i duże zapasy takich laptopów, jakie mi się podobają, podczas gdy w rzeczywistości nie ma ich wcale i nie jest z jakiś przyczyn w stanie ich zamówić. Z kolei sklepy sprzedające asortyment od mikserów, przez kuchenki, kina domowe, telewizory, aż po laptopy, dysponują tylko egzemplarzami wystawowymi. Upapranymi, z poprzetrącanymi klawiszami, ale oferowanymi za pełną cnę, bez najmniejszych upustów.

Mam tylko jedno pytanie - dla kogo teraz tak naprawdę pracują sprzedawcy? Bo bardziej przykładają się do sprzedawania polis na towar, niż do opychania samego towaru. Za moich czasów tym drugim zajmował się sprzedawca, a tym pierwszym agent ubezpieczeniowy.

Chociaż... Skoro towaru nie ma na magazynach, to jakoś ta sprzedaż musi im się udawać. Za cholerę jednak nie rozumiem, jak.