poniedziałek, 1 czerwca 2015

Książki i randki w ciemno

I znowu będzie o książkach.

Nikogo nie obchodzi ta archaiczna forma stymulacji szarej materii? Wszyscy już sobie poszli? Może jednak ktoś został? Jedna, może dwie osoby? Super. Nieważne, że jest Was niewielu. Przynajmniej jesteśmy w sensownym towarzystwie, prawda?

Ekhem... Książki.

Kiedyś o tym pisałem, ale przypomnę - dawno temu traktowałem każdą książkę niczym staromodne małżeństwo: skoro zacząłem czytać, to dotrwam do grobowej deski (czy raczej do ostatniej strony). Teraz, kiedy już odkryłem, że jedynym surowcem absolutnie nieodnawialnym jest Czas, moje związki z książkami są mniej rygorystyczne.

Jak wiadomo, jeśli chodzi o książki, nie należy się sugerować powierzchownością (okładką), najważniejsze jest wnętrze (treść)*.
Właśnie dlatego kiedyś czytałem wszystko od deski do deski. Bo jak ocenić treść, jeśli nie poznało się jej w całości?

Otóż jest kilka sposobów.

Przede wszystkim, wybieramy typ, który się nam podoba**.
W moim przypadku od razu odpadają książki o wampirach, romanse i wielotomowe sagi fantasy, pełne elfickich cipasów i zawszonych, krasnoludzkich pierdolców. Reszta ma szansę.

Poza tym można zdecydować się na sprawdzonego autora... zazwyczaj.
Niestety, zdarzają się niewypały - wszystkie sygnały są w porządku, z początku nawet coś iskrzy, ale pod koniec pierwszego aktu, gdy już znamy bohaterów i wiemy, wokół czego kręci się fabuła, nagle okazuje się, że najlepsze, co można zrobić, to rozejść się i poszukać czegoś innego...***.
W moim przypadku takimi ostatnimi niewypałami okazały się aż dwie książki Joanny Chmielewskiej.
Kiedyś, młodym pacholęciem będąc, zaczytywałem się w jej kryminałach (i nie tylko kryminałach, bo takie "Skarby" to raczej powieść przygodowa). W ostatnich latach mój entuzjazm wobec kryminałów wszelakich zdecydowanie ostygł, ale przecież... To Chmielewska! Jeśli ktoś umie napisać dobrą, zabawną powieść, z doskonale grającymi dialogami, to na pewno pani Joanna!
No i trafiło na dwa niewypały pod rząd. Jeden mnie odstraszył tym, że był wykombinowany na siłę - bohaterce zginęła pamiątkowa zapalniczka, zdaje się, że ktoś w stylu agenta Tomka ją ukradł, ale gdy pluton przyjaciół bohaterki usiłuje odzyskać zapalniczkę, znajdują trupa, a odzyskana zapalniczka okazuje się być zupełnie inną zapalniczką... I w tym momencie zgasiłem świece, odstawiłem wino, wyłączyłem płytę z "Beast of Burden".... To znaczy, odłożyłem książkę.
Nic to, złapałem za następną. I było jeszcze gorzej - połowa tego, co przeczytałem, to dialogi przyjaciółek, plotkujących i rozważających, czy jedną z nich zdradza mąż****. Poza tym, już w pierwszych akapitach dowiadujemy się, że ktoś doskonale pasujący do opisu wspomnianego niewiernego męża zacukał jakąś babę - przy czym zatłukł nie tę, o którą mu chodziło... Więc albo na pierwszej stronie dostałem rozwiązanie zagadki, albo tak uporczywie wciska mi się fałszywy trop, że rozwiązanie będzie całkowicie z dupy wzięte.
Nigdy się nie dowiem, bo książkę odłożyłem i nie zamierzam wracać.

Można zdecydować się na randkę w ciemno.
W moim przypadku była to powieść o Monstrumologu, "Klątwa Wendigo" Ricka Yancey'a.
Niestety, ta randka nie przebiegła za dobrze.
To był, jeśli mi się coś nie pomyliło, drugi tom cyklu (a może trzeci?) - co mogło oznaczać, że książka ma wyśrubowane oczekiwania wobec mojej osoby (mianowicie, liczy na to, że czytałem poprzednią część).
To jednak nie okazało się problemem.
Problemem okazało się to, że nie zainteresowała mnie fabuła. Sporym problemem okazała się rozbieżność między bohaterem, a pierwszoosobowym narratorem (bohaterem, jak zakładam, był monstrumolog, narratorem... Ech, było ich dwóch - jednym był facet, który czytał pamiętniki innego faceta - a tym innym facetem, czyli sub-narratorem, był młodociany i nieco tępawy asystent monstrumologa). Gigantycznym problemem było zachowanie monstrumologa - facet jest, w gruncie rzeczy, wiedźminem, tyle tylko, że bardziej od zabijania potworów, interesuje go ich zbadanie i skatalogowanie (w miarę możliwości związane z wiwisekcją)... i tenże monstrumolog nie wierzy w istnienie wendigo! Co jest, do cholery? Wendigo w tytule, bohaterowie spotykają wendigo co najmniej kilka razy, pewien facet przechodzi transformację i zostaje wspomnianym wendigo... a imć monstrumolog wciąż nie wierzy w wendigo...
Po prostu nie byłem w stanie tego strawić. Kiedy bohaterowie odstawili opętanego/transformującego faceta tęskniącej żonie, zapewniając ją, że za kilka tygodni koleś wróci do normy, uznałem, że wystarczy.
Z tej randki oddaliłem się z niesmakiem.

Jednak czasem zdarza się udana randka w ciemno. Mimo, że pierwsze sygnały są niekorzystne...

To miejsce, w którym muszę wspomnieć o Robinsonie Crusoe.
Czytałem go jako lekturę w podstawówce, całe życie temu. W zasadzie niewiele już pamiętam - ale silne wrażenia pozostały ze mną do końca życia*****. Zapewne niektóre z nich są mylne...******
Przede wszystkim - Robinson cały czas powtarzał, że gdyby tylko słuchał się kochanej matuli, to nic złego by go nie spotkało.
Nic złego?
Facet wylądował na wyspie, gdzie nie musiał płacić podatków, martwić się upierdliwymi sąsiadami, miał doskonałą pogodę, dostęp do słodkiej wody, żywności... Już wtedy coś mi tu nie grało.
Poza tym, jeśli naszemu maminsynkowi udało się coś zrobić (zasiać zboże, sklecić parasol) to tylko dzięki... miłościwemu Panu Bogu.
Facet brzmiał jak obłąkany katecheta.
Nienawidziłem skurwysyna z całego serca.
Robinsona zresztą też.

Wspominam o tym dlatego, że pierwszym sygnałem, który wysłała mi książka Andy'ego Weira, było silne skojarzenie z Robinsonem.

Książka nosi trochę niefortunny tytuł "Marsjanin" - na szczęście, nie jest o kosmicie, który rozbił się na planecie Ziemia i potrzebuje pomocy jakiś dzieciaków, żeby zadzwonić do domu. Nie, "Marsjanin" to opowieść o facecie, który wskutek drobnej katastrofy podczas załogowej misji na Marsa, zostaje sam na powierzchni Czerwonej Planety. Nie może komunikować się z Ziemią. Ma zapasy na kilka tygodni - a następna misja jest planowana dopiero za kilka lat. Ale zamiast wstrzyknąć sobie śmiertelną dawkę morfiny i mieć święty spokój, bohater decyduje się przetrwać za wszelką cenę. Musi zadbać o źródło energii. Musi zdobyć (uprawiać) pożywienie - a żeby to się udało, potrzebuje gleby, nawozu i najcenniejszej: wody. Musi nawiązać kontakt z Ziemią, która jest przekonana o jego zgonie...
I robi to - nie użalając się na to, że pokarało go, bo był niegrzecznym chłopcem. Robi to, dzięki determinacji, sile i posiadanej wiedzy z zakresu botaniki, inżynierii, fizyki i chemii (choć, jak wyczytałem w przypisach, autor uciekł się do kilku uproszczeń. Zapewne sprawiło to, że taki matoł jak ja, był w stanie strawić powieść) - a nie dzięki wyimaginowanemu przyjacielowi, patrzącemu na niego z nieba... Poza tym nasz bohater - szczęśliwie dla czytelnika - na sytuacje stresowe reaguje poczuciem humoru.
Przez połowę powieści narrację stanowi dziennik prowadzony przez "Marsjanina" - dopiero potem do gry wchodzą Ziemianie, usiłujący pomóc facetowi wrócić do domu.
Najkrócej mogę to podsumować tak: Apollo 13 spotyka Robinsona (któremu odcięto wszystkie kijowe fragmenty).

Jak pisałem - pierwsze sygnały nie były zachęcające. Ale potem powieść mnie zauroczyła.
Na szczęście postanowiłem po pierwszej randce wybrać się na drugą. I nagle okazało się, że jest rano, nie spałem całą noc, a książka leży na łóżku obok mnie, dokładnie przeczytana...


-------------
* Trochę, jak z kobietami.
** Tak, jak z kobietami.
*** Zupełnie, jak z kobietami.
**** Całkowicie, jak... hmmm.
***** Nieco, jak z pierwszą dziewczyną, która złamała mi serce.
****** .... ech.... Jak wyżej...
--------------

PS.
Po napisaniu tego tekstu doszedłem do wniosku, że książki jednak nie są jak kobiety.
Są lepsze.
Nie zmuszają do chodzenia z nimi na zakupy, nie zdradzają, nie mają wkurwiających członków rodziny...

Z dniem dzisiejszym postanowiłem przestać tracić czas na kobiety, skupić się na książkach i umrzeć jako człowiek szczęśliwy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz