środa, 19 maja 2010

Solidarny z zalanymi

Jak żyje się w mieście zalanym przez powódź? Cieszę się, że pytacie. Zupełnym przypadkiem mogę na to pytanie odpowiedzieć.

Żyje się spokojnie i z optymizmem spogląda w przyszłość - przecież skoro premier nie widzi bezpośrednich przyczyn, aby ogłosić stan klęski żywiołowej, to znaczy, że nic nam nie grozi.

Chcecie całą historię, dzień po dniu? Nie wystarcza zapewnienie, że wszystko jest OK? Ależ służę.

Dzień pierwszy. Niedziela wieczór.
Pada od jakiegoś czasu, cały weekend był spartolony przez wilgoć lecącą z chmur, ale jest wiosna, to normalne, zresztą mokry maj oznacza dobre plony dla rolników, więc ceny produktów rolnych nie pójdą w górę... Choć reumatyzm nieco strzyka w przechodzonych kościach, optymizm sam się narzuca.
Fakt, ciemno zrobiło się tuż po dziewiętnastej, zanim niemal półtorej godziny później zapaliły się latarnie, na zewnątrz było dziwnie nieprzyjemnie. Mniej więcej od ósmej zaczęły po mojej ulicy jeździć wozy straży pożarnej na sygnale świetlnym, ale bez dźwiękowego. No cóż, najwyraźniej gdzieś niedaleko zalało piwnicę komuś ważnemu.

Dzień drugi. Poniedziałek.
Barierki na drogach. Znaki zakazu wjazdu. Kilku kierowców nie ma cierpliwości, omija barierki i wjeżdża na zakazane drogi. Worki z piaskiem wzdłuż ogrodzeń okolicznych domów. Wszystkie samochody wyprowadzone z garaży. Auta brodzą w trzydziestocentymetrowej wodzie. Lokalne rzeczki wylały, woda idzie dokładnie z wysokością wału przeciwpowodziowego. Da się dojechać do najbliższego wiaduktu kolejowego - dalej przedzierają się już tylko ciężarówki. Pobocza pełne samochodów, które poległy w walce z przeprawą wodną rodem z Camel Trophy.
Jedni usiłują walczyć dalej i dotrzeć do roboty - niektórym się udaje, inni przypłacają to sporą utratą wartości samochodu. Spóźnienia są nieuniknione. Pozostali rezygnują i wracają do domów, póki mają jak.
Zaczyna się czatowanie przy mediach. Telewizja zajmuje się gotowaniem na ekranie i nadciągającymi kampaniami prezydenckimi. Internet jak zwykle pełen debili, najczęściej rajcujących się rezultatem Kubicy we wczorajszym Grand Prix. Zostaje radio. I tu moje zaskoczenie - pierwszy raz słyszę, jak lokalna, publiczna rozgłośnia pełni swoją misję. Co kilka minut komunikaty o stanie dróg, o kondycji komunikacji miejskiej, uspokajające głosy, niewiele muzyki, a co najważniejsze: odbierają telefony od słuchaczy i odpowiadają na pytania. A ludzie dzwonią albo wściekli, że życie mają przez tę wodę pod górkę, albo na granicy paniki - bo zdają sobie sprawę, że będzie tylko gorzej, że w każdej chwili szlag trafi prąd, a potem mogą być problemy z dostawami wody pitnej.
Telefony między znajomymi. Ludzie chcą wiedzieć, kto dotarł do pracy, kto ma widoki na powrót do domu, no i najważniejsze - co jest już zalane?
Niedaleko jest osiedle mieszkaniowe. Ładne, w miarę nowe. Kilka tysięcy mieszkańców, jak populacja niewielkiego miasteczka. Mają jedną dojazdową drogę dla samochodów i jedną tylko dla pieszych. W pewnej odległości osiedle opływa malutka rzeczka. Po południu osiedle jest już odcięte od świata. Dosłownie.
Z okien widzę, jak na żółtych sygnałach co chwila przemykają jakieś samochody - może ZiKiT, może Straż Miejska - a za nimi na pełnym gwiździe wywrotki z piaskiem.

Dzień drugi. Wtorek.
Pierwsza rzecz rano - włączone radio. Rozmowy z ekspertami. Już nie pada określenie "zagrożenie powodziowe", czy "lokalne podtopienia" - teraz co chwila słyszę wyraz "powódź". Nic dziwnego - podobno dwie przecznice od mojego domu już ewakuowano mieszkańców jednej ulicy. Komunikacja miejska działa, ale nikt nie wie, gdzie jeździ. Co godzinę w Internecie podawane są kolejne ograniczenia kolejnych linii autobusowych. Nikt się nie łudzi, czekamy na falę kulminacyjną (choć pada bez przerwy, a jak Czesi zaczną opróżniać swoje zbiorniki retencyjne, to może dopiero zrobić się wesoło - więc słowo "kulminacyjna" wydaje mi się mylące). W każdej chwili jeden z mostów ma zostać zamknięty. Niusiarnie rajcują się liczbą ofiar - powódź ma już czterech sztywniaków na koncie. Radio co pół godziny daje raport ze stanem dróg w całym województwie. Teraz dopiero zaczynają się wiadomości o "dramacie w Małopolsce".
O dziwo, śmieciarki kursują zgodnie z planem. Szacunek dla MPO w moim umyśle wzrósł wielokrotnie.
Dostrzegam przede wszystkim fakt, że ruch kołowy na mojej ulicy zamarł. Z rzadka przemknie jakiś cywilny samochód, czasem nieregularny, zbłąkany, pusty autobus z łomotem pokona okoliczne dziury w nawierzchni. Za to w tle bez przerwy słychać syreny, czasem widać wóz strażacki. Pada bez przerwy, do tego jest upiornie zimno - maj, a słupek rtęci twierdzi, że mamy siedem stopni Celsjusza.
Po południu zaczynają się polityczne pojedynki łaskawie nam panujących. Premier, stojąc w błocku, z parasolem nad głową, trzymanym przez anonimowego poddanego, stwierdza, że nie widzi bezpośrednich przyczyn, aby ogłosić stan klęski żywiołowej. Złośliwy reporter zauważa ze studia, że wprowadzenie takiego stanu oznaczałoby przesunięcie terminu wyborów prezydenckich - a przecież porządek musi być, nie będzie nam się jakaś brudna woda mieszała w politykę!
Wierzę premierowi - przecież jednym z dwóch najważniejszych ludzi w państwie nie zostaje byle kłamliwy, cyniczny kutasina. Idę na własne oczy zobaczyć, że nie ma klęski.

Wciąż dzień drugi. Wtorek po południu.
Ubieram się z rozwagą. Nie dysponuję parasolem - odkładałem zakup w nieskończoność, co teraz okazało się kiepską strategią. Wybieram długi czarny płaszcz, z poobrywanymi guzikami, mocno znoszone, stare jak świat buty, a na głowę zakładam czapeczkę z daszkiem w oczojebnym kolorze. Nic, co ma jakąkolwiek wartość, rzeczy, które mogą oberwać deszczem, błotem, kwasem i ciężkim promieniowaniem i nie będę ich żałował. Fakt, wyglądam jak zboczeniec, albo potencjalny szabrownik, a zdecydowanie jak kretyn - ale mam to gdzieś. Idę na spacer do strefy zero.
Chodniki nie są skryte pod warstwą wody, jest nieźle. Nienaturalna cisza zmącona jedynie odległymi syrenami. Pierwsze skrzyżowanie - w poprzek stoi drogi wóz Straży Miejskiej. Nad oknem kierowcy nachyla się człowiek, pewnie z któregoś z kilku samochodów, stojących na drodze z włączonymi silnikami i światłami. Skojarzenie: to wygląda trochę jak zdjęcia ze stanu wojennego. Odruchowo sprawdzam, czy wziąłem dokumenty. Zostały w normalnym ubraniu.
Strażnicy mają dość pracy, nie zamierzają mnie legitymować. Wszystkim zmotoryzowanym każą zawracać. Nieważne, czy masz małą hondę, czy jedziesz UAZem - zakaz wjazdu nie obowiązuje chyba tylko mieszkańców i służb wszelakich.
Idę dalej. W końcu widzę: wszystkie parcele odgrodzone od jezdni workami z piaskiem. W polu widzenia na ulicy może trzy osoby: mieszkańcy, albo ciekawscy jak ja. Czuję na sobie spojrzenia zza zasłon. Chyba tubylcy rzeczywiście dopatrują się we mnie szabrownika. A może po prostu wypatrują, jak wygląda jezdnia, czy już jest pod wodą? Tak czy inaczej, czuje się jak w filmie o zombie.
Docieram do miejsc, gdzie wywrotki zrzucały piasek. Niedaleko wciąż leży sterta świeżutkich worków, czekających na napełnienie - brakuje tylko piasku i ludzi do napełniania. Możliwe, że ciężarówka już jest w drodze, a może po prostu dostarczono zbyt wiele worków. Cały chodnik i jezdnia pokryte upiornie śliską warstewką błota. Moje zdewastowane buty nie mają ani trochę przyczepności. Nie chcę skręcić kostki, zawracam. Prześlizguje się koło Straży Miejskiej, jadący z naprzeciwka samochód, mimo całej dostępnej drogi i faktu, że za chwilę i tak będzie musiał zawrócić, wjeżdża precyzyjnie w kałuże tak, aby jak najskuteczniej mnie ochlapać. Płaszcz znosi to bez problemu, mój środkowy palec przez chwilkę moknie na zacinającym deszczu.

Końcówka. Wciąż wtorek, tym razem wieczór.
Ciągle mam prąd i, co najdziwniejsze, Internet. Piszę te słowa i zastanawiam się, czy wrzucić je na stronę już dziś, czy poczekać z updatem do jutra (a i tak obiecywałem sobie, że to czwartek ma być deadlinem na cotygodniową aktualizację). Postanawiam poczekać do jutra. Ostatecznie, nie ma klęski. Będzie dobrze.


Dzień kolejny - dodane podczas update'u strony. Środa.
Wody wciąż dużo - znaczy, w mieście, bo na półkach sklepowych już się skończyła. Internet wciąż działa. Czekamy, co będzie gdy fala wody z czeskich zbiorników retencyjnych do nas dopłynie.
Pożyjemy, zobaczymy.