środa, 5 maja 2010

Na niebiesko - bez 3D

Nominacje do Oscara, ogarniająca większość populacji mania na niebieskie humanoidy, zakładane na licznych forach wątki typu "Avatar - jeden z najważniejszych filmów science-fiction" - wszystko to zbudowało u mnie spore oczekiwania względem nowego filmu Camerona.

Na wszelki wypadek nie poszedłem do kina. Poczekałem na DVD. Cel tego oczekiwania był prosty - uniknąć kolejek po bilety i towarzystwa innych widzów, a także, co najważniejsze, wydarcie filmowi Camerona jego najsilniejszej broni. Oglądanie "Avatara" bez 3D, na zwykłym ekranie telewizora (z prawdziwym kineskopem, a nie jakiegoś LCD HD ready, czy plazmy) jest, nie oszukujmy się, zupełnie innym sposobem oglądania, niż zamierzył to Cameron. Problem w tym, że naprawdę dobre filmy nie wymagają gigantycznych ekranów, dolby surround, ani wywołujących u mnie nudności sztuczek 3D. Odarty z tych drobiazgów, zredukowany do zwykłego ruchomego obrazka, "Avatar" najzwyczajniej w świecie nie dorasta do oczekiwań.

Całość jest historią Pocahontas, tylko pomalowaną na niebiesko. Dziury logiczne są dość głębokie, żeby wjechać w nie po dach przegubowym Ikarusem. Bohaterowie są nudni, płascy i przewidywalni. Dialogi nie zapadają w pamięć. Co najmniej godzina filmu nie musiała wcale trafić na DVD - była nakręcona tylko i wyłącznie po to, aby oglądać ją na wielkim ekranie w osławionym 3D. Tempo akcji kuleje. Przesłanie proekologiczne jest... No jak zwykle, jest naiwne - niby ma nauczyć widzów, że powinni brać przykład z niebieskich i szanować planetę, ale takie moralizatorstwo jest skazane na porażkę. Ludzie nie potrafią segregować i prawidłowo utylizować śmieci, z powodów finansowych ogrzewają zimą swoje domy węglem - dopóki nie wyeliminujemy tych i tysięcy podobnych problemów, gadanie o życiu w harmonii z Matką Ziemią jest najwyżej pompatyczną hipokryzją.

Najbardziej jednak rozbroiła mnie nazwa minerału, który jest powodem ludzkiej inwazji na Pandorę. Unobtainium... Odniosłem wrażenie, że scenarzyści przeoczyli, że należało przed rozpoczęciem zdjęć wymyślić nazwę zmyślonego minerału, wskutek czego zostali przy "tytule roboczym" dla rzeczonego minerału. Zdajecie sobie sprawę? Ktoś wykombinował cały język dla niebieskich kotoludzi, ale nie chciało im się już popracować nad nazwą dla kosmicznej ropy naftowej. Swoją drogą, wciąż nie odważyłem się sprawdzić, jak z tym bublem poradzili sobie polscy tłumacze. Niewydobywalium? Nieosiągalium? Nie-rób-sobie-ze-mnie-jaj-Cameron-ium?

Niestety, dla wszystkich wierzących, że "Avatar" jest najważniejszym filmem s-f ostatnich lat: nie jest i tyle. Gdybyście przestali obmacywać własne erekcję i przez chwilę nie fantazjowali o kopulowaniu trzymetrowej, niebieskiej kocicy, zauważylibyście, że poza efektami, które docenia się tylko w sali kinowej, ten film nie ma nic ponadprzeciętnego do zaoferowania.

Ja zamierzam jak najszybciej zapomnieć o "Avatarze". Skupię się na oczekiwaniu na inny film, też z dużym A w tytule. Tak jest, myślę o "The A-Team". Drużyna A przynajmniej nie wciska mi kitu, że jest czymś więcej, niż prostym, widowiskowym średniakiem, jadącym na łatwo rozpoznawalnej marce - mam niskie oczekiwania, więc pewnie film mi się spodoba.