czwartek, 13 maja 2010

Space - the final frontier



Z pewnych przyczyn zapoznawałem się ostatnio ze Star Trekiem. Nie, nie wszedłem na Wikipedię, tylko oglądałem odcinek po odcinku serię The Next Generation oraz Enterprise. Potem wszedłem na Wikipedię. Przy okazji przekonałem się, że najróżniejszych seriali osadzonych w świecie Roddenberry'ego jest od groma, do tego dochodzą filmy fabularne i około pół tysiąca (sic!) książek (zbiorów opowiadań i powieści, wydawnictw typu "seksualne wspomnienia Shatnera z zielonymi kosmitkami" nawet nie próbuję liczyć), że o komiksach nie wspomnę. Krótko mówiąc, Star Trek jest wielki. Na pewno jest w nim dość miejsca, żeby nawet ktoś o tak dziwacznych upodobaniach jak moje, znalazł w nim coś dla siebie.

"Enterprise", jeśli dobrze rozumiem, jest ostatnią, najbardziej współczesną inkarnacją serialu o podróżach statku kosmicznego zmierzającego tam, gdzie nie było dotąd żadnego człowieka. W teorii powinien być dobry - po tylu latach twórcy powinni mieć dość doświadczenia, aby wiedzieć, jak robi się dobry serial. Niestety, jak dla mnie okazał się słaby - choć nie było w nim wielu elementów, które działają mi na nerwy w "The Next Generation", to sama historia była słabiutka. Do tego zadziwiająco często scenarzyści wpadali w schemat "kapitan zostaje uwięziony, odcinek polega na tym, że ktoś z załogi musi zorganizować mu ucieczkę". Najlepsze z całej tej serii okazały się bloopery i dwa odcinku osadzone w "mirror universe" - a jeśli wpadki z planu ogląda się o niebo lepiej niż efekt zamierzony przez twórców, do tego spin-offowe odcinki są o całe lata świetlne bardziej atrakcyjne od tych zwykłych, to znaczy, że z serialem jako takim jest coś bardzo nie w porządku.

"The Next Generation" z kolei...



No cóż, ma sporo słabych punktów. Po kolei:

- technologiczny overkill.
Technologia potwornie często wchodzi w drogę scenarzystom. Weźmy taką teleportację: w oryginalnej serii wprowadzono ją z dwóch przyczyn: było to coś nowego, a także dlatego, że dzięki transporterom nie trzeba było tracić czasu ekranowego na pokazywanie widzon, jak Kirk leci sobie promem na powierzchnię planety. Niestety, taka technologia jest zbyt potężna - scenarzyści próbują nieco zbalansować gigantyczne możliwości, jakie daje teleportacja (nie działa przez tarcze, ma ograniczony zasięg, do tego co rusz wymyślają nowe rodzaje interferencji, żeby O'Brien nie mógł sobie poradzić z beam'owaniem Rikera na pokład), ale widać, że robią to na siłę. Inna rzecz, że transportery nie są najbardziej rażącym przykładem nieodpowiedzialnego wprowadzania zbyt potężnych technologii. Najbardziej boli mnie holodeck. Nie dość, że jest to potwornie przesadzone urządzenie, to jeszcze mam wrażenie, że powstał tylko po to, aby Data mógł zgrywać Holmesa.

- Statek kosmiczny, będący w zasadzie jednostką badawczą, ale jednocześnie pełnowartościowym okrętem wojennym ma na pokładzie setki osób cywilnych. Ja wiem, że za czterysta lat świat będzie inaczej zorganizowany, ale jednak mam problem z przełknięciem tej koncepcji.

- Deanna Troi (albo podobnie, nie trudziłem się sprawdzaniem pisowni). Jest to postać, która ma tylko jedno zadanie: podnieść wrażenia estetyczne na mostku kapitańskim. Jako psycholog jest do bani, jako empatka jest równie fatalna (zresztą znowu sprawa z overkillem, gdyby była dobra w swoim zawodzie, to stałaby się zbyt silną postacią potrafiącą manipulować każdym oficerem Enterprise, przy czym nikt nie byłby w stanie jej okłamać. Wymarzona dyplomatka została zdegradowana do niezbyt bystrego obiektu zadurzenia dla Rikera i niemal wszystkich przypadkowych pasażerów Enterprise).

- Data. Jest wkurwiający. I tyle.



- Wesley. Taki startrekowy Robin - dzieciak, wsadzony do serialu po to, aby młodsza część widowni miała się z kim identyfikować.

- Fazery ręczne mają kilka ustawień. Można je wyregulować tak, aby były bronią ogłuszającą. Więc czemu nikt z tego nie korzysta? Gdybym dysponował bronią paraliżującą, nie wywołującą trwałych obrażeń, na miejscu Rikera i Picarda nosiłbym dwa egzemplarze jednocześnie i strzelał z obu luf - bez ostrzeżenia - do każdego Romulanina, Ferengiego i wszystkich, którzy patrzyli by na mnie w sposób, który nie przypadłby mi do gustu.

- I jeszcze raz Data. Jest tak wkurwiający, że zasługuje na ponowne wyróżnienie.

Jednak gdzieś między czwartym a szóstym sezonem odkryłem, że są w The Next Generation rzeczy, które przypadły mi do gustu. Znowu ucieknę się do wyliczanki:

- Picard. Przemyślana postać, grana przez fantastycznego aktora. To połączenie musi działać. Uwielbiam patrzeć na gościa, który jest kompetentny, odpowiedzialny, doświadczony, doskonale wie, na co może sobie pozwolić, a jednocześnie ma gigantyczną obsesję. Facet ma świra na punkcie władzy - a Patrick Stewart potrafi to doskonale zagrać. W pierwszych sezonach myślałem "Stewart marnuje się w tak idiotycznym serialu". Później, dokładnie w odcinku "Ensigns of command", odkryłem, że nikt inny nie nadaje się na kapitana gigantycznego statku kosmicznego. Do tego uwielbiam ten akcent i tę staranną wymowę każdego wyrazu.



- Q. Miał fatalny start w inauguracyjnym epizodzie, ale potem zrobiono z niego interesującą i zabawną postać.



- Niektóre epizody są całkiem dobrze napisane. Nie zamierzam zagłębiać się w szczegóły (musiałbym namierzyć konkretne odcinki i przypomnieć sobie ich tytuły, a to zajęłoby mi zbyt dużo czasu), wystarczy tylko, że trafiłem na kilka takich, w których nie mam specjalnie czego się przyczepić.



Niby tylko trzy pozycje, ale wystarczyły, abym wytrwał przy serialu. Mało tego, sprawiły, że kilka razy pomyślałem "szkoda, że teraz już takich nie robią".
Robią za to bezwstydne retcony - ale to już temat na inny raz.