Przez ostatnie dni jakoś dziwnie się czułem. Niestrawność? Niewłaściwy poziom krwi w alkoholu? Nie. A jednak coś było nie w porządku.
W końcu zrozumiałem. Pisząc o tym, jak zostałem Hardrockowym Rabbim, pisałem o aktywności, która jest zdrowa - jeśli nie liczyć ryzyka kontuzji - która jest, o zgrozo, społecznie akceptowalna... I na swój ociekający cholesterolem sposób nawet tak jakby zachęcałem do biegania. Czuję, że muszę jakoś zbilansować karmiczną równowagę.
O czym by tutaj.... O! Już mam!
Minister Szczęśliwości ostrzega: palenie tytoniu niekoniecznie Cię zabije - są palacze, którzy dożywają setki i nie mają raka - za to na pewno ukoi Twoje nerwy, a przy odrobinie szczęścia sprawi, że schudniesz. Serio: nikotyna może zastąpić twixy i oreo. Jedynym prawdziwym problemem jest to, że oddech cuchnie popielniczką. Francuskie pocałunki nagle nie są aż tak przyjemne.
Ale, jeśli tak jak ja, obecnie nie masz jakiejś ogłupionej ofiary, która wierzy, że kochasz ją nad życie; a co za tym idzie, nie grozi ci całowanie się z kimkolwiek - nie żałuj sobie dymka.
Ten tekst nie będzie o papierosach - rzuciłem je dawno temu. Jak wiadomo, nie ma nic łatwiejszego od rzucenia palenia: są tacy, którzy rzucają je cztery razy w miesiącu. Ja przekonałem się, że rzuciłem je definitywnie, gdy na ulicy minąłem się z trzema ślicznymi dziewczynami - i jedyne, o czym mogłem myśleć, to "Jak one potwornie śmierdzą! Wytarzały się w popielniczce, czy jak?"
Wyglądało na to, że moja przygoda z nikotyną się skończyła. Mój osobisty szympans nie miał nic do roboty, oddychało mi się cudownie łatwo, no i zacząłem na poważnie gromadzić kilogramy w obwodzie pasa. Tak już jest, że ochotę na papierosa zastępuje ochota na słone paluszki... albo chipsy... na czekoladę... poza tym, skoro nie palę, to zasłużyłem na pepsi. I może kawałek szarlotki, dziękuję bardzo. Alice Cooper powiedział, że nie da się wyjść z nałogu; można tylko zmienić to, od czego jest się uzależnionym. Miał rację.
Koniec palenia zbiegł się z rozpoczęciem kontrolowania alkoholizmu*. Wcześniej weekend oznaczał upicie się do granicy nieprzytomności, rzyganie w jakiejś publicznej toalecie, a po powrocie do domu sikanie przez okno, przy jednoczesnym śpiewaniu na cały głos "Fat Bottomed Girls".
Kontrolowanie oznaczało, że przyjmuję taką dawkę, jaka akurat była potrzebna, żeby zasnąć, albo chociaż przestać myśleć o pewnych osobach, o muzyce, która źle mi się kojarzy, o nieprzyjemnych rzeczach i takich tam pierdołach. I ani kropli więcej. Stosuję tę metodę do dziś. Przynajmniej sąsiedzi nie narzekają.
Niemniej, jak każdemu nałogowcowi, zdarzają mi się potknięcia. Fakt, rzyganie po kątach nie wchodzi już w grę, podobnie jak okienne incydenty i fałszowanie Queen. Ale pewien czas temu noc była chłodna, zima straszyła, cienie na ścianach się wydłużały, a ciepełko w butelce Jacka Danielsa było płynnym zbawieniem...
Doprowadziłem się do stanu, w którym pewne stare, zarzucone i niejasne pomysły nagle wydały się genialne w swojej prostocie.
Na drugi dzień, skacowany, dostałem maila ze sklepu Fajkowo, z potwierdzeniem zamówienia. Zamówiłem fajkę, akcesoria i tytoń. Po pijaku. Na szczęście, nawet odległy od trzeźwości, jestem świadom swoich możliwości finansowych. Wyglądało na to, że aby zamortyzować wydatek, przez jakiś czas będę musiał mniej pić, ale przynajmniej nie zbankrutuję.
Pocieszyłem się, że mogło być gorzej - mogłem próbować skontaktować się z którąś Największą, Jedyną i Prawdziwą Miłością, a wtedy nie dostałbym maila, tylko polecony od jakiegoś prawnika, albo wezwanie na policję - i poczłapałem do bankomatu.
O fajce myślałem już dawno temu - gdy złapałem się na tym, że jestem w stanie zeżreć siedem czekolad tygodniowo. Teorię Alice Coopera o nałogach znałem doskonale, wiedziałem, że pora znaleźć sobie nowy, mniej tuczący nałóg. Mój kłopot polegał na tym, że nie wyobrażałem sobie, że mógłbym po prostu pójść do jakiejś trafiki i pogadać ze sprzedawcą - takie postępowanie jest tabu dla członków mojego plemienia. Więc znalazłem sobie sklep internetowy i przeżyłem lekki szok kulturowy.
Pierwsze wrażenie było OK - hej, ładna fajka za dwadzieścia kilka złotych, tytoń za tyle samo, tylko koszta przesyłki nonsensownie podniosą kwotę...
A potem zobaczyłem te wszystkie akcesoria, filtry, wyciory, niezbędniki...
Wycofałem się do Googla, znalazłem portal miłośników fajki** i zdębiałem.
Okazało się, że te tanie fajki są ze złego materiału. Że na początek trzeba kupić ze trzy fajki - albo nawet więcej - z wrzośca, a w miarę dobre fajki zaczynają się od 150 PLN.
(Czyli na razie mamy rachunek na 450 PLN)
Że tanie tytonie nie dają się palić, bo są aromatyzowane. Lepiej zacząć od czystej Virginii.
(W sumie trochę ponad 480 PLN)
Wyciory do czyszczenia to podstawa, podobnie jak specjalna popielniczka.
(520 PLN)
Do tego niezbędnik. I Filtry. I zapalniczka, taka z bocznym płomieniem.
(Jakieś 550 PLN)
Kołeczek, do ubijania tytoniu, za jakieś trzydzieści złotych! KOŁECZEK!
(580 PLN...)
I koszta przesyłki.
(Ja pierdolę...)
Poza tym palenie to sztuka. Źle palona fajka się pali - w dobrze palonej pali się tytoń. W źle palonej fajce tytoń się nie spali do końca, będzie bulgotał kondensat, będzie wygasać co chwilę, trzeba ją dobrze nabić, a tytoń może być cięty na różne sposoby, co oznacza, że każdy nabija się trochę inaczej... A potem jeszcze jest kwestia czyszczenia tego ustrojstwa...
Rany boskie, palenie ma relaksować i sprawiać przyjemność! Co jest z tymi fajczarzami? To jacyś masochiści?
Pomysł palenia fajki zarzuciłem jako nieekonomiczny i zbyt stresujący. Aż do ubiegłej zimy.
Skoro już kupiłem fajkę, skoro znam teorię, to mogę spróbować palić to cholerstwo.
Przynajmniej nie szalałem z popielniczkami i kołeczkami - zamiast popielniczki, gliniany talerz i kawałek korka (w sumie za jakieś 6 PLN), kołeczek wystrugałem sobie sam (nie jest z wrzośca, nie jest zbyt piękny, ale kosztował mnie 0 PLN i działa, jak markowy produkt)...
Od razu zaznaczę, że wciąż się uczę. Fajka czasem mi gaśnie, czasem tytoń nie dopali się do końca. Pochwalić się mogę tym, że nie mam problemów z kondensatem - choć to może być zasługa kołków z balsy, zwanych dla zmyłki filtrami (jestem zdania, że prawdziwe filtry do fajki, to te węglowe. Reszta, to rzeczy które wpycha się w miejsce na filtr). Ponieważ sesja palenia trwa w moim przypadku jakieś półtorej godziny, plus czyszczenie, organizuję sobie ją mniej więcej raz na tydzień. Więc będę się uczyć jeszcze przez wiele miesięcy... Ale odrobina nikotyny przyjęta przez jamę ustną i tak sprawia przyjemność - choć na razie nie jest w stanie zastąpić tuczących słodyczy. Póki co fajka dla mnie to nowy zwyczaj, a nie nałóg.
Jednak nie tym chciałem się podzielić. Chcę tutaj przedstawić propozycję, jak zapoznać się z fajką małym kosztem.
I nie, nie proponuję zakupu fajki używanej. Przeraża mnie idea wpychania do ust czegoś, co gryzł, ssał i obślinił jakiś obcy facet***, pokryty zarazkami i Cthulhu wie na co chory. Nawet wygotowanie ustnika i kąpanie go w czystym spirytusie nie zmniejsza moich uprzedzeń.
Nie, moja wersja jest prostsza, bardziej higieniczna i jeszcze tańsza.
Jak już napisałem, raz na tydzień palę Virginię w mojej niedrogiej fajce z wrzośca. Ale jednocześnie coraz częściej zdarza mi się palić w czymś takim:
Kukurydzianka. Corncob, znaczy.
Fakt, nie jest piękna - ale jeśli zaczynasz palenie, to może nie chcesz robić z siebie widowiska wśród znajomych i będziesz puszczać pierwsze dymki w samotności. W takim razie uroda fajki staje się nieistotna. Poza tym, kukurydzianki palili tacy ludzie jak generał MacArthur i Huckleberry Finn (no dobrze, co najmniej jeden z nich może być postacią fikcyjną. Ale i tak kukurydzianka jakoś pasuje do bourbona i Creedence Clearwater Revival).
Ja wykorzystuję corncoba do palenia aromatyzowanego tytoniu. Raz, fajka działa jak kadzidełko i w pokoju ładnie pachnie. Dwa, nigdy nie miałem w niej problemu z kondensatem (akurat we wrzoścu też nie, ale tutaj nie ma kołka z balsy). Trzy, tytoń zawsze dopala się do końca. Czasem zgaśnie (rzadziej, niż Viginia we wrzoścu), ale można odpalić tanimi zapałkami i nie martwić się, że przypali się rim. Cztery, jest leciutka (zabawne, ale kiedy sprzedawca podaje parametry fajki, skupia się na rozmiarach, a nie na wadze, która według mnie jest co najmniej równie istotna). Nie ma filtra - więc nie trzeba kupować nowych na wymianę. No i czyszczenie - ustnik i cybuch są tak "wysokiej" jakości, że wycior nawet nie chce wejść w ten pierwszy, a ten drugi zmienia wycior w strzępy. Więc do czyszczenia wystarczy papierowy ręcznik w połączeniu z niezbędnikiem, poza tym ustnik można umyć pod bieżącą wodą.
Warto wspomnieć, że kukurydzianka, z konieczności, nie jest przesadnie pojemna. Moją wypalam w pół godziny - staram się na to patrzeć, jak na zaletę.
Na koniec ostatnia, najważniejsza cecha: cena. Mniej niż dwa piwa. Mój egzemplarz kosztował 4,90 PLN.
(4,90 PLN)
Do tego dodajmy niezbędnik, ginekologiem zwany (bo dłubie, skrobie i przepycha). Najtańszy, a sprawdza się tak samo dobrze, jak te droższe. Kosztuje 4 PLN.
(8,90 PLN)
Aromatyzowany tytoń MacBaren, 40gramów...
(w sumie koło 30 PLN)
Plus koszta wysyłki, niestety.
600 zeta, a 30... śmiem twierdzić, że jest różnica.
Krótko mówiąc, jeśli zacznie się od mojej opcji ekonomicznej, można stracić mniej forsy, niż przy polecanym przez zawodowców zakupie, a chyba równie skutecznie da się sprawdzić, czy fajka jest "tym czymś", czemu można poświęcić czas i pieniądze.
A jeśli jednak fajka nie przypadnie do gustu - zawsze są cygara.
Mam nadzieję, że nakłoniłem kogoś do niezdrowej i społecznie niemile widzianej aktywności. Od razu czuję się lepiej.
-------------------
* Jeśli widzicie nałogowca, który twierdzi, że kontroluje swój nałóg, to widzicie kogoś, kto jest mistrzem w samo-oszukiwaniu. Albo kłamcę.
** Jeśli na serio myślisz o fajce, zajrzyj tam, żeby dowiedzieć się, co mają do powiedzenia ludzie, którzy fajczarzami są dłużej, o wiele dłużej ode mnie, więc pewnie wiedzą więcej.
*** Kolejny powód, dla którego nie mam w planach uprawiania francuskiej miłości.