Znałem co najmniej dwie dziewczyny, które uwielbiały gołębie.
Obie miały lekkie kompleksy na punkcie nie pochodzenia z Krakowa tylko z sąsiedniej miejscowości. Obie reprezentowały wszystkie wady kogoś, kto przyjechał do większego miasta na studia i pozuje na stałego mieszkańca.
Mike Tyson zajmował się hodowlą gołębi.
Ja nie cierpię gołębi. Co najmniej dwa razy zderzyłem się z takim obrzydliwym ptaszyskiem na Rynku Krakowskim. Widziałem, jak w grupce gołębi kilka większych osobników zadziobało mniejszego. Ptaszek pokoju, nie ma co.
*
Znałem ludzi, którzy uwielbiali i hodowali papugi. Niektórzy z nich mieli zwykłego hopla na punkcie zwierząt i hodowali wszystko, co dało się oswoić albo chociaż zamknąć w klatce (w gruncie rzeczy, niewielka różnica).
Jednak była wśród nich para konkursowych snobów. Czerpali szczególną dumę z faktu, że mieszkali w Śródmieściu i przez to musieli płacić o ileśtamdziesiąt procent więcej za metr kwadratowy - "Ale, rozumiesz, ostatecznie to Śródmieście", rzucali od niechcenia, z ukontentowanymi uśmieszkami. Uśmiechów nie tłamsiła świadomość, że dokładnie po drugiej stronie ulicy była już inna dzielnica, a nie ich ukochane Śródmieście.
Hodowali papużkę nierozłączkę - jedną. I było to najbardziej hałaśliwe i brudzące zwierzę świata. Jakoś nigdy nie przekonałem się do papug.
*
Znałem gościa, który szalał na punkcie orłów. Obłąkany dziad wielbił padlinożercę w imię źle rozumianego patriotyzmu.
*
Znam właścicielkę pewnej firmy, kobietę, która hoduje kury - ale nie takie, które znoszą jaja i z czasem stają się rosołem, tylko rasowe i co za tym idzie kosztowne. Pracownicy w jej firmie dostają pensje z miesięcznym opóźnieniem, często też są oszukiwani przy obliczaniu nadgodzin... ale na zakup nowej kury szmal zawsze się znajdzie. A pracownicy? Jak im się nie podoba, to za bramę - pełno jest takich, co jeszcze będą z pocałowaniem ręki błagać o miejsce w firmie. Poza tym, jak któryś będzie podskakiwać, to dostanie dyscyplinarkę - napisze się, że kradł, pił i obnażał się w pracy.
Kury toleruję tylko w formie przetworzonej na filety z piersi i rosół.
*
Jest dokładnie jeden gatunek ptaka, który zyskał sobie moją sympatię. I to nie tylko dlatego, że właśnie para jego przedstawicieli rozpoczęła budowę gniazda na drzewie za moim oknem.
Oto, czym ten ptak zapracował na moje uznanie:
- Współczynnik masy mózgu do masy ciała ma taki, jak najwyżej rozwinięte naczelne.
- Jest nieprzeciętnie inteligentny, prawdopodobnie najbardziej ze wszystkich ptaków, i bardziej od wielu ssaków.
- Zaadaptował się do życia w warunkach miejskich, wykorzystuje możliwości, jakie daje życie wśród ludzi, ale jednocześnie pozostaje nieufny i nie daje się człowiekowi zbliżyć.
- Lata w sposób chaotyczny i niezgrabny... ale dzięki temu nawet sokół nie jest w stanie go upolować.
- W przeciwieństwie do łabędzia, który przez pomyłkę został symbolem wierności, mój ulubiony ptak pozostaje przez całe życie - a podobno dożywa trzydziestki - monogamiczny. W tym punkcie jest lepszy od ludzi, którzy przed sobą nawzajem i ni mniej ni więcej, tylko przed samym Bogiem ślubują sobie wierność do śmierci... a po pięciu, sześciu latach składają pozwy rozwodowe.
- Z badań wynika, że potrafi odczuwać i wyrażać smutek. Znowu punktuje w stosunku do niektórych ludzi.
- Jest JEDYNYM ptakiem, który bez specjalnego treningu, sam z siebie, potrafi przejść test lustra. Mówiąc krótko, jest samoświadomy.
To oczywiście sroka.
My kind of bird.