wtorek, 27 maja 2014

Run like hell

Koło 11:00, 24 stopnie Celsjusza, niebo zachmurzone.

Buty, czapka z daszkiem, empetrójka, słuchawki i wychodzę na ulicę.

Najpierw idę szybkim krokiem, żeby trochę rozruszać serce. Przy okazji uruchamiam empetrójkę, poprawiam słuchawki... Docieram do przecznicy. To moja linia startu.

W słuchawkach "Hammer to fall" Queen. Wyrwa w masie samochodów wypełniająych smrodem spalin i klaksonami skrzyżowanie - przebiegam przez jezdnię.

Teraz długa prosta. Większość po płaskim, ale w pewnym momencie lekko w górę, do przejazdu kolejowego.

Na tej prostej odzywa się mój wewnętrzny inteligent.

Christopher Titus nazywa ten wewnętrzny głosik "Inner-retard", wewnętrznym debilem. Ja o swoim nauczyłem się już myśleć, jako o wewnętrznym inteligencie - bo mój głosik zawsze ma rację.

Drań brzmi dokładnie, jak Penn Jillette.

- To co będzie problemem na dziś? Coś łupie w prawym biodrze... Ale obie łydki już zaczynają dawać w kość. Że o kolanach nie wspomnę. Jak zamierzasz wytrzymać całą trasę, co? I czemu w ogóle myślisz, że warto?

Skupiam się na głosie Freddiego Mercury'ego, olewam Penna. Ale trochę zwalniam - to nie wyścig, nie liczy się prędkość, zależy mi na dystansie.

Gitarowe solo Maya, skręcam w moją boczną dróżkę, od której wszystko się zaczęło. Na razie jest dobrze, biegnę niezbyt szybko, ale równo, nie ma problemów z oddychaniem.

- Jasne, tylko serce łomocze coraz głośniej, a kostki i kolana skrzypią jak zardzewiałe.

Nie jestem nawet w połowie dróżki. Zaczyna się "Inside the machine" Dickinsona.

Skrzyżowanie. Skręcam w lewo. Teraz wzdłuż domków jednorodzinnych, do następnego skrzyżowania, przy którym stoi kapliczka.

- Ciekawe czy kiedyś zadasz sobie trud sprawdzenia, komu ta kapliczka w ogóle jest poświęcona?

Przy kapliczce zaczynają grać Die Toten Hosen. "Hier kommt Alex". Przebiegam przez most nad lokalną rzeczką - jako dzieciaki puszczaliśmy z jej nurtem papierowe łodki. Teraz trochę w dół, do starej remizy...

- No i zaczynają się schody, panie Chciałem-Se-Pobiegać. Lepiej poddaj się już teraz.

A takiego wała. Zaczynam wbiegać na Szatańską Serpentynę Śmierci. Teraz to już nie zabawa, to prawdziwy, rzetelny wysiłek. Zaczynam czuć pierwsze strugi potu.

Wybiegam na samą górę. Aż do przystanku autobusowego.

- Po czym się zatrzymujesz, przez chwilę dyszysz jak pies, któremu uciekła suka, i zaczynasz swój Spacer Wstydu.

Fakt, muszę złapać oddech. Słońce wychodzi zza chmur. W słuchawkach zaczyna się "Rock of Ages" Def Leppard. Maszeruję...

- Powłócząc nogami i kaszląc jak stary astmatyk, którym jesteś...

... maszeruję wzdłuż ogrodzenia przychodni, przecinam parking dla pacjentów (niewielki, da się na nim zaparkować ile? Z dwadzieścia, może dwadzieścia pięć samochodów? Nieważne). Za parkingiem znowu biegnę.

Długa prosta, po płaskim. Muszę omijać kobiety z wózkami, w których pchają bachory, przy okazji zajmując całą szerokość chodnika.

Skrzyżowanie. Skręcam w prawo, w dół.

- Ledwie biegnąc i marząc o tym, żeby znowu się przespacerować.

A jednak wciąż biegnę. Może dlatego, że mam jeszcze resztki siły woli, a może dlatego, że gapią się na mnie robotnicy, którzy w teorii układają kostkę brukową...

- To znaczy jeden coś tam układa, a czterech siedzi na dupach w cieniu i pali szlugi. Czyli praca po polsku.

... i jakoś tak głupio publicznie się poddać i zmienić tempo na marszowe. W każdym razie biegnę, po tej chyba najdłuższej prostej na całej trasie.

Skrzyżowanie, lecę w lewo, dobiegam do mostka nad tą samą rzeczką, którą raz już dziś przekroczłem.

- I znowu przerwa w bieganiu. Teraz zaczna się Spacer Wykrętów.

Mostek, przystanek autobusowy, skręt w prawo, w bardzo boczną dróżkę. Muszę maszerować, bo:
a) muszę złapać oddech.
b) dróżka jest tak boczna, że dwa auta się na niej nie miną, a dziurawa, jak diabli. Do tego pokryta błockiem. Więc łatwo się poślizgnąć i zrobić sobie krzywdę.
Rzeczywiście, to wykręty.
W słuchawkach Alice Cooper. "House of fire".
Piosenka nawet nie dociera do połowy, jak dochodzę do miejsca, gdzie kończy się dziurawa droga gruntowa, a zaczyna gładki - choć nadal wąski - asfalt. Normalnie tutaj znowu zaczynam bieg.
Tym razem...

- Tym razem następuje coś, co jakieś osiem lat temu uznałbyś za katastrofę.

Owszem. Mianowicie, idąca z naprzeciwka atrakcyjna kobieta pyta mnie o drogę do pobliskiej pizzerii.
Oceniam, że jest niewiele młodsza ode mnie - albo w moim wieku, tylko umie o siebie dbać - przy jej nodze wesoło merda ogonem berneński pies pasterski... A jej oczy mają najpiękniejszy odcień błękitu, jaki widziałem w jakichkolwiek tęczówkach.

- Oczywiście, nie patrzysz, czy ma na przykład obrączkę na palcu. Jesteś zbyt pochłonięty jej... oczami.

Kilka lat temu takie oczy sprawiłyby, że nie tylko zaprowadziłbym ją pod same drzwi pizzerii. Nie tylko robiłbym co w mojej mocy, żeby jej się spodobać. Gdyby powiedziała, że chciałaby, abym zabił wszystkich kucharzy i klientów - zapytałbym tylko, czy mam to zrobić gołymi rekami, czy wolno mi ułamać sobie jakiś kijek, albo coś.

- A tym razem...

A tym razem byłem w stanie tylko machnąć ręką w ogólnym kierunku pizzerii, wystękać coś w stylu "prosto i w lewo"... po czym z powrotem wsadziłem słuchawki do uszu i ruszyłem do biegu.

- Pocieszę cię: na pewno już była zajęta. A jeśli jednak nikogo nie miała... Powiem tak: jeśli kobieta w twoim wieku jest samotna, to są spore szanse, że jest mentalnie tak spierdolona, jak ty. Chciałbyś zawrzeć bliższą znajomość z kimś, kto choć trochę cię przypomina?

Point taken. W każdym razie, osiem lat temu taki epizod byłby jak katastrofa. Dzisiaj wiem, że najdalej za tydzień nie będę o nim pamiętać.

- To się dopiero okaże.

Wracając od biegania. W słuchawkach Chickenfoot i "Big Foot". Do wtóru głosu Sammy'ego Hagara dobiegam do skrzyżowania. Mógłbym lecieć na wprost - z powrotem w moją boczną dróżkę, od której się zaczęło, tyle że w przeciwnym kierunku. To oznaczałoby szybszy powrót do domu.

Skręcam w lewo. Pod wiaduktem i pod górę - to mój Wypluwacz Płuc. Jakiś czas temu już pod wiaduktem zwolniłbym do marszu. Teraz zamierzam wbiec trochę za połowę wzniesienia - do znaku z ograniczeniem do trzydziestu i ostrzeżeniem o śpiącym policjancie.

Skręt w lewo, w prawo, cały czas pod górę. Biegnę, a znaku nie widać. Wreszcie jest. Odpuszczam. Znowu idę.

Na skrzyżowaniu kończy się Chickenfoot, a zaczyna "Turn my back on love" grupy Triumph. Znowu biegnę.

W prawo, po płaskim, wzdłuż ogrodzonego osiedla. Dobiegam do przejścia dla pieszych. Tutaj mam chwilowy odpoczynek, dzięki uprzejmości sznuru samochodów. W końcu przebiegam na drugą stronę. Teraz chodnikiem wzdłuż łąki, na której tubylcy wyprowadzają psy. Zasadniczo są nieszkodliwi, ale czasem zdarza się dwóch takich kutasów, którzy puszczają luzem, bez kagańców, swoich milusińskich: amstaffa i dobermana. Dzisiaj ich nie ma, i dobrze.

Dobiegam do ulicy, która prowadzi wzdłuż parkingu strzeżonego w dół, aż do skrzyżowania i mety - mojego domu.

- Czujesz to coś w płucach? Te świsty? To twój kumpel szympans próbuje cię zabić. Może chociaż zwolnij...

Zaczyna się "Tranquilize" Lou Reeda i The Killers. Dobiegam do celu.

Udało się przeżyć, jestem na lekkim haju od adrenaliny, serotoniny i endorfin, mam problemy ze złapaniem oddechu, pot leje się ze mnie strumieniami... I mam tę wspaniałą świadomość, że za chwilę wyciągnę zimne piwo z lodówki i będzie smakować lepiej, niż w jakichkolwiek innych okolicznościach.

- Tyle, jeśli chodzi o "zdrowy" tryb życia. Przy okazji cenna rada dla pań: jeśli szukacie drogi, a nie chcecie, żeby zapytany facet się do Was przystawiał, albo chociaż próbował oczarować - znajdźcie kogoś, kto ma nadwagę, wygląda, jakby właśnie przebiegł koło dwóch kilometrów, zaczyna śmierdzieć potem, oddycha przez usta i możliwe, że nieco się ślini. Taki ktoś nie stanowi dla Was najmniejszego zagrożenia. Choć, jako osoba o zrąbanym mózgu, może niechcący wysłać Was do celu okrężną drogą.

Za co w imieniu tego debila chciałbym tutaj panią przeprosić.