Wczoraj obudziłem się nad ranem, ze zdławionym krzykiem. Śniła mi się moja Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość. Gdy już przestałem hiperwentylować, szok i strach ustąpiły miejsca zdumieniu - minęło już ile? Jakieś osiem lat, odkąd nasze drogi się rozeszły, a mosty zostały potraktowane napalmem.
Pierwsze, co zrobiłem, gdy już jakoś się pozbierałem, to puściłem sobie "To the edge" Lacuna Coil. Musiałem sprawdzić, czy po tylu latach, w ciągu których zdążyłem przestać myśleć o tamtej Największej, Jedynej i Prawdziwej Miłości; zdążyłem spotkać dwie następne Największe, Jedyne i Prawdziwe Miłości, które zmieniły moją psychikę w zakrwawiony wrak na poboczu życiowej autostrady... Musiałem sprawdzić, czy dalej mną trzepie, gdy słyszę Lacuna Coil.
To działa tak:
Każda Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość kojarzy mi się z jakąś konkretną grupą - nawet niekoniecznie jej ulubioną, ale tą, której słuchała najczęściej w czasie naszej znajomości.
I tak moja najdawniejsza Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość kojarzy mi się z The Cranberries - żadna strata, nigdy ich nie lubiłem, podobnie jak w przypadku drugiej Największej, Jedynej i Prawdziwej Miłości, która szalała za Red Hot Chili Peppers. Inna Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość słuchała Stinga - to już było bardziej przykre. Nie byłem w stanie słuchać Stinga, ani The Police przez dwa lata od zerwania wszelkich stosunków dyplomatycznych.
Kolejna, niegdysiejsza Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość, właśnie ta od Lacuna Coil, doprowadziła mnie do bliższej znajomości z antydepresantami. Aż do wczoraj nie słuchałem Lacuna Coil, trzepało mną na dźwięk pierwszych taktów - choć inna sprawa, że nigdy nie byłem ich fanem.
Najmilej wspominana Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość nie odróżniała Beatlesów od Stonesów i słuchała hip-hopu. Tutaj nie poniosłem żadnych muzycznych obrażeń.
Ostatnia Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość to U2 - wciąż nie mogę ich słuchać, ale jeśli nie liczyć "Sunday, Bloody Sunday" to nie jest dla mnie jakaś wielka niedogodność.
W każdym razie - eksperyment potwierdził, że słuchanie Lacuna Coil wciąż wywołuje u mnie parszywe reakcje. Wytrzymałem minutę. Jest jednak pewna poprawa. Tym razem nie musiałem łykać tabletek, ani upijać się w czarnoziem, żeby jakoś odzyskać równowagę. Za następnych osiem lat może będę w stanie wytrzymać cały utwór.
Chciałbym móc - złośliwie - pocieszyć się, że ja też zrujnowałem moim niegdysiejszym Największym, Jedynym i Prawdziwym Miłościom przyjemność ze słuchania jakiejś muzyki. W przypadku tych wcześniejszych byłoby to Dire Straits i Iron Maiden. Tej najgorszej może obrzydziłem Pink Floyd i Judas Priest. Te ostatnie może nie trawiły przez jakiś czas Avantasii, Ozzy'ego i Dżemu z Riedlem. Miło sobie pomarzyć.
To wszystko doprowadziło mnie do refleksji: moja ewentualna przyszła była Największa, Jedyna i Prawdziwa Miłość musi słuchać Golców, Karpieli Bułecków, Afromentalów i Ewów Farnów - a ja w zamian zobowiązuję się słuchać mojej muzyki na słuchawkach. W ten sposób przynajmniej nie dokonamy wzajemnych spustoszeń w zbiorach płyt.
A na koniec sposób, w jaki udało mi się wreszcie wysłuchać utworu U2. Wybranego, mimo wszystko, nieprzypadkowo.