Jeszcze kilka lat temu wyznawałem zasadę, że warto mieć do czynienia z chłamem. Nieważne, czy coś zwyczajnie mi się nie podobało, czy było chujowe z przyczyn obiektywnych. Nudny, źle zrealizowany film? Słaby serial? Oglądam i tak. Kiepska muzyka? Słucham. Fatalnie narysowany i beznadziejnie napisany komiks? Wertuję mimo to. Skaszaniona gra komputerowa? Gram, jakby było warto. Nudna, grafomańska książka? Czytam, choćby nie wiem co.
Postępowałem tak z dwóch przyczyn. Raz, zakładałem, że nawet obcując z czymś kiepskim, można z tego wyciągnąć wnioski, rozgryźć, dlaczego jest beznadziejne, nauczyć się, czego nie należy robić i przy okazji poszerzyć swoje horyzonty. Dwa, liczyłem na materiał, który pozwoli mi napisać jakąś złośliwą recenzję.
Teraz już tak nie robię. Zrozumiałem, że mój czas jest zbyt cenny, aby marnować go na miernotę. Ponadto stosuję podejście ubeckie - zakładam, że cokolwiek, co wpadnie mi w łapy, jest gównem, dopóki samo nie udowodni, że jest inaczej, a nawet wtedy niekoniecznie będę przekonany.
Teraz, gdy odpalam grę, jak "Witcher 2" i widzę zjebany system save'ów - odinstalowuję gnoja. Gdy serial ma z rzędu dwa słabsze odcinki - przestaję oglądać (bye bye Sherlock, up yours Castle). Kiedy książka po piętnastu - dwudziestu procentach swojej objętości wciąż mi się nie podoba, zamykam ją, nie trudząc się sięganiem po zakładkę (Pieprzyć "Fifty shades od Grey", olewać wszystko Toma Clancy'ego). I tak dalej.
Filmy mają nieco lżejszą taryfę - o ile nie trwają za długo. Półtorej do dwóch godzin mogę jeszcze zmarnować, poza tym wciąż potrafię się śmiać z kiepskich filmów (na przykład, co chwila parskałem śmiechem oglądając "Hunger Games", a taki "Pacific Rim" wręcz mile mnie zaskoczył - miał być prosty, głupi film akcji o dużych robotach i dokładnie tym był! I miał charakterystyczną muzykę, co przez ostatnie piętnaście lat się prawie nie zdarzało!)
Wobec książek, które pochłaniają więcej czasu, nie jestem już tak tolerancyjny - taki kryminał Marty Węgiel odłożyłem, gdy okazało się, że o główną bohaterkę są zazdrosne wszystkie kobiety (z wyjątkiem jej córki) i lecą na nią dokładnie wszyscy faceci (z wyjątkiem jej psa). Dlatego sam sobie się dziwiłem, że dałem George'owi R.R. Martinowi aż trzy szanse.
Pierwszy "strike" to oczywiście Gra o Tron. Przeczytałem pierwszy tom cyklu, ale kiedy na scenie pojawiły się dziobaki (sorry, ale jeśli coś się wykluwa z jaja, a potem ssie mleko, to jest dziobakiem), obiecałem sobie, że drugiego nie tknę nawet długim kijem. Słowa dotrzymałem.
Drugi "strike" to "Ostatni rejs Fevre Dream". Jedno słowo: wampiry. Niemniej, klimat kojarzył mi się z autobiograficzną książką Marka Twaina, więc naprawdę się starałem. Dotarłem daleko, do momentu, kiedy kapitan Fevre Dream traci swój parowiec, na którym łapy kładą krwiopijcy. Tutaj już skończyła się moja cierpliwość.
I z jakiejś niezrozumiałej przyczyny postanowiłem dać trzecią szansę Martinowi. Wziąłem się za "Rockowy Armageddon".
Bohaterem powieści jest Sandy Blair, eks hipis, obecnie (akcja rozgrywa się we wczesnych latach osiemdziesiątych) pisarz cierpiący na silne "zatwardzenie pisarskie". Kiedy z Sandym kontaktuje się dawny znajomy - a raczej wróg - i daje mu zlecenie na napisanie artykułu o pewnym zabójstwie, Blair wbrew rozsądkowi podejmuje się tego zadania. Ofiarą mordu, wyglądającego na rytualny, jest były menadżer grupy hard rockowej "The Nazgul" - aktywnej w latach sześćdziesiątych, całkiem sławnej i ogólnie kultowej. Sprawa jest o tyle interesująca dla Sandy'ego, że daje mu pretekst, aby znaleźć pozostałych przy życiu Nazguli i powspominać dawne czasy - a w latach szcześćdziesiątych Blair, jako młody dziennikarz, poznał kapelę bliżej i przeprowadził z nią ostatni wywiad. Dlaczego ostatni?
Wyboraźcie sobie typową, czteroosobową grupę rockową. Najciekawszą, rzucającą się w oczy postacią, jest wokalista - albinos, kurdupel, Patrick Hobbins, przezywany przez wszystkich Hobbitem. Wyobraźcie sobie wielki koncert, trochę jak Woodstock, w czasie którego The Nazgul kończą swój występ wykonaniem najdłuższego i najlepszego numeru ze swego repertuaru - "Armageddon Rag". Wyobraźcie sobie, że pod koniec utworu wokalista zostaje zastrzelony przez nieznanego sprawcę. Grupa się rozpada, muzycy idą każdy swoją drogą.
Dwadzieścia lat później Sandy zamierza przeprowadzić z nimi wszystkimi wywiady. Chce się przy okazji upewnić, że nic im nie grozi - zabójstwo eks-menadżera wygląda na robotę jakiegoś psychopaty zaszmerglowanego na punkcie Nazguli. Pierwszą rzeczą, którą Snady odkrywa, jest to, że ktoś planuje zreaktywować "The Nazgul"...
... zacząłem czytać przed południem, zakładając, że jak tylko coś mi się nie spodoba, olewam powieść pana Martina. Nagle przekonałem się, że skończyłem, że jest już jutro, a książka bardziej przypominała coś, co mogło wyjść spod ręki Stephena Kinga, niż tolkienowskie fantasy, albo szorowanie podłogi wyświechtanymi wampirami. Fakt, ciężko "Rockowy Armageddon" nazwać horrorem, ale pewne motywy, pewne pomysły, brzmiały znajomo.
Owszem, teraz mój mały wewnętrzny przypieprzacz podszeptuje mi, że można się przypieprzyć do kilku spraw - wyświechatny motyw przeżywania kryzysu wieku średniego, na dobrą sprawę niepotrzebne wtręty tolkienowskie, zbyt happyendowe zakończenie i parę innych dupereli - ale i tak jestem zadowolony. Nie żałuję ani minuty spędzonej z "Rockowym Armageddonem" - i polecam go wszystkim, którzy odróżniają Geezera Butlera od Johna Fogerty'ego.
Niejednokrotnie już przekonałem się, że kiedy daje się drugą szansę, zostaje ona zmarnowana. Po raz pierwszy dałem trzecią - i została wykorzystana w pełni.