Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, to nie świętowałem swoich urodzin od osiemnastego roku życia. Zazwyczaj rocznice obchodzą mnie dokładnie tyle, co ruchy jelit kulawego makaka.
A jednak... Pierwszy sierpnia.
Równo rok temu przestałem zabijać się brakiem aktywności fizycznej. Z pasywnej autodestrukcji przeszedłem na bardziej aktywną - zważywszy na mój stan zdrowia, zmuszanie organizmu do biegania wydawało się najszybszym sposobem na wywołanie zawału, albo śmiertelnego w skutkach ataku mojego osobistego szympansa.
Fakt, nie biegam równo od roku. Sierpień 2013 to było raczej truchtanie na dystansie najpierw 50, potem 100, a w końcu 200 metrów. Dopiero na jesieni zacząłem myśleć o tym, jako o bieganiu. A potem zrobiłem sobie przerwę zimową. Ale co tam, niech będzie, że minął rok.
Co się zmieniło?
Gdybym tutaj kłamał... Gdybym chciał uprawiać jakąś pro-zdrowotną propagandę w stylu TVP... Cóż, pewnie pisałbym, że moja kondycja jest teraz wspaniała, że fizycznie jestem w doskonałej formie, że rzuciłem picie, że tytoń omijam z daleka, że wyglądam niczym lekkoatleta z kaloryferem na brzuchu i w ogóle, że moje życie seksualne jest w pełni satysfakcjonujące*, że co rano wstaję szczęśliwy i z szerokim uśmiechem zakładam buty i lecę na dziesięciokilometrową trasę, że poważnie przymierzam się do udziału w maratonie...
Nie.
Szczerze mówiąc, jest tak:
- Wciąż muszę zwalczać ataki szympansa, co oznacza, że tak po dwóch kilometrach robię przerwę, a następną po trzecim.
- Czasem dopada mnie ból kolana albo biodra taki, że przez tydzień ledwo myślę o chodzeniu, a co dopiero mówić o bieganiu.
- Brzuch wciąż mam okrągły.
- Nadal mam więcej podbródków, niż bym chciał.
- Na pokonanie pierwszego kilometra potrzebuję ponad sześciu minut. Dalsze trwają coraz dłużej.
- Bieganie nie ułatwiło mi radzenia sobie z jakimkolwiek problemem osobistym.
Niemniej...
- Ataki szympansa następują po o wiele dłuższym dystansie, niż rok temu.
- Rok temu przebiegnięcie jednego kilometra wydawało się nieosiągalne. Teraz, jeśli na moim zwykłym dystansie czterech i pół kilometra zwalniam do zwykłego kroku na więcej, niż dwieście metrów Wypluwacza Płuc, czuję, że zawiodłem i to był nieudany dzień.
- Mimo krągłości brzucha, musiałem wygrzebać z szafy stare spodnie, w które nie mieściłem się od kilku lat. Muszę kupić sobie nowy, dużo krótszy pasek. Z 98 kilogramów zszedłem na 79.
- Ten nadplanowy podbródek jest tylko jeden i przy korzystnym świetle już nie rzuca się w oczy.
- Co do tempa... Przecież z nikim się nie ścigam. Sześć w porywach do siedmiu minut - co za różnica?
- A na koniec: po raz pierwszy od wielu, wielu lat wyszedłem z domu ubrany w krótkie spodnie. Uznałem, że mogę sobie na to pozwolić, bo teraz mam zaskakująco muskularne łydki i ich widok może nie będzie wzbudzać popłochu wśród niewiast, pacholęć i trzody chlewnej.
Dzisiaj czeka na mnie kolejne 4,5 kilometra. Gdzieś tam, pod koniec drugiego kilometra, czai się szympans. Na Wypluwaczu Płuc znowu schowam dumę do kieszeni i będę maszerować. Kiedy wrócę do domu, przez pół godziny nie będę nadawać się do niczego.
Pojutrze to samo. Dlaczego?
Odpowiem tak:
-------------------
*Albo chociaż w ogóle istniejące.