Kilka tygodni temu przeczytałem, że
według jakiegoś bez wątpienia solidnego i wiarygodnego sondażu
ponad połowa Polaków chce elektrowni atomowej w naszym pięknym
kraju.
Cóż, każdy sondaż, który został
przeprowadzony bez pytania mnie o zdanie uważam za stek bzdur - ale
zacząłem rozważać, skąd powinien się brać prąd w gniazdkach,
na wypadek, gdyby okazało się, że też jestem za budową
elektrowni atomowej.
Najpierw standard - węgiel. Cuchnie,
truje, kiedyś się skończy, a co najzabawniejsze, ten wydobywany w
Polsce jest droższy od chińskiego, więc elektrownie węglowe nawet
nie wspierają rodzimego górnictwa. Poza tym ekoterroryści lobbują
za najróżniejszymi pakietami klimatycznymi, więc wcześniej czy
później przyjdzie nam się pożegnać z elektrowniami opalanymi
węglem.
Gaz ziemny podobnie - jeśli efekt
cieplarniany jest prawdziwym zjawiskiem, a nie tylko straszakiem
wykorzystywanym przez ekoterrorystów, to spalanie gazu zabija misie
polarne i roztapia góry lodowe, gwarantujące popularność historii
Titanica. Oczywiście, możliwe, że efekt cieplarniany opóźnia
nadejście następnego glacjału... ale to temat na inny raz.
No i kwestia ceny - gaz płynący z
Rosji może w każdej chwili stać się tak drogi, że taniej będzie
opalać elektrownie płótnami Rembrandta.
Hydroelektrownie mają kilka problemów.
O ile nie jestem całkiem pewien czy są dostatecznie wydajne, to
wiem, że należy je budować w odpowiednich miejscach. I tu
zaczynają się schody - elektrownia wodna, choć w teorii nie
produkuje zanieczyszczeń, to w praktyce rozpieprza ekosystem. Ryby,
bobry i kajakarze nie mogą już tak łatwo płynąć w miejsca,
gdzie chcą się najeść i rozmnażać. Więc argument ekologiczny
jest przeciw hydroelektrowniom.
Farmy wiatrowe. To dopiero jest dowcip.
Najpierw wydajność - jeden wiatrak robi dość prądu, żeby z
trudem napędzić elektryczną szczoteczkę do zębów. Trzeba
budować tuziny albo i setki bydlaków, zajmujących gigantyczny
areał, żeby stworzyć równoważnik zwykłej elektrowni.
Rozwiązaniem wydaje się budowanie farm wiatrowych na morzu - a
wskutek historycznej czkawki aktualnie Polska ma największy dostęp
do morza w swojej historii. Pomysł niby dobry, ale...
W takiej Danii rząd dał się ogłupić
ekoterrorystom. Podjęli wielkie, kosztowne inwestycje. Mają farmy
wiatrowe. A teraz pointa: mimo to nie mogą wyłączyć
konwencjonalnych elektrowni. Okazuje się, że przeoczono jeden
drobny fakt. Mianowicie, nie umiemy kontrolować wiatru. A flauty
czasem się zdarzają. Co zrobić, jeśli wiatraki staną na kilka
dni? Albo nawet tygodni? Jako zabezpieczenie na taki wypadek, stare
elektrownie muszą pozostać aktywne.
No i nawet wśród ekoterrorystów są
tacy, którzy twierdzą, że wiatraki są zabójcze dla migrujących
ptaków...
Krótko mówiąc, nie ma bardziej
niepraktycznego pomysłu na prąd, niż elektrownia wiatrowa.
No dobrze. W takim razie stary dobry
atom.
Three Mile Island, Czarnobyl i
Fukushima. Setki ofiar, prawda? Tysiące umierają na raka, prawda?
Cóż... Gówno prawda.
Czarnobyl uznawano za najczarniejszy
scenariusz, możliwy w elektrowni jądrowej. Potem zdarzyła się
Fukushima, która nieznacznie go przebiła. Fakt, to były
katastrofy. Fakt, były ofiary śmiertelne. Fakt, pechowcy, którzy
mieszkali w okolicy nie wrócą za swojego życia do rodzinnych
domów.
Ale liczba ofiar jest niższa, niż w
typowy długi weekend na polskich drogach - i mówię o łącznej
liczbie ofiar.
Czarnobyl: koło trzydziestu osób
zginęło w akcji ratowniczej. Fukushima: zero ofiar śmiertelnych.
I tyle.
A ci, którzy nawdychali się chmury
promieniotwórczych gazów?
No cóż, tak naprawdę nie wiadomo.
Ci, którzy chcą manipulować rynkiem energetycznym, mówią o
zwiększonej zachorowalności na raka. Kłamią - nie ma solidnych
dowodów, że problemy z tarczycami są bezpośrednim skutkiem
czarnobylskiej eksplozji. Choćby dlatego, że nikt nie zadał sobie
trudu i nie prowadził porządnie statystyk PRZED katastrofą. Nie ma
z czym porównać danych zarejestrowanych po wybuchu reaktora.
Niektóre źródła podają, że
wskutek przymusowych wysiedleń w okolicy Fukushimy śmierć poniosło
1200 (albo nawet 1600) osób. Jako bezpośrednią przyczynę zgonów
podają warunki panujące w obozach dla wysiedlonych - nie ma to nic
wspólnego z radioaktywnością jako taką. No i jeden szczegół -
zginęły osoby starsze i schorowane. Inaczej mówiąc, nie ma
żadnych gwarancji, że gdyby zostawić ich w domach, to nadal
męczyliby się na tym padole łez.
Poza tym, jeśli zadać sobie trud i
sprawdzić, jak wiele elektrowni atomowych obecnie funkcjonuje w
samej Europie (Zgooglujcie i przetrzyjcie oczy. 184 elektrownie,
każda ma po kilka reaktorów), i porównać tę liczbę z liczbą 3
(tak, zaliczam nawet Three Mile Island. Zgooglujcie i zastanówcie
się czy słusznie) - nagle okazuje się, że katastrofy w
elektrowniach jądrowych zdarzą się rzadziej, niż zestrzelenia
samolotów pasażerskich przez terrorystów. Rzadziej, niż porażenie
piorunem w obszarze zabudowanym. Ich liczba mieści się w granicach
błędu statystycznego.
Na Cthulhu, w Fukushimie było potrzeba
najmocniejszego trzęsienia ziemi w historii i największego tsunami,
żeby tę katastrofę wywołać!
(Co zabawne - gdyby zestaw generatorów
napędzanych dieslem, odpowiedzialnych za awaryjne chłodzenie
reaktorów był zdublowany, i umieszczony w miejscu, którego nie
zalałoby tsunami, na przykład na jakimś wzgórzu, do katastrofy
mogłoby zapewne w ogóle nie dojść.)
OK, w takim razie co z radioaktywnym,
zużytym paliwem?
Rzeczywiście, obecnie składowanie
sprawia problem. Ale z globalnego punktu widzenia, te odpady mają
mniejszy wpływ na środowisko naturalne, niż wszystkie obecnie
funkcjonujące, konwencjonalne elektrownie węglowe.
Poza tym wcześniej czy później
wynajdziemy technologię, która odpady zmieni w pożądany materiał.
Nie żartuję - już kilka lat temu czytałem artykuł specjalistki
od chemii organicznej, tłumaczący, że gdy w końcu zabraknie soku
z dinozaurów do napędzania naszych samochodów, nagle najbogatszymi
będą ci ludzie, którzy będą mieć składy pełne plastikowych
butelek i starych opon - bo z nich będziemy pozyskiwać ropę. A
skoro da się zrecyklingować stare dunlopy i butelki po pepsi, to
uda się też znaleźć zastosowanie dla zużytego paliwa z
elektrowni atomowej. To tylko kwestia czasu.
Oczywiście, jest kwestia kosztów - w
elektrowni atomowej należy solidnie dbać o bezpieczeństwo, a to
kosztuje. No i samo paliwo też nie rośnie na drzewach...
Ale, ogólnie rzecz biorąc, na obecny
czas, przy obecnym zaawansowaniu technologicznym, atom jest
najsensowniejszym sposobem produkowania prądu. Jest względnie
czysty, względnie bezpieczny... Dopóki nie wymyślimy, jak
pozyskiwać prąd z przestrzeni kosmicznej, albo nie uda nam się w
końcu opracować zimnej fuzji, albo wreszcie nie wymyślimy czegoś
zupełnie nieprzewidzianego - tylko atom ma przyszłość.
Niemniej, odkryłem, że jestem
przeciwnikiem elektrowni atomowej w Polsce. Oto, dlaczego:
- Elektrownię wybuduje ta firma, która
wygra przetarg. Czyli najtańsza. Czyli odpierdalająca najgorszą
fuszerkę.
- Na paliwie będą wykonywane
najróżniejsze kanty.
- Za przewóz i składowanie zużytego
paliwa ktoś zgarnie ciężką forsę. Po czym radioaktywne odpady
wypierdzieli do najbliższego lasu.
- Pracę w elektrowni dostaną nie ci,
którzy będą najlepiej wykwalifikowani, ale ci, którzy będą
najlepiej lizali dupy szefostwa, obsadzonego z nadania partii
rządzącej. Albo osoby spokrewnione z szefostwem.
Mówiąc krótko, w polskiej tradycji,
spierdolimy sprawę. Nie zdążymy nawet powiedzieć "U nas
Fukushima jest niemożliwa, bo nie ma trzęsień ziemi ani tsunami",
jak któryś z pociotków jakiegoś ministra, zatrudniony w
kierownictwie elektrowni wyda jakąś durną decyzję, może o
oszczędnościach na konserwacji awaryjnego systemu chłodzenia,
którą bezmyślnie wykona jakiś zatrudniony przez niego palant... A
reszta narodu będzie tylko mogła patrzeć na rosnącego na niebie
grzyba.
--------------
PS. W tradycji najlepszej
felietonistyki zdecydowałem się oprzeć na tych źródłach, które
pasują do mojego światopoglądu, starannie ignorując wszystkie
inne. Jednocześnie nie odwołuję się do tekstów źródłowych.
Dlaczego? Cóż, nie jestem dziennikarzem (któremu płacą za
robienie dziennikarstwa), tylko - za przeproszeniem - bloggerem, więc
w zasadzie mogę fanzolić głupoty wedle własnego widzimisię.