poniedziałek, 21 września 2015

Mój ma 10 centymetrów.

Moja znajomość z przenośnymi przyrządami do krojenia rzeczy wszelakich zaczęła się w pierwszych klasach podstawówki. Były to zamierzchłe czasy, kiedy światowe rynki nie były jeszcze zalane produktami "made in China". Dlatego mój pierwszy scyzoryk nie był chiński. Oczywiście, nie był też szwajcarski.

Był lepszy.

Był ruski.

Ojciec kupił mi go na bazarze w malowniczej miejscowości Grybów. Kupił go, rzecz jasna, od ruskich - choć, szczerze mówiąc, diabli wiedzą, czy byli to Rosjanie, Ukraińcy, czy ktoś zupełnie inny. Mniejsza z tym. Ważne jest to, że jeszcze w 2006 roku scyzoryk leżał na półce w garażu. Fałszywa macica perłowa straciła blask, ostrza nie dało się już zamknąć... ale wciąż dało się nim ciąć rzeczy.

Kilka lat temu już go nie znalazłem. Ktoś mi go zaiwanił, albo wyrzucił z dobrymi intencjami - przecież porządek w narzędziach musi być.

Cofając się z powrotem do odleglejszej przeszłości - powodem, dla którego tamten scyzoryk wylądował na półce, był prezent od szkolnego kolegi. Zaskakująco solidna podróbka szwajcarskiego scyzoryka. Ten egzemplarz miał takie ekstrawagancje, jak piłę, nożyczki, śrubokręt philipsa, jakieś szpikulce, których przeznaczenia nigdy nie odkryłem i ogólnie lepiej się prezentował. Ten chyba był już chiński - bo szybciutko odpadły od niego plastikowe okładziny.

Zgubiłem go jeszcze w ubiegłym wieku.

Od tamtej pory nie nosiłem ze sobą nic ostrego. Zważywszy na to, jak bardzo byłem pijany między 1998 a 2006, pewnie wyszło mi to na zdrowie.

Ale w którymś momencie poczułem, że czasem życie byłoby łatwiejsze, gdybym mógł tak po prostu przeciąć pewne węzły.

*

Moją żałosną przygodę z multitoolem Gerbera kiedyś już opisałem, więc nie będę do nie tutaj wracał. Skupię się za to na moich nożach.

To będzie prawie recenzja, niemal poradnik. W każdym razie, będzie morał.

*

Wymyśliłem sobie, że kupię na allegro tani nóż. Składany, bo chcę z nim chodzić wśród ludzi, a widok bowiego przy pasku może wywierać złe wrażenie (fakt, w Krakowie niektórzy noszą się z maczetami, ale ja nie zaliczam się do tego sportowo-patriotycznego klubu). Do tego, obowiązkowo, nóż musi dać się otworzyć i złożyć jedną ręką.

Dokonałem zakupu. Oto, co nabyłem:


Nie pamiętam, pod jaką nazwą go sprzedawano (to było z cztery lata temu). Osobiście ochrzciłem go Tandetamesser. Po rozpakowaniu otworzyłem go, ze zdumieniem przekonując się, że ma sprężynowe wspomaganie otwierania.


W każdym razie, ostrze rzekomo miało być wykonane ze stali 440 (440 to ta lepsza, 420 - gorsza), a całość miała być "solidna". Nie pamiętam już, czy kosztowało to cudo 30 czy 40 złotych... ale było na tyle tanie, że nie rozczarowałem się, gdy po jakiś trzech tygodniach sprężyna chrupnęła, a ostrze nie bardzo chciało się otwierać. W tym czasie zresztą zauważyłem, że "piękne" okładziny jakby zaczynają się telepać - śrubki zaczęły się odkręcać. Jedna zresztą przepadła, zanim zorientowałem się, co jest grane.

Na marginesie - śrubki to malutkie torxy, a ja oczywiście nie miałem wtedy takiego klucza.

Zamiast kupić klucz, uznałem, że zafunduję sobie nowy nóż - bo czemu nie? Dzieki tandecie przekonałem się, że dobrze mi się pracuje z takimi nożami, bo rzeczywiście, mogę dziada obsługiwać jedną ręką.

Tym razem postanowiłem zwiększyć budżet. Wydałem koło stówki. Na coś takiego:


CRKT Hammond Cruiser. Jest wielki... Ma 10 cm ostrza.


Ma liner lock z dodatkowym zabezpieczeniem przed zamknięciem (którego prawie nigdy nie używam). Jest zaskakująco precyzyjnie wykonany. Ma bezużyteczne, idiotycznie umieszczone kołki na głowni, ale otwiera się go jednym palcem. Okładziny się nie ślizgają w dłoniach, poza tym zawsze wydają się ciepłe w dotyku. Bydlak jest ciężki jak cholera - jeśli mnie pamięć nie myli, waży ze 200 gramów. Cóż, można go używać do samoobrony - jako kastetu...

Wsydliwa sprawa - to jedyny nie-kuchenny nóż w moim życiu, którym się skaleczyłem. Uczyłem się go otwierać (przy tak ciężkim nożu trzeba nabrać wprawy do tego, jak zachowuje się głownia, jak szarpie, gdy zaskakuje liner lock...). Spróbowałem zbyt silnego rozmachu, nóż się otworzył... i wyfrunął mi z dłoni. Walnął w oparcie fotela, odbił się i poleciał w kierunku mojej stopy. Co uczyniłem? Czy zrobiłem krok do tyłu? Czy stałem w bezruchu, licząc, że obuwie mnie uratuje?
Nie.
Ja, człowiek który od małego został nauczony respektu dla ostrzy, odruchowo rzuciłem się, żeby... złapać spadający nóż.
I zapłaciłem za to raczej niską cenę - wciąż mam wszystki palce u tej dłoni. Skaleczenie było płytkie, ale bolesne - tym bardziej, że ucierpiała moja duma.

Ale i tak uwielbiam ten nóż. Jest solidny. Dobrze leży w dłoni. Tępi się powoli, a ostrzy się łatwo. Brak "blade-play" - znaczy, po otwarciu głownia się nie telepie.

Poza tym jest czarny.

Cruiser to mój ulubiony nóż... Ale... I tak kupiłem sobie następny. Tym razem za jakieś 150PLN. Oto on:


Kershaw Kuro. Jak nazwa wskazuje (po japońsku) jest czarny - a dla mnie to krytycznie ważne.


Jest najmniejszy z moich noży. Jest leciutki. Ma sprężynowe wspomaganie. I jest piękny.

Właśnie dlatego go kupiłem. Nie potrzebowałem go. Dotąd użyłem go dokładnie trzy razy. A minęło już koło dwóch lat.

*

Czemu go nie używam?

Bo mi żal. Był dość drogi, jak na moje możliwości finansowe. Boję się, że go zgubię. Uszkodzę. Wyszczerbię. Albo, co najgorsze, zdrapię czarny lakier z głowni.

Z podobnych powodów coraz rzadziej używam Cruisera.

Ostatnim razem chyba nawet nie ja go użyłem, tylko znajoma. Walczyła ze zgrzewką wody mineralnej, nie mogła wyszarpać butelki.
- Podobno masz jakiś nóż? - warknęła, klęcząc przy zgrzewce.
- Dobra, odsuń się...
- Po prostu mi go daj!
Wyciągnąłem Cruisera, otworzyłem i ostrożnie podałem.
- Tylko uważaj - powiedziałem - bo jest naprawdę...
Znajoma wbiła z rozmachem nóż w folię, niczym aktor grający w dużym teatrze scenę sztyletowania kogoś śpiącego.
-... ostry - dokończyłem, do wtóru gazowanej wody eksplodującej z przeciętej butelki.

*

W końcu kupiłem sobie zestaw torxów (z myślą o czymś zupełnie innym).
Pierwsze, co zrobiłem, to rozebrałem niesprawnego tandetamessera.
Wyrzuciłem złamaną sprężynę.
Odkręciłem klips, a śrubę od niego wykorzystałem jako następcę tej zgubionej.
Wyregulowałem ułożenie głowni, która ocierała o bok noża przy zamykaniu.
Bez wspomagania i z moimi poprawkami nóż chodzi lepiej, niż kiedy go kupiłem.

Od tej pory właściwie się z nim nie rozstaję. Używam go do wszystkiego.
Bo mi nie żal.

I to jest morał z tej opowieści. Szukasz noża? Kup taki, którego nie żal ci zgubić albo zniszczyć. I który będzie ci wygodnie obsługiwać (ja na przykład nie lubię backlocków).

Pieprzyć, czy ma głownię ze stali 420 czy 440.

Ważna, żeby był tani. I w miarę wątpliwości czarny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz