Czasem zdarza mi się biegać ze smartfonem i aplikacją dla biegaczy. Tak z ciekawości, żeby dzięki dobrodziejstwu GPS przekonać się, ile kilometrów tak naprawdę pokonuję.
Kilka dni temu przekroczyłem próg dziesięciu kilometrów. Fakt, biegnę powoli, co kilometr albo dwa robię sobie koło minuty przerwy... Ale i tak - dziesięć kilometrów. Gdyby dwa lata temu ktoś mi powiedział, że będę w stanie tyle przebiec, roześmiałbym się w twarz. Rok temu pokręciłbym głową, przekonany, że pięć kilometrów to magiczna liczba, ściana, przez którą nigdy się nie przebiję.
DZIESIĘĆ KILOMETRÓW. Bez oszukiwania, bez maszerowania podczas tych trudnych kawałków pod górkę. Zabawne, ale na tym dystansie przebiegłem koło jednego cmentarza i trzech kościołów - a podobno to muzułmańscy terroryści mają jobla na punkcie religii.
W każdym razie, jak przystało na kogoś, kto właśnie dokonał osobistego odpowiednika lądowania na Księżycu, nie byłem w stanie się powstrzymać i pochwaliłem się komuś osiągnięciem.
Ofiara, osobnik o kilka lat ode mnie młodszy, ważący tak pod sto dziesięć kilo, dla którego pójść do sklepu to "ruch", usłyszawszy rewelację pokiwał głową z tym charakterystycznym spojrzeniem, które należy odczytywać "łżesz jak pies, ale chwilowo nic dobrego nie wyniknie, jeśli powiem to głośno".
Na potwierdzenie moich słów pokazałem telefon, a w nim mapkę, z zaznaczoną na czerwono pętlą mojej trasy.
Osobnik popatrzył na mnie.
Popatrzył jeszcze raz na telefon.
I znowu na mnie.
Po czym powiedział:
- Naprawdę, potrzebujesz dziewczyny.
Oczywiście, obaj wybuchnęliśmy śmiechem, wiadomo, to przecież takie zabawne, że każdej nocy, zanim położę się sam w łóżku muszę trochę popłakać, albo solidnie się napić, haha....
Później dotarło do mnie, że miał rację. W pewnym sensie.
Faktycznie, gdybym miał dziewczynę, nie byłbym w stanie przebiec dziesięciu kilometrów.
A to dlatego, że zamiast regularnie biegać, skakałbym koło niej. Kupował kwiaty. Byłbym na każde jej zawołanie. Spacerowałbym z nią. Chodziłbym z nią tam, gdzie by sobie życzyła: do kina, do pubu, na zakupy, spotykał się z jej znajomymi, no, ogólnie poświęcałbym czas na całe to męczące życie towarzyskie. Gdyby zepsuł jej się samochód, usiłowałbym go naprawić, albo w jej imieniu szarpałbym się z mechanikami. Pomagałbym we wszystkim, w czym potrzebowałaby pomocy. Starałbym się sprawiać drobne niespodzianki. I tak dalej, i tym podobne.
Sęk w tym, że mając do wyboru związek, który nieuchronnie zmierza w kierunku jakiejś góry lodowej, żeby skończyć na dnie, albo BYĆ W STANIE PRZEBIEC DZIESIĘĆ KILOMETRÓW - wybieram to drugie.
Bo jeśli się rozejrzę, to widzę, że nie tylko porządni ludzie, ale też większość durni, skurwieli, ba, nawet politycy są w stanie być w związku. Za to mało który z nich może PRZEBIEC DZIESIĘĆ KILOMETRÓW.
Mówiąc krótko: dziesięć tysięcy metrów. Tyle potrafię przebiec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz