poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Postanowienia - łamie się je, nie wywiązuje z nich, czy nie spełnia..?

Był taki moment, w którym moje spacery z odrobiną truchtania zacząłem traktować jako "bieganie" (choć, oczywiście, nie jako "jogging". Jogging jest dla ludzi młodszych, ładniejszych, popularniejszych, zdrowszych i bogatszych ode mnie).

Nastąpiło to dokładnie wtedy, gdy postanowiłem kupić sobie buty do biegania.
Jednocześnie podjąłem serię innych postanowień, związanych z nową aktywnością fizyczną.

1. Nie wydawać na bieganie więcej pieniędzy, niż to absolutnie konieczne.
2. Nie poddawać się.
3. Nie przechwalać się (nie zawyżać tempa i pokonanego dystansu, nie kłamać).
4. Nie przejmować się tym, jak żałośnie wyglądam sapiąc, człapiąc i potykając się, ubrany w obszarpane, kolorowe ciuchy których miejsce jest w workach z pomocą dla Trzeciego Świata.
5. Nie przejmować się tempem.
6. Starać się stopniowo wydłużać dystans, nawet jeśli oznacza to dodawanie sobie tylko dziesięciu metrów na pół roku.
7. Nie wpadać w kompleksy i nie przejmować się innymi biegaczami (wiecie, tymi młodszymi, ładniejszymi, wysportowanymi...)
8. Nie ścigać się.

Co z tego wyszło?

1 - Cóż, musiałem kupić kilka rzeczy. Najtańsze koszulki, takie po dwie dychy, bo latem bez nich jest ciężko. Krótkie spodnie - jak wyżej. Nowa empetrójka - bo w starej w pełni naładowana bateria zdychała po trzydziestu minutach. No i buty - ale i tak wybrałem najtańsze z tych sensownych. BTW, buty zdzieram od roku i wciąż są w porządku, tylko podeszwy stopniowo się wygładzają.

2 - Tutaj chyba się udało.

3 - Chyba widać, że nie próbuję nikomu wmawiać cudów.

4 - To chyba był najtrudniejszy dla mnie punkt. Kawał życia byłem długowłosym facetem ubranym w ciemne kolory, skórzane kurtki, ciężkie buciory... Na szczęście opasłość ugasiła moje poczucie stylu, a bieganie zdusiło tlące się iskierki godności. Do tego stopnia, że kiedyś połowę biegu, jakieś dwa kilometry, pokonałem z erekcją, nie czując ani odrobiny zażenowania.

5 - Nawet nie mierzę sobie tempa (no, raz mi się zdarzyło i nie było czym się chwalić).

6 - Nieregularnie i na nierówne odcinki (to akurat zależy tak samo od mojej formy, jak i od lokalnej geografii), ale wydłużam...

7 - Tutaj trochę sam sobie pomogłem. Moje pierwsze trasy wiodły po bocznych dróżkach, jakoś omijanych przez innych biegaczy. Dopiero niedawno zacząłem pojawiać się tam, gdzie oni...

8 - ... co gładko doprowadza mnie do ostatniego postanowienia. Kilka dni temu czułem się wyjątkowo dobrze i dołożyłem sobie kawał trasy. Nie wiem ile to było dokładnie kilometrów, mogę tylko zgadywać opierając się na przebiegach, które pamiętam z czasów, kiedy jeździłem po okolicy samochodem...
W każdym razie, pokonałem większą część trasy. Może było to cztery kilometry, może sześć - mniejsza z tym. Według wspomnień z samochodu, miałem jeszcze jakieś półtora kilometra do domu.
Znalazłem się na uczęszczanym deptaku. W słuchawkach zaczęło dopieprzać "Run to the Hills" Maidenów... gdy jakiś facet mnie wyprzedził.
Jestem typem człowieka, który nie ma kompleksów na punkcie bycia wyprzedzanym na drodze (no, chyba że jakiś chuj mnie wyprzedza, zajeżdża mi drogę, depcze hamulec i wrzuca lewy migacz - to mnie wkurwiało jak cholera). Nawet teraz, kiedy z samochodu przesiadłem się na rower, nie mam nic przeciwko temu, żeby inni rowerzyści mnie wyprzedzali.
Jednak kiedy biegłem, coś przeskoczyło w mojej głowie.
Facet oddalił się ode mnie na cztery metry. Nie myśląc, zwiększyłem tempo. Utrzymywałem przez chwilę dystans. A potem coś mi odwaliło.
Jeszcze przyspieszyłem.
Zacząłem go doganiać.
Było między mną a nim kilka różnic - na początek, facet wyglądał na młodszego i lżejszego ode mnie, poza tym ja miałem w uszach słuchawki, skutecznie wytłumiające świat zewnętrzny, a on nie. Co oznaczało, że usłyszał moje tupanie i sapanie, gdy zacząłem się doń zbliżać.
Facet przyspieszył.
Ja też.
Przez skrzyżowanie przelecieliśmy nawet nie udając, że rozglądamy się na boki.
"Run to the Hills" się skończyło. Wciąż nie mogłem gościa wyprzedzić, ale utrzymywałem dystans.
W końcu odpuściłem - gdy dobiegliśmy do miejsca, gdzie mogłem odbić w lewo i wrócić do domu, tak uczyniłem. Tamten facet poleciał dalej.

Później, kiedy siedziałem na podłodze w przepoconych ciuchach, z zimnym piwem w dłoni, pomysłałem, że już rozumiem jedną z małych tajemnic tego świata.

Otóż jakoś nigdy nie słysząłem, żeby pływak zmarł na basenie. Żeby tenisista odwalił kitę podczas meczu. Żeby golfista wyciągnął kopyta na polu golfowym. Żeby kajakarz kopnąl w kalendarz w łodce...*
Ale co jakiś czas słyszę niusa o kimś, kto zmarł podczas maratonu. Albo chociaż stracił przytomność wskutek sforsowania organizmu.

Po prostu - biegacze mają coś bardzo mocno zjebanego w mózgu. Z jakiejś przyczyny wierzymy w tryumf umysłu nad materią. Zakładamy, że silna wola może zmusić mieśnie, z sercem włącznie, do wyrobienia 500% normy.

Zwykle umysł wygrywa, co skutkuje kosmicznym hajem, a to uzależnia.
Czasami serce nie wyrabia.
Są gorsze sposoby, aby pożegnać się z tym padołem łez.

--------------------------
*Co nie znaczy, że się to nie zdarzyło. Ale na potrzeby tego wpisu nie zamierzam weryfikować moich informacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz