poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Trzydzieści trzy za parę miesięcy...

Kurwa, starzeję się.

Czas ucieka. Przybywa mi lat - jak wszystkim. Wszyscy się starzejemy, nic się na to nie poradzi*. Ale jakoś nie chciałem w to wierzyć, podświadomie wiedziałem, że mnie proces starzenia nie dotyczy, że zawsze będę w miarę zdrowy i młody, cholera, przecież gram główną rolę w filmie zatytułowanym "Autobiografia", rozgrywającym się w czasie rzeczywistym, z kiepską reżyserią, ale wspaniałymi dekoracjami i rekwizytami, ze słabymi postaciami drugoplanowymi, ale wybitną kreacją roli głównej i zajebistą muzyką... mówiąc krótko, mnie nie dotyczą te same reguły, co pospólstwa, bo przecież ja jestem wyjątkowy - znowu, jak wszyscy.

Niestety, co jakiś czas przypominam sobie, że jestem tylko zabawnym skutkiem poplątania neuronów, samoświadomym umysłem błędnie przeświadczonym o własnej wolnej woli**, ubranym w stertę mięsa i kości, które nieubłaganie się starzeją. Pomijając oczywiste dowody fizyczne (pierwszy z brzegu: siwizna na skroniach i brodzie), są też inne, bardziej dające do myślenia.

Mój umysł też się zmienia.

Najnowszy dowód: lektury szkolne, których nienawidziłem, bo powinienem je czytać, zamiast chodzić na koncerty, pić gorzałę i zdobywać doświadczenia seksualne; te same lektury, których nie mogłem strawić, bo były napisane jakimś ciężkim, nudnym stylem, a nie tak jak książki Sapkowskiego...

Nie, muszę zacząć od początku.

Początek tego wpisu to książki Rafała Dębskiego o komisarzu Wrońskim.
Próbowałem je czytać i nie byłem w stanie.
Intrygi, jak dla mnie, były rodem z Pana Samochodzika. Główny bohater mnie nie zainteresował ani na chwilę. Samo słowo "komisarz" w prozie działa mi na nerwy - jak zwykle, chciałbym odesłać autora na stronę główną policji, żeby sprawdził stopnie służbowe i zastanowił się, czy gliniarz z jakiegoś zadupia, gdzie jest jeden posterunek i trzech policjantów ma szanse być komisarzem.
Ale tak naprawdę nie byłem w stanie czytać sagi o Wrońskim ze względu na dialogi. Przegadane, nudne i nienaturalne...

... no dobra, szybka dygresja. Dialogi w prozie nie mogą być naprawdę "naturalne". Posłuchajcie przez pięć minut cudzej rozmowy - to niegramatyczny bełkot, pełen nieartykułowanych dźwięków, a jak do tego dodać jeszcze gesty i mimikę, to pisarz, który dąży do "naturalnego" dialogu może sobie co najwyżej palnąć w łeb, albo poszukać innego zajęcia. Kiedy piszę o naturalnym dialogu, mam na myśli taki, który co najwyżej brzmi w miarę naturalnie. Powiedzmy, że to taka rozmowa, która może obleciałaby w filmie (ale, na Cthulhu, nie takie pokraczne łamańce, jak dialogi z polskich seriali i telenowel).

... słowem, dialogi w świecie Wrońskiego brzmią, jakby pisano je z myślą o telenoweli. Ponieważ nikt nie zapłaci mi za przeczytanie sagi o komisarzu W., zdecydowałem się pieprznąć tymi książkami o ścianę i znaleźć sobie inną lekturę.

Ciąg dalszy tego wpisu to wolnelektury.pl

To takie zabawne miejsce w Sieci, gdzie można znaleźć (i legalnie pobrać) lektury szkolne.
Wciąż, po tylu latach od matury, na samą myśl o Żeromskim robi mi się słabo... więc skierowałem swoją uwagę na Reymonta.

Ściągnąłem sobie pdf z "Ziemią Obiecaną" - przy okazji wyraźnie zaznaczę, że do tej pory nie widziałem filmu, nie czytałem też książki, więc nie znam fabuły ani zakończenia (zdaje się, że moja polonistka ustalając lektury wolała katować nas "Chłopami").

Książka jest przygotowana z myślą o uczniach, którzy są katowani nią przez swoje polonistki. Więc na dole strony mamy przypisy z tłumaczeniem co trudniejszych wyrazów, a na marginesach jakieś oderwane od kontekstu i rzeczywistości hasła, które zapewne może rozszyfrować tylko mózg licealisty na dopalaczach.

Przykład: 21 strona, Borowiecki z ekipą w teatrze.
Na marginesie strony agent J-23 szyfruje: "Kobieta, Jedzenie" (jest to obok akapitu, w którym Reymont zamieścił opis kobiety, rzeczywiście, ale to "jedzenie" to... niewinne porównanie twarzy do pieczonej bułki.)
Na dobitkę przypis, w którym tłumaczy się, że antrakt to przerwa. Jeśli współczesna młodzież nie wie takich rzeczy, a nauczyciele wymagają od nich, żeby pamiętali, że u Reymonta w jednym akapicie jest "Kobieta" i "Jedzenie", nawet jeśli nie ma tam jedzenia... to może od razu wypowiedzmy wojnę totalną Rosji, niech jebną w nas kilkoma głowicami atomowymi, bo NIE MA NADZIEI NA PRZYSZŁOŚĆ.

Abstrahując od tego, jakie spustoszenie sieje się w głowach młodych ludzi wymagając od nich, aby rozkładali nieistotne akapity chirurgicznymi narzędziami i wydobywali z nich "Jedzenie" - czytelnik, który ma jaką-taką wiedzę i nie musi sprawdzać znaczenia "antraktu" albo "bares Geld", jest w stanie po kilkunastu stronach nauczyć się ignorować "pomoce" dla dzieci specjalnej troski i zwyczajnie zagłębić się w lekturze.

I teraz zabawna sprawa: to czyta się całkiem przyjemnie. Borowiecki nie jest komisarzem, jest ambitnym facetem, kapitalistą, niekoniecznie sympatycznym, ale przynajmniej nie nudnym. Tło wydarzeń, ta bezduszna Łódź, jest opisana prawie poetycko (choć obszerne opisy pogody moim zdaniem stanowią zbędny balast). Bohaterowie od razu promieniują własnym życiem - każdy ma swoje brzemię do dźwignia, każdy wywodzi się z jakiegoś środowiska, każdy ma swoje cele (no dobrze - jeden wspólny cel, Większy Szmal).

A największym zaskoczeniem są dialogi.
Stara książka, tak? Ludzie pewnie gadają w jakiś rozwlekły sposób, pełen archaizmów, tak? I wszyscy brzmią tak samo, tak?
A jednak nie, jednak dialogi są świetne.
Wyglądają naturalnie. Płyną, a nie spadają w kawałkach na stronę, jak kawałki betonu. A co najwspanialsze - kiedy mówi Żyd, aż słychać ten akcent, tę melodię...
A do tego poczucie humoru:

- Cóż zrobił z majątkiem? liczyli go lekko na dwieście tysięcy.
- A on teraz liczy sam, że ma ze sto tysięcy długów, a to skromny człowiek.

OK, jeśli jesteś fanem ŁowcówKropkaBe to może Cię ten dialog nie bawić. Ale jeśli masz poczucie humoru skrzywione w tym kierunku, co ja, to docenisz te dialogi.

Wracając do myśli przewodniej - młodszy ja, mając do wyboru nudną "Ziemię Obiecaną" albo jakiegoś Sapkowskiego, natychmiast sięgnąłby po przygody Wiedźmaka. Na szczęście, zestarzałem się. Zmieniłem.

To ciągły proces, więc nie bardzo mogę pokazać palcem na minioną datę i powiedzieć "tego dnia Ja-Młody umarł, zostawiając w mięsnej marionetce miejsce dla Mnie-Dorosłego"... ale nie da się zaprzeczyć temu, że proces trwa. Cały czas dzieje się coś, co zabija Mnie-Z-Wczoraj, aby na jego miejsce wskoczył Ja-Z-Dzisiaj... to znaczy, mam taką nadzieję. Bo, szczerze mówiąc, jak czasem patrzę sobie w oczy przy goleniu***, to widzę martwą pustkę.

W każdym razie, staram się powiedzieć, że gdybym dzisiaj spotkał na ulicy którąś z moich Jedynych, Największych i Prawdziwych Miłości, to nawet gdybyśmy się rozpoznali (i nie wezwali natychmiast policji) i spróbowali zwyczajnie pogadać - ta rozmowa byłaby jak dialog z kimś obcym, kto widział ten sam film. Jestem kimś innym niż wtedy, i one prawie na pewno też. Sporo wody upłynęło. Wiele się wydarzyło. Życie nie stało w miejscu... Postarzeliśmy się, kurwa nędza.


----------------------
* No, można wystrzelać religijnych polityków i zainwestować w badania nad komórkami macierzystymi i innymi technologiami genetycznymi... ale podejrzewam, że to zostanie na zawsze w strefie moich marzeń.
** Qualia osądu. Czyli coś, co smakuje i pachnie jak wolna wola, ale w gruncie rzeczy jest tylko wrażeniem jej posiadania.

*** Wiem, pisałem, że mam brodę. Ale posiadanie brody nie oznacza, że mam też wąsy - więc nadal mam co golić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz