Kurwa, starzeję się.
Czas ucieka. Przybywa mi lat - jak
wszystkim. Wszyscy się starzejemy, nic się na to nie poradzi*. Ale
jakoś nie chciałem w to wierzyć, podświadomie wiedziałem, że
mnie proces starzenia nie dotyczy, że zawsze będę w miarę zdrowy
i młody, cholera, przecież gram główną rolę w filmie
zatytułowanym "Autobiografia", rozgrywającym się w
czasie rzeczywistym, z kiepską reżyserią, ale wspaniałymi
dekoracjami i rekwizytami, ze słabymi postaciami drugoplanowymi, ale
wybitną kreacją roli głównej i zajebistą muzyką... mówiąc
krótko, mnie nie dotyczą te same reguły, co pospólstwa, bo
przecież ja jestem wyjątkowy - znowu, jak wszyscy.
Niestety, co jakiś czas przypominam
sobie, że jestem tylko zabawnym skutkiem poplątania neuronów,
samoświadomym umysłem błędnie przeświadczonym o własnej wolnej
woli**, ubranym w stertę mięsa i kości, które nieubłaganie się
starzeją. Pomijając oczywiste dowody fizyczne (pierwszy z brzegu:
siwizna na skroniach i brodzie), są też inne, bardziej dające do
myślenia.
Mój umysł też się zmienia.
Najnowszy dowód: lektury szkolne,
których nienawidziłem, bo powinienem je czytać, zamiast chodzić
na koncerty, pić gorzałę i zdobywać doświadczenia seksualne; te
same lektury, których nie mogłem strawić, bo były napisane jakimś
ciężkim, nudnym stylem, a nie tak jak książki Sapkowskiego...
Nie, muszę zacząć od początku.
Początek tego wpisu to książki
Rafała Dębskiego o komisarzu Wrońskim.
Próbowałem je czytać i nie byłem w
stanie.
Intrygi, jak dla mnie, były rodem z
Pana Samochodzika. Główny bohater mnie nie zainteresował ani na
chwilę. Samo słowo "komisarz" w prozie działa mi na
nerwy - jak zwykle, chciałbym odesłać autora na stronę główną
policji, żeby sprawdził stopnie służbowe i zastanowił się, czy
gliniarz z jakiegoś zadupia, gdzie jest jeden posterunek i trzech
policjantów ma szanse być komisarzem.
Ale tak naprawdę nie byłem w stanie
czytać sagi o Wrońskim ze względu na dialogi. Przegadane, nudne i
nienaturalne...
... no dobra, szybka dygresja. Dialogi
w prozie nie mogą być naprawdę "naturalne". Posłuchajcie
przez pięć minut cudzej rozmowy - to niegramatyczny bełkot, pełen
nieartykułowanych dźwięków, a jak do tego dodać jeszcze gesty i
mimikę, to pisarz, który dąży do "naturalnego" dialogu
może sobie co najwyżej palnąć w łeb, albo poszukać innego
zajęcia. Kiedy piszę o naturalnym dialogu, mam na myśli taki,
który co najwyżej brzmi w miarę naturalnie. Powiedzmy, że to taka
rozmowa, która może obleciałaby w filmie (ale, na Cthulhu, nie
takie pokraczne łamańce, jak dialogi z polskich seriali i
telenowel).
... słowem, dialogi w świecie
Wrońskiego brzmią, jakby pisano je z myślą o telenoweli. Ponieważ
nikt nie zapłaci mi za przeczytanie sagi o komisarzu W.,
zdecydowałem się pieprznąć tymi książkami o ścianę i znaleźć
sobie inną lekturę.
Ciąg dalszy tego wpisu to
wolnelektury.pl
To takie zabawne miejsce w Sieci, gdzie
można znaleźć (i legalnie pobrać) lektury szkolne.
Wciąż, po tylu latach od matury, na
samą myśl o Żeromskim robi mi się słabo... więc skierowałem
swoją uwagę na Reymonta.
Ściągnąłem sobie pdf z "Ziemią
Obiecaną" - przy okazji wyraźnie zaznaczę, że do tej pory
nie widziałem filmu, nie czytałem też książki, więc nie znam
fabuły ani zakończenia (zdaje się, że moja polonistka ustalając
lektury wolała katować nas "Chłopami").
Książka jest przygotowana z myślą o
uczniach, którzy są katowani nią przez swoje polonistki. Więc na
dole strony mamy przypisy z tłumaczeniem co trudniejszych wyrazów,
a na marginesach jakieś oderwane od kontekstu i rzeczywistości
hasła, które zapewne może rozszyfrować tylko mózg licealisty na
dopalaczach.
Przykład: 21 strona, Borowiecki z
ekipą w teatrze.
Na marginesie strony agent J-23
szyfruje: "Kobieta, Jedzenie" (jest to obok akapitu, w
którym Reymont zamieścił opis kobiety, rzeczywiście, ale to
"jedzenie" to... niewinne porównanie twarzy do pieczonej
bułki.)
Na dobitkę przypis, w którym tłumaczy
się, że antrakt to przerwa. Jeśli współczesna młodzież nie wie
takich rzeczy, a nauczyciele wymagają od nich, żeby pamiętali, że
u Reymonta w jednym akapicie jest "Kobieta" i "Jedzenie",
nawet jeśli nie ma tam jedzenia... to może od razu wypowiedzmy
wojnę totalną Rosji, niech jebną w nas kilkoma głowicami
atomowymi, bo NIE MA NADZIEI NA PRZYSZŁOŚĆ.
Abstrahując od tego, jakie
spustoszenie sieje się w głowach młodych ludzi wymagając od nich,
aby rozkładali nieistotne akapity chirurgicznymi narzędziami i
wydobywali z nich "Jedzenie" - czytelnik, który ma
jaką-taką wiedzę i nie musi sprawdzać znaczenia "antraktu"
albo "bares Geld", jest w stanie po kilkunastu stronach
nauczyć się ignorować "pomoce" dla dzieci specjalnej
troski i zwyczajnie zagłębić się w lekturze.
I teraz zabawna sprawa: to czyta się
całkiem przyjemnie. Borowiecki nie jest komisarzem, jest ambitnym
facetem, kapitalistą, niekoniecznie sympatycznym, ale przynajmniej
nie nudnym. Tło wydarzeń, ta bezduszna Łódź, jest opisana prawie
poetycko (choć obszerne opisy pogody moim zdaniem stanowią zbędny
balast). Bohaterowie od razu promieniują własnym życiem - każdy
ma swoje brzemię do dźwignia, każdy wywodzi się z jakiegoś
środowiska, każdy ma swoje cele (no dobrze - jeden wspólny cel,
Większy Szmal).
A największym zaskoczeniem są
dialogi.
Stara książka, tak? Ludzie pewnie
gadają w jakiś rozwlekły sposób, pełen archaizmów, tak? I
wszyscy brzmią tak samo, tak?
A jednak nie, jednak dialogi są
świetne.
Wyglądają naturalnie. Płyną, a nie
spadają w kawałkach na stronę, jak kawałki betonu. A co
najwspanialsze - kiedy mówi Żyd, aż słychać ten akcent, tę
melodię...
A do tego poczucie humoru:
-
Cóż zrobił z majątkiem? liczyli go lekko na dwieście tysięcy.
-
A on teraz liczy sam, że ma ze sto tysięcy długów, a to skromny
człowiek.
OK,
jeśli jesteś fanem ŁowcówKropkaBe to może Cię ten dialog nie
bawić. Ale jeśli masz poczucie humoru skrzywione w tym kierunku, co
ja, to docenisz te dialogi.
Wracając
do myśli przewodniej - młodszy ja, mając do wyboru nudną "Ziemię
Obiecaną" albo jakiegoś Sapkowskiego, natychmiast sięgnąłby
po przygody Wiedźmaka. Na szczęście, zestarzałem się. Zmieniłem.
To ciągły proces, więc nie bardzo
mogę pokazać palcem na minioną datę i powiedzieć "tego dnia
Ja-Młody umarł, zostawiając w mięsnej marionetce miejsce dla
Mnie-Dorosłego"... ale nie da się zaprzeczyć temu, że proces
trwa. Cały czas dzieje się coś, co zabija Mnie-Z-Wczoraj, aby na
jego miejsce wskoczył Ja-Z-Dzisiaj... to znaczy, mam taką nadzieję.
Bo, szczerze mówiąc, jak czasem patrzę sobie w oczy przy
goleniu***, to widzę martwą pustkę.
W każdym razie, staram się
powiedzieć, że gdybym dzisiaj spotkał na ulicy którąś z moich
Jedynych, Największych i Prawdziwych Miłości, to nawet gdybyśmy
się rozpoznali (i nie wezwali natychmiast policji) i spróbowali
zwyczajnie pogadać - ta rozmowa byłaby jak dialog z kimś obcym,
kto widział ten sam film. Jestem kimś innym niż wtedy, i one
prawie na pewno też. Sporo wody upłynęło. Wiele się wydarzyło.
Życie nie stało w miejscu... Postarzeliśmy się, kurwa nędza.
----------------------
* No, można wystrzelać religijnych
polityków i zainwestować w badania nad komórkami macierzystymi i
innymi technologiami genetycznymi... ale podejrzewam, że to zostanie
na zawsze w strefie moich marzeń.
** Qualia osądu. Czyli coś, co
smakuje i pachnie jak wolna wola, ale w gruncie rzeczy jest tylko
wrażeniem jej posiadania.
*** Wiem, pisałem, że mam brodę. Ale
posiadanie brody nie oznacza, że mam też wąsy - więc nadal mam co
golić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz