środa, 23 grudnia 2015

Myśli kynologiczne

Ktoś próbował ostatnio podsunąć mi pomysł, abym sprawił sobie psa. Miałbym z kim biegać. Zamiast wydawać forsę na gorzałę, wydawałbym ją na psa. Miałbym kogoś, kto cieszyłby się na mój widok...

Rozważyłem sugestię. Oto, co z tego wyszło.

***

Psy powinno się brać ze schroniska.

Oczywiście, oznacza to, że zanim "adoptujesz" psa, którego ktoś już solidnie okaleczył psychicznie (i być może fizycznie), musisz przejść weryfikację: pracownicy schroniska muszą sprawdzić, czy aby nie mieszkasz pod mostem i czy w lodówce nie trzymasz marynowanego jamnika. To pierwszy problem - gdyby ktoś wszedł do mojego domu i zobaczył te wszystkie flaszki, to raczej uznałby, że nie bardzo nadaję się na psiego opiekuna.

Wobec powyższego drugi problem jest czysto hipotetyczny, ale nie do zignorowania.

Otóż gdybym wszedł do schroniska, nie potrafiłbym wyjść z jednym tylko psem. Mój WSM* chciałby zabrać do domu jak najwięcej czworonogów, zapominając, że nie byłbym w stanie zapewnić im wszystkim nawet ułamka tego, co mają w schronisku.

Więc...

Cóż, może jakiegoś rasowego bydlaka?

Racja, pewnie też musiałbym przejść jakąś weryfikację... choć fakt, że byłbym skłonny zapłacić, dajmy na to, półtora tysiąca za psa, powinien sugerować, że raczej nie zamierzam przerobić go na gulasz i rękawiczki.

No i jest jeszcze aspekt hodowlany - rasowy pies ma szanse zamortyzować chociaż część swojego utrzymania. Oczywiście, niestabilnemu psychicznie pijakowi może być trudno wyłożyć te pieniądze na czworonoga, ale kto wie? Gdybym tak zrezygnował w ogóle z piwa, odpuścił wódkę i pozostał przy niewielkich ilościach bourbona...

No dobrze, załóżmy, że rzeczywiście uzbierałbym te pieniądze. Jaka rasa?

Małe odpadają. Chcę psa, nie dzwonek do drzwi.

Za duże też nie bardzo mi odpowiadają - fakt, zawsze podobały mi się błękitne dogi niemieckie, ale... domyślam się, że sporo jedzą. Co sprowadza mnie do tematu sprzątania po swoim psie.

Nieważne, jak bardzo odludny, zapuszczony i zaśmiecony kawałek trawy znajdę w miejskiej dżungli - dzielni chłopcy i dziewczęta ze Straży Miejskiej dopilnują, żebym podniósł psie gówno i zaniósł do odpowiedniego pojemnika.
Oczywiście, brak psiego kupska zostanie zastąpiony moimi rzygowniami (bo pawia puściłbym niewątpliwie, z dużym rozrzutem i wielokrotnie)... ale przecież nie o to chodzi w przepisach, żeby miały sens, tylko żeby było jak wlepiać mandaty.

Po dogu niemieckim zapewne musiałbym sprzątać szuflą.

No i jest jeszcze jedna kwestia: w razie jakiegoś paskudnego wypadku, nie dam rady w pojedynkę zanieść doga na rękach do weterynarza.

Więc muszę ograniczyć się do czegoś, co uniosę.

Tutaj nastąpiła w moim rozumowaniu długa lista tego, co chciałbym widzieć w swoim psie. Inteligencja, krótka sierść, niska tendencja do ślinienia się... takie tam bzdety.

W końcu drogą eliminacji doszedłem do konkretnej rasy.

Doberman.

Dobermany są dokładnie takimi psami, jakie mi się podobają. A wersje z nieokaleczonymi uszami wyglądają uroczo, a nie groźnie.

Zajrzałem na allegro... i odkryłem, że akurat w Krakowie są na sprzedaż szczenięta. Według ogłoszenia - rodowodowe. Koło tysiąca złotych sztuka.

Zabawnym zbiegiem okoliczności miałem tysiąc złotych. Miałem nawet półtora.

I zaczęła się wewnętrzna bitwa.

Po pierwsze - mam kotkę. Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby zaakceptowała szczeniaka. To powinno zamknąć sprawę, ale...

Potrzebowałem więcej argumentów, żeby NIE KUPOWAĆ psa. Oto one:

- Nie mam już samochodu. W razie jakiegoś wypadku, musiałbym pożyczać, co nie zawsze musi się udać... a hipotetyczny pies wyje z bólu, krwawiąc na podłogę...

- Poza kosztami (żarcie, podatek, szczepienia, itd.) jest kwestia sprzątania. Nie wolno mi o niej zapomnieć ani na chwilę.

- Doberman to nie jakiś piszczący drobiazg, doberman to poważny pies. Nie mogę go wziąć i tak beztrosko myśleć, że samodzielnie go ułożę. Muszę brać pod uwagę jakiś kurs, na którym psa i właściciela uczy się, jak odpowiedzialnie funkcjonować w społeczeństwie.

- Poza tym... wciąż pamiętam mojego poprzedniego psa.

***

Był kundlem, ale miał w genach sporo z ogara i chyba z wyżła.

Kiedy pojawił się na naszym progu, człowiek który go przywiózł powiedział "Jak go nie chcecie, to jadę go uśpić." Nie wahaliśmy się ani sekundy.

Tamtego dnia można było na nim policzyć wszystkie żebra. Wyglądał trochę jak jamnik z za długimi łapami.

U nas zaczął dostawać dobre żarcie. Natychmiast zaczął rosnąć. Z posiadanych informacji wynikało, że miał jakieś dziewięć miesięcy. Kiedy wzięliśmy go do weterynarza, zwierzęcy doktor stwierdził po uzębieniu, że pies jest co najmniej o trzy miesiące starszy.

Urósł do rozmiarów mniej więcej spaniela.

Niemal natychmiast zaczęły się kłopoty.

Nużyca.

Był jeden weterynarz w Krakowie, który podjął się leczenia. I tak doradził, żeby się do psa nie przywiązywać - dawał mu jednocyfrowe szanse na przeżycie.

Pies przeżył. Do końca życia był łysy na prawie całym ciele, z wyjątkiem łba i ogona.

Zawsze był pogodnym psem. Miał jedną potworną wadę - jak poczuł sukę, nic go nie mogło zatrzymać. Potrafił uciec przez okno, zniknąć na cały dzień... a wieczorem wrócić. Zawsze wracał tego samego dnia.

Kiedyś znajoma powiedziała mi, że widziała go, jak wsiadał do tramwaju i jechał kilka przystanków, zanim wysiadł.

Oczywiście, były przez to problemy. Co najmniej trzy razy wrócił do domu z rozprutą skórą. Odkażania, szwy... byliśmy tam, znamy to. Raz, gdy był już dość leciwy, wrócił z uszkodzoną łapą. Przeszliśmy przez drobne piekło - pani weterynarz, która zajmowała się nim na co dzień, oznajmiła, że nawet go nie tknie bez prześwietlenia. Nie miała rentgena i wysłała mnie do innej kliniki. Tam najpierw musiałem czekać przez godzinę z wyjącym z bólu psem (zresztą kobieta z kotem, która była przede mną w kolejce, mnie przepuściła, za co do dziś jestem wdzięczny), zanim łaskawie przyjął mnie weterynarz, który... nie prześwietlił łapy, tylko ją obmacał, uznał że wsio jest łokej, a w ogóle, to czemu pies jest taki brzydki, hę?**

Rzeczywiście, po jakimś czasie łapa wróciła do normy. Ale obiecałem sobie, że więcej moja noga u tych bydlaków nie postanie - i każdego, kto zechciał słuchać, zniechęcałem do korzystania z tej kliniki.

Czas mijał dalej. Pies, który co najmniej dwukrotnie wywinął się Kostusze, pozostawał żywy i pogodny.

Jakoś po drodze trzeba było wyciąć my z grzbietu nowotworową narośl - ale to akurat okazało się mniej przerażające, niż brzmiało.

Potem pojawiły się problemy z sercem. Kiedy to usłyszałem, pierwszym pytaniem, jakie zadałem pani weterynarz było "To jak zorganizować przeszczep?" Wizyta u weterynarza kosztowała kilkadziesiąt złotych. Jej spojrzenie po moim pytaniu: bezcenne.

Niestety, okazało się, że jedyne co można robić, to leczyć objawy. Stawy? Podobnie - można było tylko podawać środek łagodzący ból. Nabrałem sporej wprawy w pakowaniu kapsułki Vetmedinu do biszkopcika i wstrzykiwaniu weń starannie odmierzonej dawki środka przeciwbólowego (zabawne, ale nie pamiętam już, jak się nazywał... a byłem przekonany, że jego nazwa zostanie ze mną do końca życia).

Było coraz trudniej. Inne psy na spacerach były agresywne - wyczuwały jego słabość. Miał ataki padaczkowe - nagle się zatrzymywał, przewracał na bok i wstrząsały nim drgawki... a ja mogłem tylko bezradnie uklęknąć i delikatnie położyć dłoń na jego karku. Moim powracającym koszmarem była możliwość, że biedak dostanie takiego ataku podczas przechodzenia przez ruchliwą jezdnię, którą musieliśmy pokonać na trasie spaceru.

Raz czymś się zakrztusił. Wypluł własny trzonowiec.

Wszyscy powtarzali mi, że najwyższa pora go uśpić. Nie potrafiłem tego zrobić.

W końcu, kilka lat temu, kiedy miał już problemy z chodzeniem, był głuchy i niedowidział na jedno oko, zrzygał się mieszaniną jedzenia i krwi. Wkrótce potem stracił kontrolę nad zwieraczem i nie był już w stanie ustać na łapach.

To był zimny, śnieżny dzień. Tylny fotel w samochodzie wyłożyłem jakąś ceratą, na którą położyłem starą poszwę z kołdry. Zaniosłem go do auta. Pojechaliśmy do pani weterynarz.
W poczekalni położyłem go na podłodze. W pewnym momencie wstał, jakby łapy już go nie bolały i popatrzył na mnie. Do dziś pamiętam to spojrzenie.

Między poprzednim zdaniem a tym, minęło dwadzieścia minut: musiałem na chwilę przerwać. Nie chcę opisywać tego spojrzenia.

W każdym razie - nie pamiętam, co dokładnie powiedziała mi pani weterynarz. Wydaje mi się, że próbowałem kierować dialogiem tak, żeby powiedziała, że nie ma medycznych podstaw, aby uśpić psa - psa, który wyglądał jak kościotrup, obciągnięty wyliniałą skórą, który ledwie stał na nogach i cuchnął, bo tuż pod gabinetem zlał się, nie będąc w stanie już podnieść tylnej łapy.

Nic z tego. Dostał zastrzyk. Rzygnął i usnął. Potem dostał drugą szprycę - tę, po której już więcej go nie było.

Pani weterynarz zapytała, czy chcę zabrać ciało. Pomyślałem, że musiałbym wykopać naprawdę głęboki dół w naprawdę zmarzniętej ziemi. A chciałem się tylko upić. Zapłaciłem za "utylizację".

Wiele nieprzyjemnych rzeczy musiałem zrobić w życiu. Ale zaprowadzenie najwierniejszego przyjaciela na śmierć plasuje się w topowej trójce. Nie chcę już nigdy więcej przez to przechodzić***.

Nigdy nikogo nie ugryzł. Nigdy nie wywoływał awantur z innymi psami. Umiał sam otworzyć sobie drzwi - co nie zawsze było mi na rękę. Nie ślinił się - chyba, że ktoś otworzył słone paluszki****. Zawsze chciał się bawić, zawsze chciał aportować, zawsze chciał iść na spacer. Był ze mną siedemnaście lat.

Nazywał się Luft.

***

Biorąc pod uwagę wszystko powyższe, myślę, że zrozumiecie, dlaczego odetchnąłem z ulgą, gdy w mojej pralce rozleciał się tzw. krzyżak. Koszt naprawy fachura wycenił co najmniej na 450PLN. A pralka stara, nie wiadomo, czy za tydzień nie strzeliłby w niej programator... albo pompa... może grzałka... Więc uznałem, że wolę kupić nową pralkę, niż ryzykować, że wpadnę w pętlę napraw starej (no... pięcioletniej. Ale jednak nie nowej).

Kupiłem Boscha za półtora tysiąca.

Już nie stać mnie na zakup dobermana.


-------------
* Wewnętrzny Sentymentalny Matoł.
** Taaak... Ty mały fiucie w klapkach, wciąż cię pamiętam. I wciąż mam kartkę z twoim imieniem i nazwiskiem.
*** Wiem... być może czeka mnie to z kotką... ale nie chcę o tym myśleć.
**** Nawet dzisiaj, kiedy otwierałem paczkę, starałem się robić to jak najciszej - żeby nie usłyszał, nie położył łba na kolanie i nie obślinił nogawki spodni.

1 komentarz: