środa, 7 kwietnia 2010

Horror

Bywa tak, że pałętam się po forach internetowych. Nie, nie powiem, pod jakimi nickami, gwarantuję tylko, że nigdzie nie znajdziecie posta podpisanego Kaspar Grauen - a jeśli jednak znajdziecie, to znaczy, że jakiś buc z nudów się podszywa. Jeśli z jakiegoś powodu nagle zapragniecie zamienić ze mną kilka słów, jest tylko jedna droga: email, który zresztą mogę bez wahania zignorować. Ale odbiegam od tematu.

Tym razem bezgłośnie przyglądałem się książkowym dyskusjom - a konkretnie, o tytułach z półki oznaczonej "literatura grozy", a dla ludzi nie trawiących zbyt wielu sylab: "horror".

Przekonałem się, że niezależnie, czy klikam temat o książce Kinga, czy kogoś o kim w życiu nie słyszałem, a nawet o polskich tekstach - prędzej czy później pada argument "nie jest straszna". Znaczy, to nie horror.

Moje pytanie: i co, kurwa, z tego?

Bo to jest tak, że ostatni raz poczułem coś na kształt napięcia przy czytaniu książki, gdy miałem jakieś trzynaście lat i zatopiłem się w "Lśnieniu" Kinga. Nigdy więcej żadna książka nie wywarła na mnie podobnego wrażenia. Notabene, z filmami sprawa wygląda podobnie. Zatem, jeśli wyznacznikiem dla metki, jest to, czy utwór mnie przestraszył, coś takiego jak horror w ogóle dla mnie nie istnieje. Wyciskacz łez tak samo - nie płakałem na Bambi, nie płakałem na WallE'm. Zatem moje słownictwo zawiera w sobie określenia, których na dobrą sprawę nie powinienem nawet używać.

No dobrze, horror dla mnie istnieje: na przykład, gdy muszę załatwić coś w skarbówce, zawsze przez mój zaciśnięty żołądek przetacza się fala zwierzęcego przerażenia; gdy dostaję list polecony, czuję, że w każdej chwili grozi mi biegunka; gdy widzę w lusterku durnego buraka w ospojlerowanym BMW, przymierzającego się do wyprzedzenia mnie na zakręcie, pod górkę, na podwójnej ciągłej - wtedy boję się jak cholera. A najlepsze jest to, że dostaję to wszystko od naszego kochanego świata/kraju/społeczeństwa (niepotrzebne skreślić) całkowicie za darmo. Nie muszę wykładać trzech do pięciu dych, żeby postawić potem na półce coś, co tylko gromadzi kurz.

A jednak, gdy czytam odpowiednią książkę, albo oglądam właściwy rodzaj filmu, nie waham się przed zaszufladkowaniem go jako horror.

Przede wszystkim, uważam, że definicją horroru jest to, że bohater musi stawić czoła nadnaturalnej sile, że akcja ma miejsce w realistycznym świecie, w którym rzeczona siła jest czymś, w co nikt, z kim rozmawia bohater, nie chce uwierzyć. Autor musi możliwie sugestywnie poradzić sobie z wprowadzeniem atmosfery zagrożenia - odbiorca musi wiedzieć, że coś paranormalnego może zrobić krzywdę bohaterowi, jednocześnie miło jest, gdy bohater jest na tyle sensownie skonstruowany, żeby życzyć mu powodzenia, a nie bolesnej agonii. To najprostsza definicja, ma się do problemu tak, jak stwierdzenie, że samochodem jest to, co ma cztery koła, kierownicę i silnik. Niemniej, nie ma w niej ani słowa o tym, że zadaniem autora jest przestraszyć mnie, czytelnika.

Krótko mówiąc, "Christine" jest horrorem i tyle. Nikt, z żadnego forum, nie przekona mnie, że jest inaczej.



Swoją drogą, skoro już o tym mowa, oto fragment filmu, który na pewno mnie przestraszył - znaczy, był horrorem:




Inna rzecz, że po latach utwór TSA, który kiedyś mnie przerażał, teraz zwyczajnie mi sie podoba.