czwartek, 5 grudnia 2013

Game of thrones, krok po kroku

OK, skoro od miesięcy trafiam na dobre opinie o serialu, uznałem, że... No, na pewno nie będę go oglądać. Raz, lubię myśleć, że instynkt stadny się mnie nie ima. Dwa, jeśli chcę oglądać Sibel Kekili, to znam o wiele bardziej interesujące, obrazowe i emocjonującę pozycje z jej przeszłości.

Ale książka...

Położyłem łapska na anglojęzycznym wydaniu pierwszego tomu. Oto, jak wyglądała moja przygoda z "amerykańskim Tolkienem".

- To cholerstwo ma mapę. Mapy źle wróżą. Raz, autor zakłada, że co pięć minut sprawdzam geografię fikcyjnej krainy. Dwa, zwykle autorzy słabo znają się na dryfie kontynentalnym, geologii, erozji i ezoteryczych sprawach meteo. Skutek tego taki, że tam, gdzie powinna być pustynia, autor wpieprza bagno. Że rzeki płyną pod górę. Że pola uprawne znajdują się w samym sercu lodowatej tundry.

- Lista bohaterów jest powalająca. Przez pół książki nie mogłem się połapać, kto jest kim. W końcu niektórych zacząłem od siebie odróżniać, ale wciąż nie wiem, kim jest Yoren. O kłopotach z odróżnianiem Varysa i Viserysa nawet nie warto wspominać. Spis osób dramatu nie pomaga.

- Nie ma głównego bohatera. Z początku dałem się nabrać i uznałem, że będzie nim Jon Snow - nadal uważam, że ma największy potencjał, aby być cetralną postacią opowieści - ale chłopak został wysłany na zadupie i przez większość książki robi mniej bohaterskich rzeczy, niż choćby Harry Potter.

- Zombie. Od razu wyjaśniam: kiedy pada wyraz zombie, albo wampir, z założenia przestaję czytać i oglądać. Te tematy są chujowe, nudne i wyeksploatowane do granic możliwości. Na szczęście w "Game of thrones" jest bardzo mało magii, jak na typowe fantasy, no i nie ma innych kreatur fantastycznych (nie licząc direwolvesów). Nie ma cipowatych elfów i śmierdzących krasnali. Nie ma smoków. Jakoś to będzie, dotrwam do końca.

- Życiowa lekcja z opowieści: honor prowadzi do zguby. Lepiej być sprytnym, niż uczciwym.

- Podkreślę raz jeszcze brak głównego bohatera. To ważne, bo póki co nie ma ani jednej postaci, którą mógłbym polubić, że nie wspomnę o utożsamianiu się. Wszyscy są głupi, okrutni, chciwi, porywczy, a ten pajac, który niby jest honorowy, swoim honorem przynosi same nieszczęścia rodzinie.

- W związku z powyższym, jedynym gościem, którego mogę strawić, jest Tyrion. Ale tylko dlatego, że na tle pozostałych wypada korzystnie.

- Zbliżam się do końca tomu. Całość da się czytać. Podoba mi się to, że nigdy nie wiadomo, kto może stracić głowę, kogo zjedzą zombiaki, i w jakich paskudnych sytuacjach znajdą się bohaterowie. Nikomu w tym świecie nie sprzyjają wkurwiające, fabularnie wygodne Zbiegi Okoliczności.

- W sumie jestem zadowolony...

- Smoki. Kurwa, smoki. A już było tak pięknie...

- Tak przy okazji, co to niby za smoki? Wykluwają się z jaja, jak gady... A potem ssą mleko, jak ssaki. Ja wiem, że amerykański system edukacji pozostawia sporo do życzenia, ja wiem, smoki sa magiczne więc wszystko mogą... Ale kurwa, ssanie mleka? Bez przesady.

Jakoś wątpię, żebym sięgnął po tom kolejny.