środa, 10 sierpnia 2016

To nie koniec

Wpadam w pętlę. Czy w ogóle warto pisać ten post? Czy jest jakikolwiek sens go publikować? Wyrzucenie tego całego syfu z siebie może okazać się terapeutyczne. Ale przecież takie rzeczy należy zachować dla siebie (no i dla lekarza, jeśli wierzy się, że istnieje lekarz zdolny pomóc)... I tak znajduję kolejne za i przeciw, minuty mijają, a decyzji nie widać.
Z takich pętli jest jedno, proste wyjście.
Rzut monetą.

Tym razem, ewidentnie, wypadło na to, że piszę i publikuję. Orzeł.

Jak myślicie, ile potencjalnych postów nigdy nie powstało, bo wypadła reszka? Podpowiem: Każda tegoroczna środa, w której nie pojawił się wpis, to skutek reszki.

Do rzeczy.

Nie wiem, co mi dolega.

Gdybym był hazardzistą, obstawiałbym depresję kliniczną. Ale może to jednak schizofrenia, albo w ogóle autyzm? A może jestem zdrowy i wszyscy tak mają?

Objawy mam najróżniejsze, występujące nieregularnie - ale nie ma takiego dnia, żeby coś w mojej głowie nie zgrzytało.

Najczęściej towarzyszy mi poczucie beznadziei. Cokolwiek zrobię - nic dobrego z tego nie wyniknie. Nie czeka mnie już nic wartego żyć. Zmarnowałem młodość i tę fajniejszą część dorosłości. I tak dalej.

Mało co i rzadko kiedy sprawia mi przyjemność. Alkohol, porno, muzyka, filmy, tytoń, słodycze, gry, nawet książki - wszystko coraz rzadziej skutkuje odczuwaniem przyjemności. Ostatni seks miał miejsce tak dawno, że gdyby te sprawy się przedawniały, byłbym znowu prawiczkiem. I jakoś mi nie żal.

Przestają mnie denerwować rzeczy, od których powinna wrzeć krew. Świat idzie do diabła autostradą wybrukowaną brexitami, terrorem, Trumpami, Kaczyńskimi, Putinami, Orbanami, Kimdzongunami, obłąkanymi inwestorami giełdowymi, efektem cieplarnianym, całodobowymi serwisami informacyjnymi i pieprzonymi Pokemonami... A ja coraz częściej czuję tylko odrętwienie.

Poza tym mam drobne halucynacje. Kątem oka widzę pająki, których nie ma. Czasem czuję, jak coś po mnie łazi. Słyszę, jak zza ściany, rozmowy, kiedy nikogo nie ma w okolicy.

Do tego zaburzenia rytmu snu. Nigdy nie potrafiłem drzemać. Zawsze jedyną metodą dla mnie było położyć się na solidne osiem albo nawet dziesięć godzin. Teraz, jeśli raz na tydzień uda mi się jednej nocy przespać siedem, to sukces. Przez resztę dni mowa raczej o czterech, pięciu - za mało, żeby się wyspać, za dużo, żeby umrzeć. I tak sobie chodzę nie wyspany i półprzytomny.

Jakby tego było mało, z zupełnym brakiem regularności, mam coś takiego, że jak ubiorę spodnie i t-shirt, to nagle ciuchy zaczynają mnie drapać. Wszędzie, gdzie dotykają ciała, mam wrażenie, jakbym ubrał wełniany sweter, przeplatany cienkim drutem. Jeśli trafi się to akurat wtedy, gdy mogę siedzieć w domu i nikomu się nie pokazywać, to pół biedy - siedzę w gatkach, plecami nie dotykam oparcia i jakoś wytrzymuję. Ale w innych okolicznościach - to ten rodzaj doznań, jakich kiedyś życzyłbym najgorszemu wrogowi.

Teraz mam w dupie wrogów. W ogóle coraz trudniej mi brać na poważnie innych ludzi. Szczerze mówiąc, nie czuję się człowiekiem. Nie mam tego ludzkiego parcia do zdobycia forsy, zabawek, kopulowania z jak największą ilością partnerek, gadania o pierdołach...

Zresztą, jak tu gadać o czymkolwiek, jeśli nie mogę ufać swojej pamięci? Ze zdziwieniem odkrywam, jak wiele wydarzeń zapamiętałem zupełnie inaczej, niż inni uczestnicy. Zastanawiam się, czy wciąż potrafię odróżnić rzeczywistość od fantazji, snów i konfabulacji.

Coraz trudniej przychodzi mi udawanie człowieka. Potrzebuję tego, gdy mam do czynienia z kimś z Was - nieważne z kim, ekspedientką, własnym dziadkiem, czy nawet matką. Zresztą, z najbliższymi jest łatwiej; mają ze mną do czynienia często, przyzwyczaili się do moich "dziwactw". Nie zwracają uwagi, a ja nie muszę się aż tak spinać. Całkowici nieznajomi też nie stanowią większego problemu - te bliskie spotkania trzeciego stopnia są krótkie i zazwyczaj mają jakiś konkretny cel. Prawdziwym kłopotem są ci, którzy "znają" mnie od wielu lat, ale bardzo rzadko widują. Na przykład mój ojciec chrzestny - rozmowa raz na rok albo dwa, a i tak jestem po takim spotkaniu wypompowany, jakbym biegł przez płotki na dziesięć kilometrów.

Jestem w stanie udawać istotę ludzką przez, powiedzmy, kwadrans. Przebiegam w myślach romowę, starając się przewidzieć odpowiedzi, mówię powoli i często się jąkam, czekając, aż mózg podsunie mi coś, co nie powinno obrazić rozmówcy. I tak przez najwyżej piętnaście minut. Po tym czasie będziesz mieć podejrzenia, że coś ze mną nie tak, ale przy odrobinie fuksa złożysz to na kiepskie samopoczucie, może pomyślisz, że akurat miałem lekkiego kaca. Po półgodzinie będziesz wiedzieć, że masz do czynienia z wariatem - i to nie takim zabawnym neurotykiem w stylu Woody'ego Allena, tylko z kimś w rodzaju tego hakera z Mr. Robot. Wiesz - creepy fuckin' bastard.

Pocieszam się, że jak dotąd nigdy nikomu nie chciałem zrobić fizycznej krzywdy. I nie zrobiłem.

Może jestem niezrównoważony. Może jestem odmieńcem. Ale przynajmniej nie jestem niebezpieczny.

Mam też lęk wysokości, chorobę lokomocyjną, nie lubię ciasnych pomieszczeń, boję się owadów i nie znoszę, gdy któreś z pokręteł kuchenki nie jest w dokładnie takiej samej pozycji, jak pozostałe.


Chciałbym wciąż potrafić wpaść w gniew.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz