środa, 14 maja 2014

Gry Jane Jensen

Wyobraź sobie, że jesteś ochroniarzem. Masz czarny garnitur, łeb ostrzyżony tuż przy skórze, lustrzane okulary, słuchawkę w uchu i tajemnicze wybrzuszenie pod pachą. Stoisz na bramce - do obiektu wolno wpuścić tylko tych ludzi, którzy mają przepustkę i ich nazwisko znajduje się na liście, którą masz w służbowym iPadzie.

Podchodzi do ciebie facet mówiący z obcym akcentem. Chce wiedzieć, czy może wejść do środka. Grzecznie tłumaczysz mu reguły: przepustka i jego nazwisko na liście. Bez tych rzeczy może sobie popatrzeć na zewnętrzne ściany.

Facet uśmiecha się przebiegle i proponuje, że może jakoś uda wam się dojść do porozumienia - a w dłoni trzyma portfel.

Co robisz?

Grzecznie, ale stanowczo odmawiasz.

Mija nieokreślony czas. Ten sam facet wraca, ale tym razem ma przepustkę, a jego nazwisko jakimś cudem zostało wprowadzone na listę.

Co robisz? Spławiasz cwaniaczka? Wzywasz szefa ochrony, żeby przyjrzał się sprawie?

Nie. Kłaniasz się i wpuszczasz go do środka. Nawet nie zamierzasz przyglądać się, czy podejrzany facet coś knuje. Przecież miał przepustkę - co z tego, że wkrótce pojawi się tu inny facet, wkurzony, bo gdzieś zginęła jego przepustka - no i był na liście, co z tego, że jego nazwisko pojawiło się na niej przed chwilą?

Czemu zachowujesz się jak debil?

Bo tak działają przygodówki. W powyższym przypadku cwaniaczkiem jest główny bohater gry, a ochroniarz ma za zadanie tylko wydłużyć czas rozgrywki. Jego zachowanie nie musi mieć za dużo sensu. Nikogo nie obchodzi, czy stracił pracę wskutek działań bohatera.

*

King's Questy jakoś mnie ominęły.

*

Gabriel Knight: Sins of Fathers wciąż pozostaje jedną z moich ulubionych gier. Pierwszy raz przeszedłem zwykłą, pospolitą wersję jeszcze na komputerze z procesorem 486. Po raz drugi przeszedłem Gabriela, gdy do jakiegoś czasopisma dodano zdigitalizowaną, w pełni udźwiękowioną wersję. Grał w niej startrekowy porucznik Worf, Mostley mówił głosem Marka Hamilla, a samego Gabe'a grał Tim Curry.

Podobała mi się fabuła. Lubiłem głównego bohatera. Co najciekawsze, sporo dowiedziałem się o voodoo i zafascynowałem się Nowym Orleanem. Był wprawdzie jeden moment frustrujący - niemal zręcznościowa ucieczka przed mumiami w afrykańskim grobowcu, ale jakoś to przetrwałem.

Podejrzewam, że gdybym teraz spróbował zagrać, okazałoby się, że nie trawię pierwszej odsłony przygód pana Knighta - więc zamierzam cieszyć się wspomnieniami i nie niszczyć ich, przechodząc grę obecnie.

*

Gabriel Knight 2: The Beast Within był lewiatanem na bodaj sześciu kompaktach. Nie miałem okazji w niego zagrać, dopóki w zeszłym roku nie zainstalowałem wersji z GOGa. Tak więc druga gra z cyklu była ostatnią, z jaką się zetknąłem.

Gra wygląda fatalnie - była taka chwilowa moda na zatrudnianie bardzo tanich i niezbyt dobrych aktorów, żeby występowali w grach. Ponieważ wtedy z kompresją danych bywało różnie, więc wszystkie cutscenki są zgwałcone przeplotem. Udźwiękowienie jest takie sobie - co staje się problemem, bo nie da się włączyć napisów i czasem ciężko zrozumieć, co mamroczą bohaterowie.

Sama fabuła jest średnia - Wagner, wilkołaki i wyjący gay-dar, gdy Peter J. Lucas gra barona, który niemal otwarcie przystawia się do Gabriela...

Akcja ma miejsce w Niemczech. Główny bohater jest Amerykańcem, który ni w ząb nie chwyta germańskiego. Zdumiewające, jak bardzo irytujące okazało się to, że ja rozumiałem szprechanie komputerowych ludzików, podczas gdy główny bohater cały czas zachowywał się jak sztampowy amerykański turysta i nawet nie próbował czegokolwiek zrozumieć.

Najbardziej dała mi w kość finałowa scena, gdy trzeba było odpowiednio zamykać drzwi, aby zaprowadzić wrogiego wilka do kotłowni. Przeszedłem, choć bez entuzjazmu i z niewielką satysfakcją.

*

Gabriel Knight 3: Blood of the Sacred, Blood of the Damned - nie ma to jak krótki, chwytliwy tytuł, nieprawdaż?

Tym razem to były chyba trzy kompakty, Gabriela i Mostleya znowu grali Pennywise i Luke Skywalker, a grafika wyglądała tak źle, jak nigdy wcześniej ani później. Gra padła ofiarą mody na Full 3D. Kłopot w tym, że w tamtych czasach komputery nie były tak mocne, jak wymaga tego ładna grafika 3D, więc całość jest ordynarnie paskudna. Wciąż pamiętam sześciokątny reflektor motocykla, zamiast choćby w miarę okrągłego.

Sterowanie było pochrzanione - osobno kierowało się kamerę, osobno Gabriela, interfejs był dziwaczny... Ogólnie sprawy nie przedstawiały się za dobrze.

Na szczęście zagadki były na sensownym poziomie, a sama fabuła wyprzedziła swój czas - cała heca polega na tym, że Święty Graal, jako naczynie, w którym znajdowała się krew Chrystusa, to metafora, pod którą kryją się jego potomkowie. Przypomnę, że "Kod DaVinci" powstał wiele lat później. Dzięki autorce przygód Gabriela, Jane Jensen, "dzieło" Dana Browna nie zaskoczyło mnie niczym - jeśli nie liczyć jego popularności, której wciąż nie mogę zrozumieć. Poza tym w grze pojawiają się wampiry - znowu, na wiele lat przed boomem na "Twilight", błyszczące wampirki i zniewieściałe wilkołaki.

Ogólnie gra zostawiła mnie z przewagą wspomnień miłych nad nieprzyjemnymi.

*

Gray Matter.

Chyba moja ulubiona gra Jane Jensen.

Od razu polubiłem bohaterkę - młodą iluzjonistkę z nieprzyjemnym bagażem doświadczeń. Podobała mi się fabuła i miło wspominam zagadki. Po raz pierwszy (i jak na razie ostatni) grafika w grze sygnowanej nazwiskiem "Jensen" naprawdę mi się podobała - taka wieża Carfax wyglądała lepiej w grze, niż w rzeczywistości.

Mój jedyny problem polegał na tym, że gra była za krótka - przeszedłem ją zbyt szybko, a drobne potknięcia zdarzyły mi się w labiryncie tajnego stowarzyszenia iluzjonistów.

*

Cognition: Erica Reed Thriller... nie była grą Jane Jensen. Autorka Gabriela była tylko konsultantką do spraw fabuły - i moim zdaniem nie spisała się na tym stanowisku zbyt dobrze.

Gra w odcinkach, oparta na tak "wspaniałym" silniku, że co kilka minut zdarzały się dziwaczne tańce, lewitacje i przenikanie przez obiekty w wykonaniu głównej bohaterki. Do tego fabuła, która była w najlepszym wypadku średnia. I przybywające z części na część kolejne udziwnienia - najpierw bohaterka rozwija swoje moce paranormalne, potem zdobywa punkty sympatii, do tego dokonuje czegoś w rodzaju astralnych podróży w czasie... A wszystko po to, żeby odkryć, że mordercą jest ta osoba, która śmierdziała mordem i psychopatią od samego początku.

Patrząc na to z perspektywy minionego czasu: należało przejść pierwszą część gry i dać sobie spokój. Godzin zmarnowanych na ciąg dalszy już nigdy nie odzyskam...

*

I tak dochodzimy do Moebiusa.

Może jest za wcześnie, że by wydawać ocenę. Nie przeszedłem jeszcze całej gry - mam za sobą ledwie trzy rozdziały (i nie wiem, ile jest ich w sumie...) Sęk w tym, że chyba na tych trzech rozdziałach moja przygoda z Moebiusem się skończy.

Przytoczona we wstępie do tego teksu scena pochodzi właśnie z Moebiusa. I wcale nie jest najbardziej nonsensowną i irytującą jego częścią.

Zacznę od zalet: Tła są namalowane ładnie i czytelnie. Koniec zalet.

A teraz litania wad. Gotowi?

Zacznijmy od bohatera. Mister Rector jest znawcą i specem od wyceny antyków, co sprawia, że ma tyluż przyjaciół, co wrogów. Na razie nieźle. Teraz zaczynają się schody: Rector jest geniuszem, ma fotograficzną pamięć i słabo rozwinięte zdolności interpersonalne.

Ujmę to tak: autor, który pisze geniusza, wpada w prostą pułapkę. Mianowicie, sam nie jest geniuszem - gdyby był, wynajdywałby lek na raka i napędzane facebookowymi lajkami samochody, a nie pisał kiepską prozę. I wcześniej czy później znajdzie się jakiś czytelnik, który ma IQ choć trochę powyżej przeciętnej, sporo filmów widział, przeczytał jeszcze więcej książek... i doskonale widzi, że sam jest o wiele bystrzejszy od bohatera, rzekomego geniusza.

Rector chyba próbuje być momentami sarkastyczny - ale ja odbieram go jako pompatycznego dupka*, któremu do doktora House'a daleko.

Mówiąc krótko, nie lubię bohatera. Do tego dodajmy fakt, że nasz Rector ma zaburzenia emocjonalne, na które bierze prochy - i wygląda to tak, że rozgryzłeś zagadkę, wchodzisz do pomieszczenia, z którego chcesz zabrać nożyczki, których nie mogłeś wziąć wcześniej, bo pan Rector odmawia noszenia przy sobie czegokolwiek pożytecznego, jeśli nie widzi dla tego natychmiastowego zastosowania... Więc, jesteś poirytowany, niepotrzebnie tracisz czas, żeby wrócić do lokacji, w której już byłeś, wchodzisz do środka... i przez kilkanaście sekund nic nie możesz zrobić, bo włącza się animacja Rectora wyciągającego z kieszeni tabletki i łykającego jedną.

Będę naprawdę zdumiony, jeśli za rozdział albo dwa pan Rector nie straci dostępu do leków i nie zacznie mu odpieprzać. Kłopot w tym, że ja mogę stracić panowanie nad sobą wcześniej, a wtedy - PURGE THE UNCLEAN! EXTERMINATUS! Ehm, znaczy, uninstall.

Do tego dochodzi ochroniarz pana Rectora - taki Brock Samson**, tylko dużo, dużo gorszy, mniej zabawny i nudniejszy. Ujmę to tak: to facet, który zapytany przez atrakcyjną, samotną kobietę o to, czy jest gejem, odpowiada, że to nie jej sprawa, po czym odchodzi, zostawiając ją z rachunkiem za drinki.

Do tego elementy prawie zręcznościowe. Brock w pewnym momencie wspina się po linie, a ja musiałem gorączkowo szukać właściwych hotspotów i na nie klikać, żeby doświadczony żołnierz armii USA, gość z Sił Specjalnych, nie stracił równowagi. Zaśmierdziało Quick Time Eventem - a tego smrodu nienawidzę z całego serca.

Do tego engine gry - animacja postaci jest fatalna. Ręce i nogi nie mają stawów, za to całe kończyny są najwyraźniej wykonane z plasteliny. Plus standard: dziwaczna mimika i beznadziejny lip-sync.

Do tego fabuła: ta cała teoria, na której opiera się opowieść, ta idiotyczna reinkarnacja dla ubogich... Niestety, za cholerę do mnie nie przemawia.

Zamiast podsumowania:
Na samym początku gry jest taki moment, w którym Rectora próbuje zwerbować szef tajnej organizacji. Mogłem odpowiedzieć że się nie zgadzam.
Tak uczyniłem.
I nic. Nie mogłem nic zrobić. Nie wydarzyło się nic, co miałoby zmotywować bohatera, aby przyjął dziwaczne zlecenie.
Miałem tylko wybór - snuć się między dwoma pustymi miejscami i zanudzić się na śmierć, albo wrócić do zleceniodawcy i bez słowa wyjaśnienia przyjąć robotę.
Kawał solidnego pisarstwa.

Szkoda. Jane Jensen stać na o wiele więcej.



--------------
* Właśnie - skoro JA odbieram w ten sposób głównego bohatera Moebiusa, jak muszą go odbierać ludzie pozbawieni moich cech... no dobrze, moich wad charakteru?
** Jeśli nie wiesz, kim jest Brock, musisz nadrobić zaległości na polu oglądania kreskówek dla dorosłych geeków.