środa, 14 stycznia 2015

High voltage rock'n roll

Kilka tygodni temu przeczytałem, że według jakiegoś bez wątpienia solidnego i wiarygodnego sondażu ponad połowa Polaków chce elektrowni atomowej w naszym pięknym kraju.

Cóż, każdy sondaż, który został przeprowadzony bez pytania mnie o zdanie uważam za stek bzdur - ale zacząłem rozważać, skąd powinien się brać prąd w gniazdkach, na wypadek, gdyby okazało się, że też jestem za budową elektrowni atomowej.

Najpierw standard - węgiel. Cuchnie, truje, kiedyś się skończy, a co najzabawniejsze, ten wydobywany w Polsce jest droższy od chińskiego, więc elektrownie węglowe nawet nie wspierają rodzimego górnictwa. Poza tym ekoterroryści lobbują za najróżniejszymi pakietami klimatycznymi, więc wcześniej czy później przyjdzie nam się pożegnać z elektrowniami opalanymi węglem.

Gaz ziemny podobnie - jeśli efekt cieplarniany jest prawdziwym zjawiskiem, a nie tylko straszakiem wykorzystywanym przez ekoterrorystów, to spalanie gazu zabija misie polarne i roztapia góry lodowe, gwarantujące popularność historii Titanica. Oczywiście, możliwe, że efekt cieplarniany opóźnia nadejście następnego glacjału... ale to temat na inny raz.
No i kwestia ceny - gaz płynący z Rosji może w każdej chwili stać się tak drogi, że taniej będzie opalać elektrownie płótnami Rembrandta.

Hydroelektrownie mają kilka problemów. O ile nie jestem całkiem pewien czy są dostatecznie wydajne, to wiem, że należy je budować w odpowiednich miejscach. I tu zaczynają się schody - elektrownia wodna, choć w teorii nie produkuje zanieczyszczeń, to w praktyce rozpieprza ekosystem. Ryby, bobry i kajakarze nie mogą już tak łatwo płynąć w miejsca, gdzie chcą się najeść i rozmnażać. Więc argument ekologiczny jest przeciw hydroelektrowniom.

Farmy wiatrowe. To dopiero jest dowcip. Najpierw wydajność - jeden wiatrak robi dość prądu, żeby z trudem napędzić elektryczną szczoteczkę do zębów. Trzeba budować tuziny albo i setki bydlaków, zajmujących gigantyczny areał, żeby stworzyć równoważnik zwykłej elektrowni. Rozwiązaniem wydaje się budowanie farm wiatrowych na morzu - a wskutek historycznej czkawki aktualnie Polska ma największy dostęp do morza w swojej historii. Pomysł niby dobry, ale...
W takiej Danii rząd dał się ogłupić ekoterrorystom. Podjęli wielkie, kosztowne inwestycje. Mają farmy wiatrowe. A teraz pointa: mimo to nie mogą wyłączyć konwencjonalnych elektrowni. Okazuje się, że przeoczono jeden drobny fakt. Mianowicie, nie umiemy kontrolować wiatru. A flauty czasem się zdarzają. Co zrobić, jeśli wiatraki staną na kilka dni? Albo nawet tygodni? Jako zabezpieczenie na taki wypadek, stare elektrownie muszą pozostać aktywne.
No i nawet wśród ekoterrorystów są tacy, którzy twierdzą, że wiatraki są zabójcze dla migrujących ptaków...
Krótko mówiąc, nie ma bardziej niepraktycznego pomysłu na prąd, niż elektrownia wiatrowa.

No dobrze. W takim razie stary dobry atom.
Three Mile Island, Czarnobyl i Fukushima. Setki ofiar, prawda? Tysiące umierają na raka, prawda?
Cóż... Gówno prawda.
Czarnobyl uznawano za najczarniejszy scenariusz, możliwy w elektrowni jądrowej. Potem zdarzyła się Fukushima, która nieznacznie go przebiła. Fakt, to były katastrofy. Fakt, były ofiary śmiertelne. Fakt, pechowcy, którzy mieszkali w okolicy nie wrócą za swojego życia do rodzinnych domów.
Ale liczba ofiar jest niższa, niż w typowy długi weekend na polskich drogach - i mówię o łącznej liczbie ofiar.
Czarnobyl: koło trzydziestu osób zginęło w akcji ratowniczej. Fukushima: zero ofiar śmiertelnych.
I tyle.
A ci, którzy nawdychali się chmury promieniotwórczych gazów?
No cóż, tak naprawdę nie wiadomo. Ci, którzy chcą manipulować rynkiem energetycznym, mówią o zwiększonej zachorowalności na raka. Kłamią - nie ma solidnych dowodów, że problemy z tarczycami są bezpośrednim skutkiem czarnobylskiej eksplozji. Choćby dlatego, że nikt nie zadał sobie trudu i nie prowadził porządnie statystyk PRZED katastrofą. Nie ma z czym porównać danych zarejestrowanych po wybuchu reaktora.
Niektóre źródła podają, że wskutek przymusowych wysiedleń w okolicy Fukushimy śmierć poniosło 1200 (albo nawet 1600) osób. Jako bezpośrednią przyczynę zgonów podają warunki panujące w obozach dla wysiedlonych - nie ma to nic wspólnego z radioaktywnością jako taką. No i jeden szczegół - zginęły osoby starsze i schorowane. Inaczej mówiąc, nie ma żadnych gwarancji, że gdyby zostawić ich w domach, to nadal męczyliby się na tym padole łez.
Poza tym, jeśli zadać sobie trud i sprawdzić, jak wiele elektrowni atomowych obecnie funkcjonuje w samej Europie (Zgooglujcie i przetrzyjcie oczy. 184 elektrownie, każda ma po kilka reaktorów), i porównać tę liczbę z liczbą 3 (tak, zaliczam nawet Three Mile Island. Zgooglujcie i zastanówcie się czy słusznie) - nagle okazuje się, że katastrofy w elektrowniach jądrowych zdarzą się rzadziej, niż zestrzelenia samolotów pasażerskich przez terrorystów. Rzadziej, niż porażenie piorunem w obszarze zabudowanym. Ich liczba mieści się w granicach błędu statystycznego.
Na Cthulhu, w Fukushimie było potrzeba najmocniejszego trzęsienia ziemi w historii i największego tsunami, żeby tę katastrofę wywołać!
(Co zabawne - gdyby zestaw generatorów napędzanych dieslem, odpowiedzialnych za awaryjne chłodzenie reaktorów był zdublowany, i umieszczony w miejscu, którego nie zalałoby tsunami, na przykład na jakimś wzgórzu, do katastrofy mogłoby zapewne w ogóle nie dojść.)
OK, w takim razie co z radioaktywnym, zużytym paliwem?
Rzeczywiście, obecnie składowanie sprawia problem. Ale z globalnego punktu widzenia, te odpady mają mniejszy wpływ na środowisko naturalne, niż wszystkie obecnie funkcjonujące, konwencjonalne elektrownie węglowe.
Poza tym wcześniej czy później wynajdziemy technologię, która odpady zmieni w pożądany materiał. Nie żartuję - już kilka lat temu czytałem artykuł specjalistki od chemii organicznej, tłumaczący, że gdy w końcu zabraknie soku z dinozaurów do napędzania naszych samochodów, nagle najbogatszymi będą ci ludzie, którzy będą mieć składy pełne plastikowych butelek i starych opon - bo z nich będziemy pozyskiwać ropę. A skoro da się zrecyklingować stare dunlopy i butelki po pepsi, to uda się też znaleźć zastosowanie dla zużytego paliwa z elektrowni atomowej. To tylko kwestia czasu.
Oczywiście, jest kwestia kosztów - w elektrowni atomowej należy solidnie dbać o bezpieczeństwo, a to kosztuje. No i samo paliwo też nie rośnie na drzewach...
Ale, ogólnie rzecz biorąc, na obecny czas, przy obecnym zaawansowaniu technologicznym, atom jest najsensowniejszym sposobem produkowania prądu. Jest względnie czysty, względnie bezpieczny... Dopóki nie wymyślimy, jak pozyskiwać prąd z przestrzeni kosmicznej, albo nie uda nam się w końcu opracować zimnej fuzji, albo wreszcie nie wymyślimy czegoś zupełnie nieprzewidzianego - tylko atom ma przyszłość.

Niemniej, odkryłem, że jestem przeciwnikiem elektrowni atomowej w Polsce. Oto, dlaczego:

- Elektrownię wybuduje ta firma, która wygra przetarg. Czyli najtańsza. Czyli odpierdalająca najgorszą fuszerkę.

- Na paliwie będą wykonywane najróżniejsze kanty.

- Za przewóz i składowanie zużytego paliwa ktoś zgarnie ciężką forsę. Po czym radioaktywne odpady wypierdzieli do najbliższego lasu.

- Pracę w elektrowni dostaną nie ci, którzy będą najlepiej wykwalifikowani, ale ci, którzy będą najlepiej lizali dupy szefostwa, obsadzonego z nadania partii rządzącej. Albo osoby spokrewnione z szefostwem.

Mówiąc krótko, w polskiej tradycji, spierdolimy sprawę. Nie zdążymy nawet powiedzieć "U nas Fukushima jest niemożliwa, bo nie ma trzęsień ziemi ani tsunami", jak któryś z pociotków jakiegoś ministra, zatrudniony w kierownictwie elektrowni wyda jakąś durną decyzję, może o oszczędnościach na konserwacji awaryjnego systemu chłodzenia, którą bezmyślnie wykona jakiś zatrudniony przez niego palant... A reszta narodu będzie tylko mogła patrzeć na rosnącego na niebie grzyba.

--------------


PS. W tradycji najlepszej felietonistyki zdecydowałem się oprzeć na tych źródłach, które pasują do mojego światopoglądu, starannie ignorując wszystkie inne. Jednocześnie nie odwołuję się do tekstów źródłowych. Dlaczego? Cóż, nie jestem dziennikarzem (któremu płacą za robienie dziennikarstwa), tylko - za przeproszeniem - bloggerem, więc w zasadzie mogę fanzolić głupoty wedle własnego widzimisię.