czwartek, 31 marca 2016

Możliwe, że jednak mam osobowość

Dzisiaj przeprowadzę drobny eksperyment. Na sobie... i na internetowym teście osobowości, który w zasadzie nie wiadomo czemu służy.

Na początek - jako świeżo upieczony mag - napiszę tutaj małą przepowiednię. Oto, czego dowiem się z testu:
- Jestem wyjątkowy.
- Jestem mądry, inteligentny i kreatywny.
- To, co jest moją siłą, może też stanowić moją słabość.

Oto, czego się nie dowiem z testu:
- Za dużo piję.
- Powinienem szukać profesjonalnej terapii psychologicznej.

Na celownik biorę https://www.16personalities.com/pl - bo wyskoczyło w Googlu Wszechpotężnym na samej górze, gdy wpisałem "test osobowości". Zamierzam tu wkleić fragmenty tekstu (może pytania i ogólny wynik) - z pełnym szacunkiem dla praw autorskich.

No to jazda
Na pytania (które nie są pytaniami, tylko stwierdzeniami) odpowiada się w siedmiostopniowej skali od "Zgadzam się" do "Nie zgadzam się".
Te, na które łatwo się odpowiada, tutaj pominę - bo to, że mam problemy z koncentracją w sytuacjach stresowych nie jest zabawne ani interesujące.
Inne są ciekawsze:

"Wolisz zwlekać z podjęciem decyzji, ponieważ później może pojawić się lepsze rozwiązanie."
O tak, prokrastynacja jest moją ulubioną dyscypliną sportu.

"Wolałbyś nazwać siebie pragmatykiem aniżeli wizjonerem."
Wolałbym być wizjonerem, który potrafi być pragmatycznym, gdy wymagają tego okoliczności...

"Twój plan podróży jest na ogół dobrze przemyślany."
Gdybyście znali moje wyczucie kierunku, wiedzielibyście, że MUSZĘ mieć starannie przygotowany plan, żeby nie skończyć podróży w: a) Chrzanowie b) Konarach pod Krakowem c) najbliższym barze.

"Często zazdrościsz innym."
Zdefiniujmy "często"... Raz dziennie? Raz na godzinę? Raz na minutę..?

"Nie ujawniasz swoich uczuć nawet jeśli przebywasz z bliskimi przyjaciółmi."
Abstrahując od tego, czy w ogóle mam "bliskich" przyjaciół... Nie zdradzam uczuć w sposób świadomy, ale przecież podświadomość to wredna suka. Pisałem, marny byłby ze mnie pokerzysta.

"Twoje sny są często żywe i skupiają się na fikcyjnym świecie."
Te wszystkie koszmary, z których budzę się ze zdławionym krzykiem... zaliczyć?

"Często spędzasz więcej czasu rozmyślając nad różnymi sprawami zamiast się wziąć za nie."
Prokrastynacja, już mówiłem.

"Skupiasz się bardziej na możliwościach niż na realiach."
Skupiam się na tym, jakie inni ludzie maja możliwości spieprzenia moich realiów.

Pytań/stwierdzeń było, oczywiście, dużo więcej. A oto wynik:

"LOGIK"
(INTP-P)

"Osobowość INTP jest raczej rzadka, stanowi tylko 3% populacji, co dla osób z tej grupy typologicznej Pokazuje się dobre, ponieważ najbardziej niemiłą dla nich rzeczą jest to jeśli stają się “pospolici”. INTP są dumni ze swojej inwencji i kreatywności, jak też szczycą się swoją unikalną perspektywą spojrzenia I żywy intelekt. Jednostki o osobowości INTP, znane jako filozofowie, architekci lub professorowie/marzyciele, zasłużyły się pod względem licznych odkryć w dziejach historii."*

Mówiłem? Jestem wyjątkowy i kreatywny.

A teraz...

Minęło ponad pół godziny. Wypiłem piwo. Już nie pamiętam wszystkich pytań, więc może na niektóre odpowiem o jedną siódmą inaczej.
Jedziemy jeszcze raz.

Zaznaczam - odpowiadam szczerze, nad każdym pytaniem chwilę się zastanawiając.
Rezultat:

"ARCHITEKT"
(INTJ-T)

"Na szczycie można czuć się bardzo samotnie, a osoby o najrzadziej występującym typie osobowości INTJ, będąc najbardziej obdarowanymi pod względem umiejętności strategicznych odczuwają to bardzo dotkliwie. Stanowią zaledwie 2% populacji, a kobiety w tym typie osobowości zdarzają się jeszcze rzadziej, stanowiąc jedyne 0,8%, często muszą stawiać czoła wyzwaniu jakim jest brak zrozumienia u innych, gdyż niełatwo znaleźć kogoś o podobnym sposobie myślenia, o wnikliwym intelekcie i zdolności przewidywania niczym w grze w szachy. Ludzie o typie osobowości INTJ są obdarowani wyobraźnią, są zdecydowani, ambitni choć preferują prywatność, są niesłychanie ciekawi, a jednak nie trwonią swojej energii."

Szlag, po piwie jestem BARDZO wyjątkowy. A ostatnie zdanie sprowadza się do tego, co pisali o mnie nauczyciele: zdolny, ale leniwy.

"Na przykład INTJ są równocześnie najbardziej idealistycznie usposobionymi jednostkami i najbardziej zgorzkniałymi cynikami, co z pozoru stanowi konflikt, którego nie można pogodzić ze sobą. Dzieje się tak dlatego, że ludzie o osobowości INTJ głęboko wierzą w to, że wszystko można osiągnąć za pomocą wysiłku, inteligencji i rozwadze, a jednak uważają, że ludzie są zbyt leniwi, krótkowzroczni i skoncentrowani na sobie samych, aby te fantastyczne wyniki można było osiągnąć."

Na Cthulhu, zupełnie, jakbyście mnie znali osobiście!

"INTJ emanują pewnością siebie i pewną aurą tajemniczości oraz swoich wnikliwych obserwacji, oryginalnych pomysłów i budzącą szacunek logiką, które to cechy pozwalają im przeprowadzać zmiany za pomocą siły swojej woli i silnej osobowości. Czasami może się wydawać, że jednostki INTJ chcą jedynie rozbierać na części i odbudowywać każde pojęcie i system, z którymi się stykają, wkładając w to swoje poczucie perfekcjonizmu, a nawet moralność. Każdy kto nie posiada umiejętności, aby dotrzymać w tym procesie INTJ kroku lub co gorsza nie widzi w tym wszystkim sensu, utraci najprawdopodobniej natychmiast i na stałe ich szacunek."

Rany, dawno nikt nie zrobił mi tak dobrze... Śśij mocniej, tak... work the shaft, baby...

Na zakończenie, sławne jednostki z takim typem osobowości (ci od logika byli nudniejsi):

Thomas Jefferson
Hannibal (jak do tego doszli? Cofnęli się w czasie, żeby go zbadać?)
JFK
Richard Gere (tak, drogie panie, jestem zupełnie, jak on)
Vladimir Putin (Ha! Już kiedyś napisałem, że Putin cierpi dokładnie na tę samą chorobę, co ja, tylko w przeciwieństwie do niego, nie stoję na czele nuklearnego mocarstwa.)

Fikcyjne jednostki o tym typie osobowości są jeszcze ciekawsze:
- Gregory House
- Walter White
- Hannibal Lecter
- Profesor Moriarty

Hell yeah, I'm a fuckin' villain.

Ale tylko po piwie.

-------------------
* W cudzysłowiu pisownia oryginału. Za każdym razem. Wiecie, Ctrl+C, Ctrl+V.

wtorek, 29 marca 2016

Nagłówki z mojego ulubionego portalu plotkarskiego

... czyli co można zobaczyć dziś między 10:00 a 11:00 na tvn24.pl.

Jak zawsze, skopiowane nagłówki, a pod nimi kursywą moja reakcja.

- Media: porywacz wyrzucił list na płytę lotniska
Genialny pomysł! Portal, który pisze tylko o tym, co podają inne, lepsze media. Sama oszczędność na prawdziwych dziennikarzach gwarantuje ekonomiczny sukces.

- Moment uwolnienia części pasażerów
Gdybym nie zajrzał wcześniej na bbc.co.uk to nie wiedziałbym, o jakich pasażerów chodzi, kto ich uwolnił, gdzie, ani co lub kto ich uwięziło. Nawet nie wiedziałbym, o jaki środek lokomocji chodzi.

- Nie żyje sześć osób
Pamietajcie dzieci - najlepszy nagłówek, to taki ze znakiem zapytania. Jeśli nie ma możliwości wstawienia pytajnika, drugi najlepszy to taki jak najbardziej lakoniczny - niech czytelnik klika, żeby dowiedzieć się: gdzie? kto? kiedy? dlaczego? i co go to, kurwa, obchodzi?

- Czarny weekend w Belgii, zmarł drugi kolarz
Śmiem twierdzić, że Belgia miała ostatnio gorsze problemy, niż żywotność kolarzy.

- Wygarnęli 21 imprezowiczów. Wytypowali sprawcę alarmu
Wygarnęli? Znaczy, łyżką z dna garnka? To musiała być ciekawa impreza.

- Rosyjski czołg vs amerykańska rakieta. Zdjęcie wskazuje na remis
Bo w czasach photoshopa nic nie jest bardziej wiarygodne, niż cyfrowa fotografia.

- Prezydent Duda leci do Waszyngtonu. Ma dwa cele
Cel 1: wykonywać polecenia Jarosława Pierwszego Wielkiego Zbawiciela Narodu.
Cel 2: goto Cel 1

- Od kul zginęła cała rodzina
Kule zostały aresztowane i przesłuchane, następnie zwolnione: jak wiadomo, Pan Bóg kule nosi.

- Taktyczna broń atomowa w Polsce? "Wzmocniłoby to nasze bezpieczeństwo"
Powszechnie wiadomo, że kiedy kraj staje się jednym z pierwszych strategicznych celów uderzenia atomowego, to znaczy, że jego bezpieczeństwo jest "wzmocnione".

- "Nawet najcięższa choroba nie musi niczego skończyć"
Całkowita racja - jeśli nie liczyć życia, miłości, przyjaźni, pasji, pracy... Nie, choroba niczego nie musi skończyć.

- "Jest na co popatrzeć"
Raczej nie na tym portalu.

- Polska na prostej drodze do wyludnienia
Cholera, gdyby tylko byli jacyś imigranci, którzy zasililiby szeregi pracowników i płatników ZUSu i podatków...

- Nieporozumienie przyczyną katastrofy?
Wreszcie! Doczekałem się znaku zapytania.

Na żadnym z powyższych nie kliknąłem, czego i Wam życzę.

niedziela, 27 marca 2016

środa, 23 marca 2016

Blues o wentylatorze

Jeśli pamiętasz, że kilka lat temu zdechł mój laptop i kupiłem sobie nowy, to znaczy że poświęcasz mojemu życiu więcej uwagi niż jakakolwiek kobieta, w której się zakochałem. Jeśli pamiętasz, że trochę ponad sto wpisów temu musiałem w tym nowym (tzn. wówczas już paroletnim) laptopie wymienić klawiaturę, to albo powinniśmy się spotkać przy piwie, albo powinienem zacząć obawiać się, że pewnego dnia namierzysz mnie, dopadniesz i oskórujesz.

W każdym razie... Mój obecny laptop ma tak z pięć-sześć lat. Klawiatura - wymieniona. Matryca - odpukać, sprawna. Bateria - trzyma przez pięć godzin, zanim muszę podpiąć ładowanie.

Natomiast wentylator...

Z wentylatorem to było tak: po tym, jak kupiłem komputer, w ciągu pierwszych miesięcy, działo się coś takiego - gdy włączałem maszynę, wiatrak kręcił się na pełnych obrotach i hałasował niczym wiekowy elektroluks. Przez kilka sekund, po czym się wyłączał. A kiedy wreszcie załadował się system, wentylator już pracował normalnie - znaczy, szumiał i tyle. Było to minimalnie irytujące, ale ostatecznie kręcił się, komputer się nie przegrzewał... No problemo.

Może i zgłębiłbym ezoteryczne tajniki oddawania laptopa do naprawy gwarancyjnej, ale akurat pisałem różne pierdoły, były pewne deadline'y, poza tym Fallout 2 nie grałby w siebie sam beze mnie, jeśli wiesz, o co mi chodzi... No i uznałem, że nie będę się szarpał tylko dlatego, że przez chwilę po uruchomieniu wentylator chodzi głośniej, niż mi się to podobało.

Tak minęły ze trzy lata.

W czasie, gdy musiałem wymienić klawiaturę, było już trochę głośniej, czasem wentylator miał czelność hałasować nawet po załadowaniu systemu... No to pomyślałem sobie, że skoro już i tak rozbieram maszynę, to mogę wymienić wentylator.

Zrobiłem to, co robi się w takich sytuacjach. Obejrzałem na youtubie filmiki, jak rozebrać laptop. I kiedy zobaczyłem, że aby dobrać się do wentylatora, muszę wybebeszyć WSZYSTKO: zdjąć klawiaturę, wymontować dysk i napęd DVD, rozmontować obudowę, odczepić z pół tuzina kabelków, wyjąć płytę główną.... Cóż, uznałem, że póki wiatrak się kręci, nie ma co panikować. Wymieniłem klawisze i wróciłem do normalnego użytkowania maszyny.

Rok 2016. Wentylator hałasuje coraz głośniej. Pewnej nocy mam wrażenie, że obudzę sąsiada po drugiej stronie ulicy. Mało tego, teraz za KAŻDYM razem, gdy włącza się chłodzenie, łożysko wentylatora warczy i wyje, w zależności od prędkości obrotowej. Mało tego, gdy obroty robią się naprawdę wysokie, czuć pod klawiaturą wibracje.

Poddałem się. Postanowiłem wymienić wentylator.

Najpierw allegro - czy w ogóle można dostać tam części do mojego laptopa. Można, są wentylatory. Kosztują po 30-40 PLN, więc dodawanie do tego dwudziestu złotych za koszt wysyłki byłoby nieekonomiczne, poza tym kupując osobiście mogę porównać kupowany wentylator do tego wymontowanego, więc na pewno nie kupię nieodpowiedniego modelu.

Ale najpierw musiałem wymontować hałaśliwy, stary wentylator. Do tego nie potrzeba jakiś super-rzadkich narzędzi, ale okazało się, że posiadam tylko jeden śrubokręt o odpowiednim rozmiarze - z lekka zgięty. No dobrze, pomyślałem, kupię sobie nowy śrubokręt albo nawet jakiś niedrogi zestaw i po sprawie.

Poniedziałek. Chłodno, ale sucho. W okolicy mam trzy markety osiedlowe. W żadnym nie znalazłem narzędzia w odpowiednim rozmiarze. Trudno, zrobię sobie spacer do OBI - bo żal mi tych kilku złotych na bilet tramwajowy, poza tym co to dla mnie, pół godziny marszu? Spacerek dla zdrowia i tyle.

OBI. Jak ja, kurwa, nienawidzę OBI. Kiedy potrzebuję pomocy, nie ma pod ręką żadnego pracownika. Kiedy nie potrzebuję - trzech po kolei podchodzi z pytaniem, czy mogą jakoś pomóc. Potem kolejka do kasy. Dwa razy kasjerki źle wydały mi resztę (raz o, bagatelka, 50 PLN), co kończy się zamknięciem kasy, eskortą ochroniarza i komisyjnym liczeniem forsy w kasie. Ile razy w ogóle nie były w stanie skasować towaru, już nawet nie zliczę. A na koniec faszysta z ochrony trzepie mój koszyk i porównuje zawartość z paragonem. Miłego, kurwa, dnia.

Ale, niestety, bydlaki zwykle mają to, czego mi akurat potrzeba. No i mogę do nich dotrzeć na piechotę.

Oczywiście, mają śrubokręty. Kupuję taki, jakiego potrzebuję. O dziwo, bez żadnych komplikacji, jak w zupełnie normalnym sklepie.

Kiedy wychodzę na zewnątrz - pada deszcz ze śniegiem. A ja mam na świeżo ostrzyżonym łbie tylko czapeczkę z daszkiem. Grypa, zapalenie zatok i ciężki kaszel prawie na sto procent. Choćbym chciał wrócić tramwajem, nie mogę - nie mam gotówki na bilet. Jeśli pojadę na gapę, kanary złapią mnie od razu - znam swoje szczęście.

Marsz do domu a na miejscu rutyna, witamina C i popijam te wszystkie tabletki bourbonem (podziałało - nie złapałem nawet kataru).

Wieczorem rozbieram laptopa. Trwa to dwie i pół godziny, ale nic nie połamałem, nic nie urwałem, a śrubki odłożyłem na kartkę A4 i podpisałem, która skąd się wzięła.

Następnego dnia jadę kupić nowy wentylator. W internecie znalazłem dwa serwisy laptopów, plus wciąż pamiętam, gdzie kupiłem klawiaturę. Oczywiście, znajdują się po drugiej stronie Wisły, w okolicach Biprostalu.

Miało być chłodno, ale sucho. Tramwaj jeszcze nie dotarł na miejsce, gdy zaczęło padać.

Wysiadam pod Biprostalem i zaczynam szukać serwisów. Pierwszego w ogóle nie znalazłem pod podanym adresem - możliwe, że źle zapamiętałem, ale ten start nadał ogólny ton moim poszukiwaniom.

Drugi serwis znalazłem bez pudła. Oczywiście, akurat tego dnia - i tylko tego dnia - był nieczynny.

Teraz zamierzałem skierować się tam, gdzie nabyłem klawiaturę - czyli w tym budynku, gdzie według TVN na Pomorskiej jest siedziba W-11. Po drodze zaglądałem do każdego serwisu laptopów, jaki wypatrzyłem.

Typowa wizyta przebiegała mniej więcej tak:
- Dzińbry, chciałbych kupić wentylatora do Toshiby takiej a takiej.
- Sprawdzał pan w internecie, czy taki mamy?
- Nie, szukam analogowo.
Tutaj następuje szukanie w Internecie.
- Niestety, nie mamy.
Czasem był jeszcze etap pośredni:
- Toshiba taka a taka? Mamy.
- Towarzyszu cześciosprzedawco, pokażcie tenże wentylator!
Serwisant pokazuje swojego, ja swojego...
- Kruca fuks, ni chuja nie podobny...
- No to innych nie mamy. Zaraz zobaczymy, czy jakiś kolega nie ma...
Znowu szukanie w Internecie...
- W Krakowie to raczej nie ma...
- Dziękuję i niech panu Bóg błogosławi. Do widzenia.

I tak przez jakieś osiem serwisów. (Tam, gdzie kupiłem kiedyś klawiaturę, też nie mają).

Nie wiem, jaki jest sens mieć tyle serwisów laptopów między Biprostalem a Alejami, jeśli w żadnym nie da się kupić pieprzonego wentylatora. Cóż, Kraków jest miastem pozbawionym sensu, więc chyba niepotrzebnie się dziwię.

Pod koniec (w okolicach Miodowej, bo skoro spacer, to taki porządny, z zaliczeniem anemicznej manifestacji na Placu Inwalidów i przebrnięciem przez Rynek), wchodząc do ostatniego serwisu, jaki miałem zamiar sprawdzić, spodziewałem się już, że jak tylko otworzę drzwi, serwisant zakrzyknie:
- Nie ma!

Równie dobrze mógł tak zrobić. Nie było.

Okazuje się, że bardzo dobrze uczyniłem, wymontowując stary wentylator. Otóż do mojej Toshiby takiej a takiej, w zależności od konfiguracji, montowano dwa rodzaje wentylatora i podanie samego modelu nie wystarczyło. Oczywiście, ten którego ja potrzebowałem, jest rzadko spotykany - trochę się tego nawet spodziewałem. Znam swoje szczęście.

W końcu znalazłem to, czego mi potrzeba na Allegro. Na całym portalu tylko jedna firma oferowała taki wentylator. Oczywiście, ten nie kosztował marnych 30PLN. Nie, ten kosztował 50, plus koszt wysyłki - dokładnie tego się spodziewałem. Znam swoje szczęście.

Zamówiłem dziada. Paczka została nadana tego samego dnia.

Następnego dnia mój wentylator dotarł - do Katowic. Ponieważ znam swoje szczęście, spodziewałem się, że następnego dnia po przemanifestowaniu (tego słowa użyła firma kurierska) trafi do Kołobrzegu - ostatecznie, też na "K".

A laptop kolejny dzień leży w kawałkach na stoliku do kawy. Tylko czekam, aż kot wpadnie na blat i wszystko rozsypie po całej podłodze. Mam graniczące z pewnością przeczucie, że kilka śrubek zniknie w tajemniczych okolicznościach.

W końcu. Wentylator trafił do Krakowa.

Rozpakowałem go i okazało się, że jest idealny. Oczywiście, musiałem spiłować go z dwóch stron, żeby pasował na swoje miejsce i rozwiercić wszystkie otwory na śruby. Niemniej, zamontowałem drania.

Tak jakoś na etapie montowania klawiatury zorientowałem się, że na kartce wciąż leży śrubka podpisana "Płyta główna". Rozważyłem możliwość ponownego rozebrania obudowy i odpięcia tych wszystkich kabli, które z trudem wpinałem na swoje miejsca przez ostatnie pół godziny... I doszedłem do wniosku, że bez tej śrubki Toshiba też trzyma się kupy.

W końcu uruchomiłem laptop. W pierwszej chwili - ze stoickim spokojem przyjąłem, że wentylator nie działa. Znam swoje szczęście. Jeśli komputer po uruchomieniu jest idealnie cichy, to znaczy, że wiatrak się nie kręci.

Na wszelki wypadek przyłożyłem dłoń do wylotu powietrza... Ze zdumieniem poczułem lekką bryzę, dobiegającą z wnętrza laptopa. Zabrałem dłoń i w jej miejsce przyłożyłem ucho. Cichuteńki szum udowodnił mi, że wentylator jednak pracuje.

Uczciłem to tanim cygarem i kieliszkiem whiskey.

A co najzabawniejsze - od nowości ten kawałek obudowy koło przycisków "myszki" pod touchpadem tak trochę się uginał i z lekka trzaskał. Teraz tkwi w miejscu jak przyspawany.

Złożyłem ten komputer lepiej, niż chiński komunista w fabryce Toshiby.

Ale wkrótce coś w nim znowu nawali - znam swoje szczęście...

niedziela, 20 marca 2016

Cytat na 20 III

Jeżeli jaki mężczyzna albo jaka kobieta będą wywoływać duchy albo wróżyć, będą ukarani śmiercią. Kamieniami zabijecie ich. Sami ściągnęli śmierć na siebie.
Kpl 20,27

środa, 16 marca 2016

I, for one, would welcome our new raptor overlords

Zwykle nie poświęcam moich mózgowych roboczogodzin na rozmyślania na tematy związane z moimi niegdysiejszymi miłościami. Takie myślenie nie dość, że może być bolesne, to może prowadzić do tego, czego nie cierpię: odkrywania tej jednej rzeczy, którą trzeba było zrobić inaczej, tego jednego momentu w czasie, w którym Wielka Miłość rozpuściła się i spłynęła do rynsztoka. Takie myślenie nie tylko jest stratą czasu. Jest całkowicie błędne: jeśli związek rozpada się wskutek jednego zdania, jednego słowa, jakiejś drobnej pierdoły - to raczej nie była Wielka Miłość, tylko kłopotliwe zauroczenie, z którego jedna strona pragnęła wyrwać się pod byle pretekstem.

Jednak jestem tylko człowiekiem. Na przykład, gdy słyszę muzykę Lacuna Coil, wciąż coś pika tam, gdzie powinien być tylko zmęczony mięsień pompujący krew. Ale stosuję pewną metodę... No dobrze, dwie metody. Ta druga, ta bardziej niebezpieczna, to podbudować się gorzałą. Ta pierwsza natomiast jest o wiele bardziej społecznie akceptowalna, zabawniejsza i wolno po niej prowadzić pojazdy mechaniczne.

Mianowicie, gdy wspomnienia dopędzają mnie i zaczynają gryźć nogawki, wyobrażam sobie pana Ziobrę albo pana Millera, albo pana Gowina, albo pana Giertycha zamkniętego w betonowym labiryncie. Z tuzinem velociraptorów. A jako podkład muzyczny do gadziego obiadu słyszę "Yakety Sax".

Od razu robi mi się lepiej.

W każdym razie, dzięki powyższym technikom udaje mi się zwykle zmienić tok własnych rozmyślań tak, aby nie użalać się nad tym, co wydarzyło się całe lata temu. Ostatnio nawet uwierzyłem, że w ogóle już mnie te sprawy nie ruszają.

Myliłem się, niestety. Okazuje się, że pewne blizny sięgają głębiej, niż sądziłem.

To było tak:

Pojechałem z moim Dziadkiem coś załatwić. W drodze powrotnej Dziadek postanowił zatankować samochód. Ponieważ biodro go bolało, czynności benzynowlewcze spadły na mnie. Płacenie również.

Więc: zatankowałem. Dawno nie było mnie na tej stacji, przebudowali ją jakiś czas temu, więc najpierw ruszyłem w złą stronę i poszedłem w kierunku myjni. Połapałem się, że muszę obrać inny azymut i skręciłem tam, gdzie można kupić rzeczy i zapłacić za paliwo. Następnie przypomniałem sobie, że nie pamiętam numeru dystrybutora...

Kiedy w końcu wszedłem do ciepłego wnętrza stacyjnego sklepu, byłem już trochę zły na samego siebie. Humoru nie poprawiło mi to, że choć w sklepie były dwie kasy, przy obydwu młode kasjerki, to po mojej stronie kontuaru, dokładnie między nimi, stał jakiś chłopak i rozmawiał z obydwoma.

Grzecznie zatrzymałem się i czekałem na swoją kolej. Dziewczyny roześmiały się z jakiejś anegdoty młodego człowieka i skierowały uwagę na mnie.
- Coś dla pana? - zapytały jednocześnie. Jedna natychmiast przypomniała mi o Największej, Jedynej i Prawdziwej Miłości: szczupła, blada, brunetka z trochę zbyt mocnym makijażem.
No dobrze, raptor dopada Ojca Dyrektora, rozszarpuje mu sutannę...
- Za benzynę zapłacić chciałem...
- Proszę - odparły chórem.
Zawahałem się.
- Do której z pań..?
Na co natychmiast zareagował młody człowiek:
- Do tej, która ładniejsza!
A ja, już wstępnie skołowany, sfrustrowany i ogólnie mało przytomny, zamiast powiedzieć coś inteligentnego ("Przecież się nie rozdwoję")...
Bez wahania i udziału rozumu zrobiłem krok w stronę tej, która nie przypominała Największej, Jedynej i Prawdziwej Miłości.
Od razu połapałem się, co zrobiłem, ale czułem, że jakiekolwiek próby ratowania się mogą mnie tylko bardziej pogrążyć. Spuściłem wzrok, zapłaciłem za paliwo i szybciutko uciekłem.

Później w zasadzie o tym incydencie nie myślałem - nie pierwszy i nie ostatni raz zrobiłem z siebie głupawego prostaczka - ale...

Nie tak dawno znowu pojechałem z Dziadkiem zatankować samochód. A że Dziadek ma swoje zwyczaje, znowu pojechał na tę samą stację.

Oczywiście, tym razem była tylko jedna kasjerka. Ta blada brunetka.

I mógłbym przysiąc, że mnie sobie przypomniała. Spojrzenie, które mi posłała, nie miało wiele wspólnego z "Szerokiej drogi i zapraszamy ponownie".

Cóż... Może to tylko moja wyobraźnia. Lepiej o tym nie myśleć...

Raptory dopadają pana Buzka i zaczynają od nóg...


niedziela, 13 marca 2016

Cytat na 13 III

Jeżeli kto obcuje cieleśnie z kobietą mającą miesięczne krwawienie i odsłoni jej nagość, obnaża źródło jej [krwi], a ona też odsłoni źródło swojej krwi, to oboje będą wyłączeni spośród swojego ludu.
Kpl 20,18

środa, 9 marca 2016

Rogue Archeologist

Wyobraźcie sobie Prawdziwego Indianę Jonesa. Oto on:

Jest znany na wszystkich kontynentach.
Niezależny archeolog, poszukujący Prawdy wbrew skostniałemu, archeologicznemu establishmentowi.
Miał 19 lat, gdy z plecakiem opuścił rodzinny dom, podejmując wyprawę dookoła świata.
Przez 20 lat podróżuje, zdobywając wiedzę o świecie zarówno współczesnym, jak i starożytnym.
Przeżył niebezpieczne przygody.

Ten człowiek istnieje naprawdę. Właśnie tak, jak wyżej, został opisany w książce Josepha Franka.

Ponownie: wyobraźcie go sobie.
Smagły, o pobrużdzonej twarzy, na której znać te wszystkie przygody. O ostrym spojrzeniu przenikliwych oczu. Muskularny, ale nie w typie kulturysty, tylko kogoś, kto ma mięśnie użyteczne, a nie pokazowe. Bez wątpienia utalentowany lingwista. Niech mnie szlag, prawie na pewno ma przy sobie bicz i rewolwer!

Ten człowiek nazywa się David Childress.

A jeśli chcecie wiedzieć, jak wygląda naprawdę...

Oglądaliście może "Ancient Aliens"?

Tak, Davy Boy jest w każdym odcinku.

Nie będę tutaj nabijać się z tego, jaką "wiedzę" próbuje sprzedać - nie wierzę we współczesnych, zafascynowanych odbytnicą Whitleya Striebera ufoludków, co dopiero mówić o pradawnych kosmitach*.

Nie, będę o wiele bardziej małostkowy.
Skupię się na tym, jakie wrażenie wywarł na mnie Childress telewizyjny. A różnica między nim a tym książkowym jest spora.

Oto, jak Childress wypada na ekranie:
Pucołowaty, żeby nie powiedzieć otyły, typ prawiczka w schyłkowym średnim wieku. Mówi nosowo, przeciągając wyrazy niczym przygłupi psycholog z South Parku. Bledziuteńki, jakby słońca nie widział od wielu miesięcy. Małe oczka skrywa za okularami.

Z wyglądu zdecydowanie bardziej przypomina mnie, niż Harrisona Forda.

A co z tą olbrzymią wiedzą?

Cóż, koleś nawet nie umie wymówić wyrazu "nuclear". Uparcie mówi "nucular". A jego pojęcie o historii i archeologii sprowadza się do tego: "Jak kamień jest duży i ciężki, to ludzie nie umieli go ruszyć. Znaczy, ruszyli go kosmici. Pieprzyć naukowców, ja wiem lepiej."

Jaki z tego morał?

Prosty. W pseudonaukowych książkach nic nie jest prawdą. Nawet bio autora artykułu pisze się tak, aby wprowadzić czytelnika w błąd.

----------------
* No dobrze, skoro chcecie: cała ta "teoria" jest obraźliwa dla ludzi jako gatunku i widzów jako istot o jakiej takiej inteligencji. A przede wszystkim nie trzyma się kupy, nawet pomijając takie drobiazgi, jak prawdziwa wiedza naukowa. Chodzi mi o to, że nawet jako fabuła s-f bajka o starożytnych kosmitach jest pełna dziur logicznych i sprzeczności. Pierwsza z brzegu: kosmici pokonali lata świetlne, mieli supertechnologię kontroli grawitacji, ale nasi przodkowie "w oczywisty" sposób opisali ich starty i lądowania na Ziemi jako starty... rakiet. Takich, na jakich my ledwie dociągamy do Księżyca i z powrotem. A czemu w ogóle tu przylecieli? Bo chcieli naszego złota (według Childressa) i najwyraźniej zapragnęli uprawiać seks z ziemskimi kobietami (według von Danikena).

Żaden w miarę roztropny redaktor nie dopuściłby takiej powieści do publikacji.

niedziela, 6 marca 2016

Cytat na 6 III

Ktokolwiek cudzołoży z żoną bliźniego, będzie ukarany śmiercią i cudzołożnik, i cudzołożnica.
Kpl 20,10