poniedziałek, 4 stycznia 2010

Co jeszcze można zepsuć w F1

Nie jestem miłośnikiem sportu - gdy zapijaczeni kmiotkowie ryczą, oglądając kolejne porażki naszych reprezentacji w dyscyplinach rozmaitych, ja wolę obejrzeć jakiś film z wyrazem "zombie" w tytule. Niemniej zdarza mi się obejrzeć od czasu do czasu widowisko, które kończy się ujęciem na trzech uśmiechniętych gości na podium. Jest jeden warunek: sport musi wiązać się z czymś, co ma cztery koła, robi "brum" i zużywa setki litrów wysokooktanowego paliwa.

Na chwilę obecną jedyną w miarę regularnie oglądaną przeze mnie dyscypliną jest formuła 1. Przyznaję - przez półtorej godziny dwadzieścia wyścigówek jeździ w kółko, nudne to jak cholera, zawsze wygrywa ten sam facet, zawodnicy to banda dzieciaków, którzy wszędzie muszą zabierać ze sobą tatusiów, sędziowie lubią pomiędzy wyścigami decydować, kto tak naprawdę wygrał, bez telewizora HD nie da się odczytać informacji na ekranie, a realizatorzy rzadko skupiają się na tym, co chciałbym zobaczyć... ale lubię wyłączyć mózg i patrzeć na coś, co ma na tyle proste zasady, że nawet ja jestem w stanie je ogarnąć.

FIA od dłuższego czasu robiła co mogła, aby spierdolić dyscyplinę, mającą w założeniu być ukoronowaniem motosportu - ale tak naprawdę imprezę właśnie dobiły same stajnie wyścigowe. Przede wszystkim nawalił Mercedes i McLaren.

Jedną z rzeczy, które podobały mi się w formule, był brak jingo-patriotyzmu. Owszem, pismaki rajcowały się Niemcami w niemieckich samochodach, wielkim zwycięstwem Polaka, hinduskim teamem... Ale w gruncie rzeczy były to wierutne bzdury. Niemiec jeździł w teamie zlokalizowanym w Szwajcarii, na sukces Polaka pracował cały wielonarodowościowy zespół, hinduski team ma siedzibę w Wielkiej Brytanii... Chcę tu powiedzieć, że formuła 1 nie tylko była w technologicznej awangardzie motosportu - stawała się sportem kosmopolitycznym, ponad podziałami. Owszem, na podium były flagi i odgrywano hymny narodowe dla zwycięzców - ale miałem głupią nadzieję, że to tylko kwestia czasu, nim ta przestarzała i idiotyczna tradycja trafi tam, gdzie jej miejsce we współczesnym świecie: do podręczników historii.

Tymczasem pod koniec sezonu 09 rozeszła się pierwsza niepokojąca informacja. McLaren zamierza zrezygnować ze współpracy z Mercedesem i zwolnił kierowcę Fina. Teraz brytyjski McLaren ma mieć brytyjski silnik, brytyjskiego byłego mistrza świata jako pierwszego kierowcę i brytyjskiego obecnego mistrza świata jako drugiego kierowcę. Brytyjska wasza mać, pomyślałem, ale miałem nadzieję, że ten eksperyment będzie ostatnim podrygiwaniem jingo-patriotyzmu; ostatecznie, kierowcy będą rywalizować między sobą (co już raz w McLarenie się zdarzyło, a skutki były żałosne), a ostatni dobry brytyjski silnik był montowany w samolotach Spitfire. Brytyjsko-nacjonalistyczne zapędy w kosmopolitycznym motosporcie wydają się raczej skazane na porażkę.

Niestety, pod choinkę w prezencie od Mercedesa dostałem podobną nowinę. Teraz ma być niemiecki team, z niemieckim silnikiem i dwoma niemieckimi kierowcami... Problem w tym, że to całe "nur fur Deutsche" ma pewne szanse, aby nie skończyć się katastrofą - silniki Mercedesa już od dawna są jedyną liczącą się konkurencją dla jednostek napędowych Ferrari, a jeden ze szkopów za kierownicą jest najlepszym zawodnikiem od czasów Fangio.

A to może być początek upaństwowienia zespołów - fakt, tutaj już zdecydowanie puszczam wodze fantazji, ale jeśli popatrzeć, jaki bajzel panował w tym roku w formule 1, to wszystko jest możliwe. Jeśli do tego dojdzie (dajmy na to, za dwa lata), pozostaje tylko współczuć Kubicy - który nigdy więcej nie znajdzie zatrudnienia, albo co gorsza, znajdzie się w zespole reprezentującym Polskę, opartym o polskie pomysły i rozwiązania stosowane w prowadzeniu reprezentacji w normalnych, nie motoryzacyjnych dyscyplinach.

A cały sport zostanie zdominowany przez niemieckie auto z niemieckim kierowcą (i zapewne Rossem Brawnem, który przyjmie niemieckie obywatelstwo).

A ja w takim wypadku już z całkowitą szczerością i precyzją będę mógł oświadczyć, że nie ma absolutnie żadnego sportu, który choć trochę mnie interesuje.