sobota, 23 stycznia 2010

Quis custodiet ipsos custodes?

Recenzji "Watchmen" Snydera chyba nigdy nie napiszę. Nie chodzi o to, że film jest tak wspaniały, że nie chcę psuć wrażenia swoim bezkrytycznym pianiem z zachwytu, bo nie jest. Nie chodzi o to, że nowelę graficzną Moore'a uważam za jeden z dwóch najlepszych komiksów wszech czasów (drugim jest "Transmetropolitan"), wykorzystujący do granic możliwości swoją formę, zatem do wszelkich adaptacji jestem z góry uprzedzony. Nie chodzi o to, że musiałbym przestać czepiać się Snydera za bezwstydne kalkowanie kadrów z komiksu, za co spece od reklamy okrzykują go wizjonerem. Nie chodzi nawet o to, że nie mam pomysłu na recenzję i musiałbym pisać według typowego szablonu.

Chodzi o to, że ten film nie powinien w ogóle powstać.

Jeśli już ktoś tak rozpaczliwie chciał popełnić film z Rorschackiem w roli głównej, to można było wykazać się odrobiną kreatywności i napisać coś nowego, jakąś historię z czasów sprzed wydarzeń ogarniętych w komiksie. Ale nie, żeby natłuc szmal, należało wziąć na warsztat sam komiks.

Co wyszło? Cóż, "Watchmen" Snydera tak ma się do komiksu Moore'a, jak zdjęcie grzyba do eksplozji atomowej. Wszystko jest okrojone i uproszczone. Nawet niebieski kutas Dr Manhattana nie robi wrażenia - jak ujęli to spece FCC: nie jest w stanie erekcji, zatem nie ma się czym przejmować. Tak samo ja podchodzę do tego skoku na kasę, jakim są "Watchmen" - nie zamierzam się przejmować.

Film nieudolnie próbują ratować dwie rzeczy: muzyka (i nawet temu potworkowi Snydera nie udało się obrzydzić mi mojego ukochanego "All along the watchtower" w wersji Hendrixa), oraz postać Rorshacha. Przy czym o ile w komiksie nie darzyłem go sympatią (to kolejna zaleta komiksu - jedyna bezkompromisowa postać, o twardym, jak na bohatera przystało karku, jest na dobrą sprawę faszystą, odpychającym, schizofrenicznym socjopatą), to w filmie był jedynym bohaterem, dla którego warto się przez te długie godziny męczyć przy ekranie. Przy okazji odkryłem, że chyba sam zamieniam się w kogoś o rorshachowym światopoglądzie (co może też znaczyć, że to nie postać Rorshacha się zmieniła, tylko ja jestem coraz bardziej skrzywiony)... ale może tylko byłem chwilowo zbulwersowany serwisami informacyjnymi, niedorozwiniętymi, egoistycznymi kierowcami na polskich drogach i paskudną pogodą.

Nie chcę tu powiedzieć, że film jest fatalny - nawet ja nie posunąłbym się tak daleko. "Watchmen" na celuloidzie są po prostu jak produkty z telezakupów: na swój sposób działają, mogą być nawet nieźle wykonane, tylko w gruncie rzeczy można się bez nich obejść. Są całkowicie niepotrzebne.

Zatem jeśli znasz komiks - odpuść sobie film, który nigdy nie dorośnie mu do pięt, a te kilka godzin można spędzić w dużo lepszy sposób. Jeśli nie znasz noweli graficznej, a obejrzałeś już film i uważasz, że było dobrze - frajerze, czuj się wydymany, bo dostałeś ruchomoobrazkowy ersatz prawdziwego dzieła. Gumową lalkę, zamiast ładnej prostytutki. Z drugiej strony, nie przejmuj się: straciłeś tylko czas i pieniądze, nikt ci ich wprawdzie nie zwróci, ale mogło być gorzej. Za przywilej oglądania mogli żądać nerki, albo zgoła wątroby.

Więc nie ma się czym przejmować i nie warto tracić czasu na pisanie recenzji - tym bardziej, ze już straciłem go na oglądanie filmu.