Do "Under the dome" Stephena Kinga żywiłem od początku zdrową i rozsądną nieufność. Światełka ostrzegawcze zapalały się kolejno: najpierw nowina, że King wraca do pomysłu, który rozpoczął pisać w gdzieś na przełomie jury i kredy, a następnie wyrzucił do kosza - najwyraźniej wtedy potrafił dostrzec, że ta historia nie ma w sobie interesującego potencjału. Drugie światełko: od ogłoszenia, że ruszyła praca nad "Under the dome", przeczytałem zarówno "Duma Key" (z idiotycznym polskim tytułem "Ręka mistrza"), które było wtórne, przydługie, a do tego z przewidywalnym zakończeniem; a także zbiór opowiadań, które były tak nudne i zatęchłe, że nie pamiętam już żadnego z nich, a i tytuł samego zbioru wyleciał mi z głowy (nie jestem pewien, czy było to "Just after sunset", czy tylko "After sunset", czy jeszcze coś innego w tym guście). Trzecie światełko zapaliło się, gdy zobaczyłem plakat reklamujący najnowszą powieść mistrza horroru. Hasło reklamowe brzmiało: NAJWIĘKSZA powieść Kinga od czasów "Bastionu" - jeśli największym komplementem dla powieści ma być stwierdzenie, że ma bardzo, ale to bardzo dużo stron zapisanych małą czcionką, to ja olewam taką lekturę. Inna rzecz, że był to jeden z nielicznych wypadków, gdy reklama nie kłamała: rzeczywiście, najnowsza powieść Kinga ma iście królewskie rozmiary.
Niestety, cierpię na mało popularne w polskim społeczeństwie schorzenie - nie potrafię usnąć, nie przeczytawszy choć kilkunastu stron jakiejś powieści. W końcu trafiło i na najnowsze dziecko Kinga - ale jest to jego pierwsza powieść, której nie ukończyłem... i najprawdopodobniej nie ukończę czytać.
Przebrnąłem przez mniej więcej dwadzieścia, może dwadzieścia pięć procent objętości. Potem przerzuciłem się na Łukjanienkę - ale o tym innym razem. Dlaczego olałem Kinga stromym łukiem gotyckim? Proszę:
Osią fabuły jest kopuła, a w zasadzie pole siłowe, które, niczym pokrywka na salaterce, zamyka się wokół małego miasteczka w stanie Maine, odcinając je od reszty świata. Przez kopułę z trudem przenika powietrze i woda, a nie jest w stanie przezeń przebić się żaden solidny obiekt, nieważne - człowiek, ziarnko piasku, czołg, czy eksplodująca głowica taktyczna. Podkop nie wchodzi w grę - pole sięga zbyt głęboko w grunt.
Zatem mamy tajemnicze zjawisko - kopułę. Mamy bohaterów - ludzi najróżniejszych, z których część ma swoje sekrety, a niektórzy solidne i ciężkie grzechy na sumieniach. To mogłoby pójść w jakimś ciekawym kierunku, prawda? Przecież pisze to jeden z najsławniejszych współczesnych autorów, prawda?
Gówno prawda. Bohaterów jest zbyt dużo, ich biografie są zbyt obszerne, do tego są bezbłędnie podzieleni na dobrych i złych. W pierwszej części książki poznajemy ludzi, którzy natychmiast mają stracić życie, poznajemy ich nieistotne dla opowieści CV, a większość akapitów kończy się zdaniem w stylu "to był ostatni raz, kiedy Bob widział Mary żywą". Poznajemy "tych bardzo złych" - a są to nudne i płaskie czarne charaktery, czyli sprzedawca używanych samochodów i jego syn. Nie powiem, tego typu ludzie rzeczywiście mają skłonność do bycia pobawionymi moralności skurwielami, ale po mistrzu grozy spodziewałbym się czegoś bardziej wyszukanego. Potem mamy następny wątek fantastyczny - dzieci zaczynają mieć dziwaczne ataki epilepsyjne, podczas których przestrzegają, że należy "powstrzymać Halloween". Krótko mówiąc, zanosi się na jakieś paranormalne deus ex machina. Do tego znalazłem coś, co niepokojąco wygląda na dziurę logiczną: czarny charakter znajduje nieśmiertelniki głównego bohatera (bohatera, który najchętniej wymazałby ze swej przeszłości rozdział zatytułowany U.S. Army, który wyrzucił medale... ale jakoś zostawił w mieszkaniu swoje "dog tags"). Po tym przestałem czytać, więc nie wiem, czy na pewno to dziura - ale, szczerze mówiąc, nie dbam o to.
Mogę tutaj odgadnąć, jak będzie - z "tych dobrych" przetrwa główny bohater, dzieci, być może jego przyjaciółka-dziennikarka. Z tych złych nie przetrwa nikt - chyba, że chcąc być oryginalnym, King nie zabije Big Jima Renniego używając potwora z mackami albo krwiożerczej lampki nocnej, tylko zwyczajnie wyśle go przed sąd, gdzie zostanie skazany na czapę za zbrodnie wobec populacji miasteczka. Kopuła zniknie, ale ponieważ mniej więcej od "From Buick 8" King nie zniża się do tłumaczenia swoich pomysłów, nie dowiemy się, skąd się wzięła, dlaczego trafiła akurat na to, a nie inne miasto, ani dlaczego znikła. Mam nadzieję, że się mylę, ale wnioskując z ostatnich literackich dokonań Kinga, mogę być niebezpiecznie bliski prawdy.
Podsumowując: jakoś tak od czasu wypadku, w którym King został przejechany samochodem, zaczął pisać książki, które coraz mniej przypadają mi do gustu. Wnioski są następujące: albo się zestarzałem i wyrosłem z prozy Kinga, albo rzeczywiście wskutek wypadku King zaczął inaczej pisać. W drugim wypadku jest sposób, aby zmienić tę sytuację: należy przejechać samochodem mnie (abym zaczął myśleć tak, jak obecnie robi to mistrz makabry), albo ponownie przejechać Kinga (może wskutek powtórzenia wypadku, wróci do takiej formy, w jakiej był przed nim).
Do czytania "Under the dome" jeszcze wrócę... ale nie zamierzam się z tym spieszyć.