Pora podsumowań. Jest w czym wybierać: spadające samoloty, wybuchające wulkany, ludzie na psychotropach, startujący do wyborów prezydenckich, krzyże, podnoszenie vatu, hańba i w ogóle.
Ja skupię się na wiadomości, która jest dla mnie najważniejsza. Okazuje się, że wkrótce zostaniemy pobłogosławieni możliwością obejrzenia nowej części nieśmiertelnego klasyka.
"Manos".
Tak jest, będzie nowy film, stary Master, a także koleś, który pracował przy "Zombie strippers". Będzie ciekawie.
http://www.torgolives.com/
środa, 29 grudnia 2010
czwartek, 23 grudnia 2010
Elementarne, Watsonie
Bardzo dawno temu, kiedy Ziemia miała stosunkowo niewielki przebieg, ładne wykończenia, wypolerowany lakier, a silnik nie brał jeszcze oleju, pan Słomczyński pisał kryminały. Wydawał je pod pseudonimem Joe Alex. Główny bohater był pisarzem kryminałów, nazywającym się Joe Alex. Bohater miał dojścia do Scotland Yardu i pomagał gliniarzom w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych.
Przy całym szacunku dla autora, ja nie jestem w stanie strawić takiej literatury. Pierwsza sprawa: bohater i pseudonim literacki taki sam - zawsze budzi to we mnie niechęć. Druga sprawa: te trzy kryminały Alexa, które przeczytałem (tylko dlatego zresztą, że po prostu nie miałem akurat innych książek pod ręką) są nudne, schematyczne, zawsze na ostatnich stronach następuje monolog bohatera, szczegółowo wyjaśniający intrygę, bohaterowie są papierowi a dialogi nienaturalne i potężnie zalane słowotokiem. Trzecia sprawa: zawsze wkurza mnie ta buta literackich detektywów. Widzą kolesia z tatuażem, lekko utykającego na lewą stopę, krótko ostrzyżonego i od razu wyrokują: były żołnierz marines, postrzelony w akcji. Nawet przez chwilę nie biorą pod uwagę, że facet może mieć tatuaż, bo po prostu coś takiego mu się podoba, utyka, bo w dzieciństwie miał wypadek na nartach, a włosy, zwykle sięgające tyłka, akurat obciął, bo ma potworny łupież i zaczęły mu się rozdwajać końcówki.
Krótko mówiąc, nawet przydługie, śmiertelnie nużące trylogie fantasy są dla mnie bardziej atrakcyjne od kryminałów.
Przesuńmy wskazówki zegara o jakieś pięćdziesiąt lat naprzód. Ziemia jest starsza, trochę poobijana, tu i tam zaczyna rdzewieć. A ja trafiam na serial "Castle".
No dobrze, esencja serialu jest mniej więcej taka: autor bestsellerowych kryminałów ma dojścia do wydziału zabójstw nowojorskiej policji i pomaga im w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. Nie wygląda to zbyt obiecująco, prawda? A jednak dałem "Castle'owi" szansę. I nie żałuję. Jest to jedyny z obecnych seriali, które na bieżąco oglądam.
Najpierw trzeba przełknąć idiotyczny i nieprawdopodobny pomysł - grafomana, snującego się przy pani detektyw, jak smród za spaloną kaczką. No dobra, w pilocie serialu było to uzasadnione: wyglądało na to, że gliny polują na psychola, zainspirowanego powieściami Castle'a. A teraz zaczyna się bzdura - Castle'owi podoba się pani detektyw i czerpie z jej pracy natchnienie, a że jest kumplem burmistrza, udaje mu się dostać pozwolenie na prowadzenie researchu w terenie z detektywami. Gorzka pigułka, ale w sumie da się łyknąć. Dalej jest już tylko lepiej.
Przede wszystkim to, co omija widza polskich wersji językowych. Dialogi. Są świetnie napisane, zabawne i ogólnie pełne ciętych ripost. Po drugie: bohaterowie. Mają swoje charaktery, dają się lubić, a widz jest w stanie trzymać ich stronę. No i na koniec: intrygi. Wiadomo, każdy odcinek zaczyna się od trupa. A potem jest szukanie mordercy. Na szczęście fabuła zwykle jest poprowadzona w taki sposób, że bardzo rzadko widz wyprzedza bohaterów w rozwiązaniu zagadki. Zwykle i widz, i bohaterowie idą jednym krokiem po nitce do kłębka. Przy czym nie można narzekać na tempo akcji, a szkoda, bo naprawdę chciałbym znaleźć coś, za co mógłbym skrytykować ten serial.
Wypadałoby teraz podsumować wywód. No to proszę: zamiast tracić czas na debilizmy w stylu "W-11", "Detektywów", "Ojca Mateusza", czy kolejne klony "CSI" - lepiej oglądać serial "Castle". A Joe Alexa można powspominać, że było kiedyś coś takiego, ale lepiej pozwolić książkom kurzyć się na półkach, niż je czytać.
http://www.castletv.net/
Przy całym szacunku dla autora, ja nie jestem w stanie strawić takiej literatury. Pierwsza sprawa: bohater i pseudonim literacki taki sam - zawsze budzi to we mnie niechęć. Druga sprawa: te trzy kryminały Alexa, które przeczytałem (tylko dlatego zresztą, że po prostu nie miałem akurat innych książek pod ręką) są nudne, schematyczne, zawsze na ostatnich stronach następuje monolog bohatera, szczegółowo wyjaśniający intrygę, bohaterowie są papierowi a dialogi nienaturalne i potężnie zalane słowotokiem. Trzecia sprawa: zawsze wkurza mnie ta buta literackich detektywów. Widzą kolesia z tatuażem, lekko utykającego na lewą stopę, krótko ostrzyżonego i od razu wyrokują: były żołnierz marines, postrzelony w akcji. Nawet przez chwilę nie biorą pod uwagę, że facet może mieć tatuaż, bo po prostu coś takiego mu się podoba, utyka, bo w dzieciństwie miał wypadek na nartach, a włosy, zwykle sięgające tyłka, akurat obciął, bo ma potworny łupież i zaczęły mu się rozdwajać końcówki.
Krótko mówiąc, nawet przydługie, śmiertelnie nużące trylogie fantasy są dla mnie bardziej atrakcyjne od kryminałów.
Przesuńmy wskazówki zegara o jakieś pięćdziesiąt lat naprzód. Ziemia jest starsza, trochę poobijana, tu i tam zaczyna rdzewieć. A ja trafiam na serial "Castle".
No dobrze, esencja serialu jest mniej więcej taka: autor bestsellerowych kryminałów ma dojścia do wydziału zabójstw nowojorskiej policji i pomaga im w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. Nie wygląda to zbyt obiecująco, prawda? A jednak dałem "Castle'owi" szansę. I nie żałuję. Jest to jedyny z obecnych seriali, które na bieżąco oglądam.
Najpierw trzeba przełknąć idiotyczny i nieprawdopodobny pomysł - grafomana, snującego się przy pani detektyw, jak smród za spaloną kaczką. No dobra, w pilocie serialu było to uzasadnione: wyglądało na to, że gliny polują na psychola, zainspirowanego powieściami Castle'a. A teraz zaczyna się bzdura - Castle'owi podoba się pani detektyw i czerpie z jej pracy natchnienie, a że jest kumplem burmistrza, udaje mu się dostać pozwolenie na prowadzenie researchu w terenie z detektywami. Gorzka pigułka, ale w sumie da się łyknąć. Dalej jest już tylko lepiej.
Przede wszystkim to, co omija widza polskich wersji językowych. Dialogi. Są świetnie napisane, zabawne i ogólnie pełne ciętych ripost. Po drugie: bohaterowie. Mają swoje charaktery, dają się lubić, a widz jest w stanie trzymać ich stronę. No i na koniec: intrygi. Wiadomo, każdy odcinek zaczyna się od trupa. A potem jest szukanie mordercy. Na szczęście fabuła zwykle jest poprowadzona w taki sposób, że bardzo rzadko widz wyprzedza bohaterów w rozwiązaniu zagadki. Zwykle i widz, i bohaterowie idą jednym krokiem po nitce do kłębka. Przy czym nie można narzekać na tempo akcji, a szkoda, bo naprawdę chciałbym znaleźć coś, za co mógłbym skrytykować ten serial.
Wypadałoby teraz podsumować wywód. No to proszę: zamiast tracić czas na debilizmy w stylu "W-11", "Detektywów", "Ojca Mateusza", czy kolejne klony "CSI" - lepiej oglądać serial "Castle". A Joe Alexa można powspominać, że było kiedyś coś takiego, ale lepiej pozwolić książkom kurzyć się na półkach, niż je czytać.
http://www.castletv.net/
wtorek, 14 grudnia 2010
Narodziny recenzji - ciężki poród...
Miałem naprawdę parszywy zeszły tydzień - owszem, potrafię sobie bez wysiłku wyobrazić mnóstwo paskudnych wydarzeń, które jednak mi się nie przytrafiły, więc niby nie powinienem się nad sobą użalać... Mimo to, kiedy człowiek musi uśpić psa, którego miał od szesnastu lat, może wykazywać oznaki lekkiej melancholii, ok?
W każdym razie, w takich sytuacjach dobrze czasem sobie przypomnieć, że warto patrzeć na jasną stronę życia. Więc powtórzyłem sobie "Life of Brian". Dawno nie pisałem recenzji, jeszcze dawniej nie brałem się za udany film, który mi się podobał, więc podjąłem się tego wyzwania.
Najpierw miałem kłopot - jak napisać tę recenzję, żeby nie była tak schematyczna, jak generyczny szablon recenzencki, który przedstawiłem przy okazji rozważania sensu recenzji. Blisko dwa dni trwało, nim wpadłem na pomysł. Jaki? To już okaże się w samej recenzji.
Usiadłem przy klawiszach, napisałem mniej więcej połowę tekstu. Potem miałem przerwę do następnego dnia, związaną ze spożywaniem piwa. Na drugi dzień skontrolowałem to, co już napisałem i dopisałem zakończenie. Następnie szybko zredagowałem największe błędy stylistyczne.
Następnego dnia próbowałem wrzucić recenzję na filmweb. Bez powodzenia - nie dało się wstawiać linków do osób i filmów (ten wymóg dla recenzji przeznaczonych na filmweb od początku budził moje największe opory i działał mi na nerwy. Z czasem, jak widać, sytuacja wcale się nie poprawiła). Normalnie działa to tak, że zaznaczam w tekście nazwisko albo tytuł, klikam na przycisk "dodaj link" i w oknie dialogowym wyświetlają się propozycję, do której filmwebowej strony ma prowadzić hiperłącze. Teraz działa to tak, że gdy wybiorę propozycję, to zaznaczony tekst znika, a przycisk "akceptuj" w oknie dialogowym nie wywołuje żadnego efektu. Poczekałem do poniedziałku.
Poniedziałek, najpierw próba dodania recenzji. Bez zmian, linkować dalej nie byłem w stanie. Wiadomość do weryfikatorki, opiekującej się nadsyłanymi recenzjami, zgłaszam problem i cierpliwie czekam. Po południu zaglądam, aby sprawdzić, jak wygląda sytuacja. Jest odpowiedź na wiadomość, rzeczywiście - był problem, ale już wszystko działa. Super.
Szybko okazuje się, że jednak nie działa. Nie chcę nękać weryfikatorki kolejnymi wiadomościami, więc zaczynam kombinować. Otwieram jedną z już zaakceptowanych recenzji i sprawdzam, jak to właściwie działa. Znajduję BBCode. No dobra, wstukam dziada ręcznie. I zaczynają się schody: każdy film i osoba mają swój numer w bazie danych filmwebu. Zazwyczaj można je znaleźć w adresie strony danego filmu/aktora. Ale nie "Life of Brian", tam jest tylko tytuł, żadnego numeru. Pół godziny poszukiwania w końcu dało rezultat - znalazłem w ostatnim miejscu, w jakie zajrzałem, czyli w dyskusjach na temat filmu. Adresy wątków powiązanych z filmem zawierały w sobie numer. No dobrze, w takim razie mogę już stukać BBCode (strony do których potrzebowałem innych odnośników już wcześniej znalazłem i otworzyłem, zatem od tych numerów dzieli mnie tylko kliknięcie). Znowu, długa, żmudna i niepotrzebna robota - bo na cholerę te hiperłącza? Przecież u góry strony jest wyszukiwarka, jeśli czytelnik chce sprawdzić stronę Grahama Chapmana na filmwebie, wystarczy, że wpisze tam jego nazwisko, albo po prostu kliknie na tytule filmu i otworzy nową stronę, gdzie znajdzie wszystkie informacje.
W końcu ostatnie hiperłącze działa (na szczęście, da się to sprawdzić podczas edycji). Jeszcze tylko przeróbka jednego zdania, aby wyklarować wywód, który chyba był zbyt mętny i zapisanie kontrybucji. Jestem tak dumny z siebie, że piszę wiadomość do weryfikatorki, przy okazji zgłaszam, że wciąż mam problem z hiperłączami. Weryfikatorka odpisuje, że u niej wszystko działa. Tylko wzruszam ramionami - zanim spróbuję wrzucić następną recenzję, minie przynajmniej dwa tygodnie, może do tego czasu problem zniknie i u mnie. Na wszelki wypadek chcę sprawdzić, czy ten sam problem wystąpiłby, gdybym próbował dodać recenzję do innego filmu - ale okazuje się, że osiągnąłem limit kontrybucji na jeden dzień. No proszę, musi być mnóstwo recenzentów na filmwebie, skoro można wysłać już tylko jedną recenzję dziennie. Eksperyment odłożony na bliżej nieokreśloną przyszłość.
A teraz zaczyna się ruletka. Oczekiwanie, czy kontrybucja zostanie zaakceptowana. W starym filmwebie wiedziałem przynajmniej, gdzie sprawdzić, jaki jest czas oczekiwania na weryfikację, teraz nie mam pojęcia, czy i gdzie da się znaleźć tę informację. Więc trzeba będzie się co tydzień logować, żeby tylko sprawdzić, czy tekst wciąż czeka, czy już po wszystkim.
Dlaczego piszę, że to ruletka? Przecież mam już koło 70 tekstów opublikowanych, więc chyba umiem je już pisać tak, żeby nie dawać powodu do ich odrzucenia? No, nie do końca. Recenzja "Ghost writera" została za pierwszym razem odrzucona. Rozpieprzyło się formatowanie tekstu. Musiałem wrzucić kontrybucję jeszcze raz. Zamiast czekać trzy tygodnie na publikację, czekała sześć. Poza tym, nigdy nie wiadomo, czy weryfikatorka w końcu nie straci do mnie cierpliwości i nie każe czegoś zmienić. Mimo wszystko, sądzę że w porównaniu z innymi moimi eksperymentami, recenzja "Life of Brian" jest całkiem normalna. Zresztą, próbowałem czytać teksty niektórych autorów, którym odrzucono recenzję, a potem awanturowali się o to (teksty ostatecznie zamieszczają na swoich blogach). Jeden z nich zaczynał recenzję od zdania na sześćdziesiąt (słownie: 60) wyrazów. Pocieszam sam siebie, że ja takich cudów nie wyczyniam.
Podsumowując: mnóstwo czasu, sporo klikania i o wiele za dużo przebiegu klawiatury, po czym, 13 grudnia, wrzuciłem recenzję "Life of Brian". Zobaczymy, kiedy ty, czytelniku, będziesz mógł ją przeczytać.
W każdym razie, w takich sytuacjach dobrze czasem sobie przypomnieć, że warto patrzeć na jasną stronę życia. Więc powtórzyłem sobie "Life of Brian". Dawno nie pisałem recenzji, jeszcze dawniej nie brałem się za udany film, który mi się podobał, więc podjąłem się tego wyzwania.
Najpierw miałem kłopot - jak napisać tę recenzję, żeby nie była tak schematyczna, jak generyczny szablon recenzencki, który przedstawiłem przy okazji rozważania sensu recenzji. Blisko dwa dni trwało, nim wpadłem na pomysł. Jaki? To już okaże się w samej recenzji.
Usiadłem przy klawiszach, napisałem mniej więcej połowę tekstu. Potem miałem przerwę do następnego dnia, związaną ze spożywaniem piwa. Na drugi dzień skontrolowałem to, co już napisałem i dopisałem zakończenie. Następnie szybko zredagowałem największe błędy stylistyczne.
Następnego dnia próbowałem wrzucić recenzję na filmweb. Bez powodzenia - nie dało się wstawiać linków do osób i filmów (ten wymóg dla recenzji przeznaczonych na filmweb od początku budził moje największe opory i działał mi na nerwy. Z czasem, jak widać, sytuacja wcale się nie poprawiła). Normalnie działa to tak, że zaznaczam w tekście nazwisko albo tytuł, klikam na przycisk "dodaj link" i w oknie dialogowym wyświetlają się propozycję, do której filmwebowej strony ma prowadzić hiperłącze. Teraz działa to tak, że gdy wybiorę propozycję, to zaznaczony tekst znika, a przycisk "akceptuj" w oknie dialogowym nie wywołuje żadnego efektu. Poczekałem do poniedziałku.
Poniedziałek, najpierw próba dodania recenzji. Bez zmian, linkować dalej nie byłem w stanie. Wiadomość do weryfikatorki, opiekującej się nadsyłanymi recenzjami, zgłaszam problem i cierpliwie czekam. Po południu zaglądam, aby sprawdzić, jak wygląda sytuacja. Jest odpowiedź na wiadomość, rzeczywiście - był problem, ale już wszystko działa. Super.
Szybko okazuje się, że jednak nie działa. Nie chcę nękać weryfikatorki kolejnymi wiadomościami, więc zaczynam kombinować. Otwieram jedną z już zaakceptowanych recenzji i sprawdzam, jak to właściwie działa. Znajduję BBCode. No dobra, wstukam dziada ręcznie. I zaczynają się schody: każdy film i osoba mają swój numer w bazie danych filmwebu. Zazwyczaj można je znaleźć w adresie strony danego filmu/aktora. Ale nie "Life of Brian", tam jest tylko tytuł, żadnego numeru. Pół godziny poszukiwania w końcu dało rezultat - znalazłem w ostatnim miejscu, w jakie zajrzałem, czyli w dyskusjach na temat filmu. Adresy wątków powiązanych z filmem zawierały w sobie numer. No dobrze, w takim razie mogę już stukać BBCode (strony do których potrzebowałem innych odnośników już wcześniej znalazłem i otworzyłem, zatem od tych numerów dzieli mnie tylko kliknięcie). Znowu, długa, żmudna i niepotrzebna robota - bo na cholerę te hiperłącza? Przecież u góry strony jest wyszukiwarka, jeśli czytelnik chce sprawdzić stronę Grahama Chapmana na filmwebie, wystarczy, że wpisze tam jego nazwisko, albo po prostu kliknie na tytule filmu i otworzy nową stronę, gdzie znajdzie wszystkie informacje.
W końcu ostatnie hiperłącze działa (na szczęście, da się to sprawdzić podczas edycji). Jeszcze tylko przeróbka jednego zdania, aby wyklarować wywód, który chyba był zbyt mętny i zapisanie kontrybucji. Jestem tak dumny z siebie, że piszę wiadomość do weryfikatorki, przy okazji zgłaszam, że wciąż mam problem z hiperłączami. Weryfikatorka odpisuje, że u niej wszystko działa. Tylko wzruszam ramionami - zanim spróbuję wrzucić następną recenzję, minie przynajmniej dwa tygodnie, może do tego czasu problem zniknie i u mnie. Na wszelki wypadek chcę sprawdzić, czy ten sam problem wystąpiłby, gdybym próbował dodać recenzję do innego filmu - ale okazuje się, że osiągnąłem limit kontrybucji na jeden dzień. No proszę, musi być mnóstwo recenzentów na filmwebie, skoro można wysłać już tylko jedną recenzję dziennie. Eksperyment odłożony na bliżej nieokreśloną przyszłość.
A teraz zaczyna się ruletka. Oczekiwanie, czy kontrybucja zostanie zaakceptowana. W starym filmwebie wiedziałem przynajmniej, gdzie sprawdzić, jaki jest czas oczekiwania na weryfikację, teraz nie mam pojęcia, czy i gdzie da się znaleźć tę informację. Więc trzeba będzie się co tydzień logować, żeby tylko sprawdzić, czy tekst wciąż czeka, czy już po wszystkim.
Dlaczego piszę, że to ruletka? Przecież mam już koło 70 tekstów opublikowanych, więc chyba umiem je już pisać tak, żeby nie dawać powodu do ich odrzucenia? No, nie do końca. Recenzja "Ghost writera" została za pierwszym razem odrzucona. Rozpieprzyło się formatowanie tekstu. Musiałem wrzucić kontrybucję jeszcze raz. Zamiast czekać trzy tygodnie na publikację, czekała sześć. Poza tym, nigdy nie wiadomo, czy weryfikatorka w końcu nie straci do mnie cierpliwości i nie każe czegoś zmienić. Mimo wszystko, sądzę że w porównaniu z innymi moimi eksperymentami, recenzja "Life of Brian" jest całkiem normalna. Zresztą, próbowałem czytać teksty niektórych autorów, którym odrzucono recenzję, a potem awanturowali się o to (teksty ostatecznie zamieszczają na swoich blogach). Jeden z nich zaczynał recenzję od zdania na sześćdziesiąt (słownie: 60) wyrazów. Pocieszam sam siebie, że ja takich cudów nie wyczyniam.
Podsumowując: mnóstwo czasu, sporo klikania i o wiele za dużo przebiegu klawiatury, po czym, 13 grudnia, wrzuciłem recenzję "Life of Brian". Zobaczymy, kiedy ty, czytelniku, będziesz mógł ją przeczytać.
piątek, 10 grudnia 2010
poniedziałek, 6 grudnia 2010
Nowy dzień
Dzień dobry.
Nie ma sprawiedliwości. Nie ma boga. Nie ma szans. Nikt nikogo tak naprawdę nie kocha, każdy jest w rzeczywistości absolutnie sam. Jedyne, co można w życiu osiągnąć, to starość, niedołężność i ból. Mnośtwo bólu.
Miłego poniedziałku.
Piosenka na dziś:
Nie ma sprawiedliwości. Nie ma boga. Nie ma szans. Nikt nikogo tak naprawdę nie kocha, każdy jest w rzeczywistości absolutnie sam. Jedyne, co można w życiu osiągnąć, to starość, niedołężność i ból. Mnośtwo bólu.
Miłego poniedziałku.
Piosenka na dziś:
piątek, 3 grudnia 2010
Wyścig o władzę
OK, w Krakowie w ten łykend ma się rozegrać druga tura. Centusie decydują, kto ma nimi rządzić. Do wyboru:
- zawodnik pochodzący z Sosnowca, który już przez dwie kadencje dowodzi grodem Kraka
- zawodnik z Jordanowa, który sterował Niepołomicami (zakładam, że to jakiś organizm miejski, tak wspaniały, że warto modelować Kraków na jego wzór)
Zabawne, że Krakowem nie jest w stanie rządzić nikt, kto z tego miasta pochodzi, ale co tam, nie o to mi akurat chodzi. Chodzi mi o to, że jednego z kandydatów popiera sam... Krzysztof Hołowczyc.
Wyjaśnijmy sobie - Hołek dobrym kierowcą jest, ale pochodzi z... Olsztyna. To pieprzony drugi koniec Polski. Dlaczego w lokalnych wyborach ma się udzielać ktoś, kto w Krakowie pojawia się tylko tranzytem?
Po namyśle jednak uznałem, że może to dobry pomysł. Ale trzeba trochę go zmodyfikować. Skoro Hołek wspiera jednego kandydata, inny kierowca, dajmy na to, wywodzący się z Krakowa Leszek Kuzaj, powinien wesprzeć drugiego. A potem obaj kierowcy powinni się ścigać. Start na granicy Krakowa, przy trasie na Wieliczkę, meta w Balicach, punkt kontrolny pod hotelem Cracovia. W godzinach szczytu, rzecz jasna.
Prezydentem zostaje ten kandydat, którego kierowca zwycięży w wyścigu. Może to nie demokratyczne, ale o wiele zabawniejsze i bardziej interesujące. A obywatele przynajmniej nie będą ryzykowali połamanych nóg w skutym zimą mieście, bo nie będą musieli przedzierać się przez zaspy do urn.
- zawodnik pochodzący z Sosnowca, który już przez dwie kadencje dowodzi grodem Kraka
- zawodnik z Jordanowa, który sterował Niepołomicami (zakładam, że to jakiś organizm miejski, tak wspaniały, że warto modelować Kraków na jego wzór)
Zabawne, że Krakowem nie jest w stanie rządzić nikt, kto z tego miasta pochodzi, ale co tam, nie o to mi akurat chodzi. Chodzi mi o to, że jednego z kandydatów popiera sam... Krzysztof Hołowczyc.
Wyjaśnijmy sobie - Hołek dobrym kierowcą jest, ale pochodzi z... Olsztyna. To pieprzony drugi koniec Polski. Dlaczego w lokalnych wyborach ma się udzielać ktoś, kto w Krakowie pojawia się tylko tranzytem?
Po namyśle jednak uznałem, że może to dobry pomysł. Ale trzeba trochę go zmodyfikować. Skoro Hołek wspiera jednego kandydata, inny kierowca, dajmy na to, wywodzący się z Krakowa Leszek Kuzaj, powinien wesprzeć drugiego. A potem obaj kierowcy powinni się ścigać. Start na granicy Krakowa, przy trasie na Wieliczkę, meta w Balicach, punkt kontrolny pod hotelem Cracovia. W godzinach szczytu, rzecz jasna.
Prezydentem zostaje ten kandydat, którego kierowca zwycięży w wyścigu. Może to nie demokratyczne, ale o wiele zabawniejsze i bardziej interesujące. A obywatele przynajmniej nie będą ryzykowali połamanych nóg w skutym zimą mieście, bo nie będą musieli przedzierać się przez zaspy do urn.
Subskrybuj:
Posty (Atom)