czwartek, 23 grudnia 2010

Elementarne, Watsonie

Bardzo dawno temu, kiedy Ziemia miała stosunkowo niewielki przebieg, ładne wykończenia, wypolerowany lakier, a silnik nie brał jeszcze oleju, pan Słomczyński pisał kryminały. Wydawał je pod pseudonimem Joe Alex. Główny bohater był pisarzem kryminałów, nazywającym się Joe Alex. Bohater miał dojścia do Scotland Yardu i pomagał gliniarzom w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych.

Przy całym szacunku dla autora, ja nie jestem w stanie strawić takiej literatury. Pierwsza sprawa: bohater i pseudonim literacki taki sam - zawsze budzi to we mnie niechęć. Druga sprawa: te trzy kryminały Alexa, które przeczytałem (tylko dlatego zresztą, że po prostu nie miałem akurat innych książek pod ręką) są nudne, schematyczne, zawsze na ostatnich stronach następuje monolog bohatera, szczegółowo wyjaśniający intrygę, bohaterowie są papierowi a dialogi nienaturalne i potężnie zalane słowotokiem. Trzecia sprawa: zawsze wkurza mnie ta buta literackich detektywów. Widzą kolesia z tatuażem, lekko utykającego na lewą stopę, krótko ostrzyżonego i od razu wyrokują: były żołnierz marines, postrzelony w akcji. Nawet przez chwilę nie biorą pod uwagę, że facet może mieć tatuaż, bo po prostu coś takiego mu się podoba, utyka, bo w dzieciństwie miał wypadek na nartach, a włosy, zwykle sięgające tyłka, akurat obciął, bo ma potworny łupież i zaczęły mu się rozdwajać końcówki.

Krótko mówiąc, nawet przydługie, śmiertelnie nużące trylogie fantasy są dla mnie bardziej atrakcyjne od kryminałów.

Przesuńmy wskazówki zegara o jakieś pięćdziesiąt lat naprzód. Ziemia jest starsza, trochę poobijana, tu i tam zaczyna rdzewieć. A ja trafiam na serial "Castle".

No dobrze, esencja serialu jest mniej więcej taka: autor bestsellerowych kryminałów ma dojścia do wydziału zabójstw nowojorskiej policji i pomaga im w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. Nie wygląda to zbyt obiecująco, prawda? A jednak dałem "Castle'owi" szansę. I nie żałuję. Jest to jedyny z obecnych seriali, które na bieżąco oglądam.

Najpierw trzeba przełknąć idiotyczny i nieprawdopodobny pomysł - grafomana, snującego się przy pani detektyw, jak smród za spaloną kaczką. No dobra, w pilocie serialu było to uzasadnione: wyglądało na to, że gliny polują na psychola, zainspirowanego powieściami Castle'a. A teraz zaczyna się bzdura - Castle'owi podoba się pani detektyw i czerpie z jej pracy natchnienie, a że jest kumplem burmistrza, udaje mu się dostać pozwolenie na prowadzenie researchu w terenie z detektywami. Gorzka pigułka, ale w sumie da się łyknąć. Dalej jest już tylko lepiej.

Przede wszystkim to, co omija widza polskich wersji językowych. Dialogi. Są świetnie napisane, zabawne i ogólnie pełne ciętych ripost. Po drugie: bohaterowie. Mają swoje charaktery, dają się lubić, a widz jest w stanie trzymać ich stronę. No i na koniec: intrygi. Wiadomo, każdy odcinek zaczyna się od trupa. A potem jest szukanie mordercy. Na szczęście fabuła zwykle jest poprowadzona w taki sposób, że bardzo rzadko widz wyprzedza bohaterów w rozwiązaniu zagadki. Zwykle i widz, i bohaterowie idą jednym krokiem po nitce do kłębka. Przy czym nie można narzekać na tempo akcji, a szkoda, bo naprawdę chciałbym znaleźć coś, za co mógłbym skrytykować ten serial.

Wypadałoby teraz podsumować wywód. No to proszę: zamiast tracić czas na debilizmy w stylu "W-11", "Detektywów", "Ojca Mateusza", czy kolejne klony "CSI" - lepiej oglądać serial "Castle". A Joe Alexa można powspominać, że było kiedyś coś takiego, ale lepiej pozwolić książkom kurzyć się na półkach, niż je czytać.

http://www.castletv.net/