środa, 28 maja 2014

Setny post

Tak wygląda* klawiatura, którą wczoraj wymontowałem z laptopa i zastąpiłem nową:



Zwiedzający ekspozycję zechcą zauważyć zdartą spację, prawy Alt i wszystkie litery, standardowo występujące w języku polskim. Warto zwrócić uwagę, że fabrycznie ta klawiatura była matowa.

Musiałem ją wymienić, bo jeden klawisz przestał działać - niby tylko strzałka w dół, więc od półtora miesiąca radziłem sobie bez niej... Ale ostatnio klawisz nabrał życia wewnętrznego i blokował się, jakby ktoś go cały czas wciskał w najmniej odpowiednich momentach. Nawet moja cierpliwość w końcu się wyczerpała i nabyłem zamiennik - nowa klawiatura ma minimalnie inny układ, nie ma zdublowanego backslasha, ale na razie działa prawidłowo (odpukać w niemalowane drewno).

Trochę żal mi ją wyrzucić - nigdy jeszcze nie miałem klawiatury z tak wytartymi klawiszami, czyli dowodem ciężkiej pracy umysłowej. Sporo dziwnych rzeczy powstało na tej klawiaturze.
A konkretnie:

- Nieudana powieść.
- Pół następnej, niemal tak samo nieudanej powieści.
- Koło 20 tysięcy słów niby-powieści, pisanej improwizowanej kilka lat temu w ramach NaNoWriMo.
- Dziesiątki opowiadań, mniej więcej dorównujących jakością powyższym powieściom.
- Cthulhu wie ile opowiadań nieukończonych.
- Kilkanaście recenzji książkowych.
- Chyba kilka recenzji na Filmweb (nie jestem pewien, bo pod koniec mojej filmwebowej działalności korzystałem z dwóch komputerów stacjonarnych i przesiadałem się ze starej Toshiby na nową, stąd lekki zamęt w pamięci).
- Ogólny scenariusz i trochę dialogów do gry, którą chciałem stworzyć w Adventure Game Studio, ale z braku grafiki i całkowitego braku umiejętności programistycznych zrezygnowałem.
- Początek scenariusza do komiksu, zarzucony z braku pomysłu na sensowne zakończenie (poza tym narrację prowadziłem tak, że równie dobrze mógłbym napisać powieść. Nie wykorzystywałem możliwości medium wizualnego, więc po co zawracać sobie głowę?)
- No i diabli wiedzą ile tutejszych postów.

Nic dziwnego, że klawisze aż się błyszczą. Przy okazji odkryłem, jak rzadko w języku polskim używa się litery F. Jest starta minimalnie bardziej od Q, X i V.

To było dobre narzędzie. Rozważam możliwość oprawienia jej i powieszenia na ścianie.

------------------
* Zdjęcie "wysokiej" jakości, zrobione komórką dla ubogich, "profesjonalnie" obrobione w Paincie, żeby zajmowało trochę mniej niż 1,8MB. Bardziej adekwatne byłoby napisanie "tak mniej więcej wygląda klawiatura..."

wtorek, 27 maja 2014

Run like hell

Koło 11:00, 24 stopnie Celsjusza, niebo zachmurzone.

Buty, czapka z daszkiem, empetrójka, słuchawki i wychodzę na ulicę.

Najpierw idę szybkim krokiem, żeby trochę rozruszać serce. Przy okazji uruchamiam empetrójkę, poprawiam słuchawki... Docieram do przecznicy. To moja linia startu.

W słuchawkach "Hammer to fall" Queen. Wyrwa w masie samochodów wypełniająych smrodem spalin i klaksonami skrzyżowanie - przebiegam przez jezdnię.

Teraz długa prosta. Większość po płaskim, ale w pewnym momencie lekko w górę, do przejazdu kolejowego.

Na tej prostej odzywa się mój wewnętrzny inteligent.

Christopher Titus nazywa ten wewnętrzny głosik "Inner-retard", wewnętrznym debilem. Ja o swoim nauczyłem się już myśleć, jako o wewnętrznym inteligencie - bo mój głosik zawsze ma rację.

Drań brzmi dokładnie, jak Penn Jillette.

- To co będzie problemem na dziś? Coś łupie w prawym biodrze... Ale obie łydki już zaczynają dawać w kość. Że o kolanach nie wspomnę. Jak zamierzasz wytrzymać całą trasę, co? I czemu w ogóle myślisz, że warto?

Skupiam się na głosie Freddiego Mercury'ego, olewam Penna. Ale trochę zwalniam - to nie wyścig, nie liczy się prędkość, zależy mi na dystansie.

Gitarowe solo Maya, skręcam w moją boczną dróżkę, od której wszystko się zaczęło. Na razie jest dobrze, biegnę niezbyt szybko, ale równo, nie ma problemów z oddychaniem.

- Jasne, tylko serce łomocze coraz głośniej, a kostki i kolana skrzypią jak zardzewiałe.

Nie jestem nawet w połowie dróżki. Zaczyna się "Inside the machine" Dickinsona.

Skrzyżowanie. Skręcam w lewo. Teraz wzdłuż domków jednorodzinnych, do następnego skrzyżowania, przy którym stoi kapliczka.

- Ciekawe czy kiedyś zadasz sobie trud sprawdzenia, komu ta kapliczka w ogóle jest poświęcona?

Przy kapliczce zaczynają grać Die Toten Hosen. "Hier kommt Alex". Przebiegam przez most nad lokalną rzeczką - jako dzieciaki puszczaliśmy z jej nurtem papierowe łodki. Teraz trochę w dół, do starej remizy...

- No i zaczynają się schody, panie Chciałem-Se-Pobiegać. Lepiej poddaj się już teraz.

A takiego wała. Zaczynam wbiegać na Szatańską Serpentynę Śmierci. Teraz to już nie zabawa, to prawdziwy, rzetelny wysiłek. Zaczynam czuć pierwsze strugi potu.

Wybiegam na samą górę. Aż do przystanku autobusowego.

- Po czym się zatrzymujesz, przez chwilę dyszysz jak pies, któremu uciekła suka, i zaczynasz swój Spacer Wstydu.

Fakt, muszę złapać oddech. Słońce wychodzi zza chmur. W słuchawkach zaczyna się "Rock of Ages" Def Leppard. Maszeruję...

- Powłócząc nogami i kaszląc jak stary astmatyk, którym jesteś...

... maszeruję wzdłuż ogrodzenia przychodni, przecinam parking dla pacjentów (niewielki, da się na nim zaparkować ile? Z dwadzieścia, może dwadzieścia pięć samochodów? Nieważne). Za parkingiem znowu biegnę.

Długa prosta, po płaskim. Muszę omijać kobiety z wózkami, w których pchają bachory, przy okazji zajmując całą szerokość chodnika.

Skrzyżowanie. Skręcam w prawo, w dół.

- Ledwie biegnąc i marząc o tym, żeby znowu się przespacerować.

A jednak wciąż biegnę. Może dlatego, że mam jeszcze resztki siły woli, a może dlatego, że gapią się na mnie robotnicy, którzy w teorii układają kostkę brukową...

- To znaczy jeden coś tam układa, a czterech siedzi na dupach w cieniu i pali szlugi. Czyli praca po polsku.

... i jakoś tak głupio publicznie się poddać i zmienić tempo na marszowe. W każdym razie biegnę, po tej chyba najdłuższej prostej na całej trasie.

Skrzyżowanie, lecę w lewo, dobiegam do mostka nad tą samą rzeczką, którą raz już dziś przekroczłem.

- I znowu przerwa w bieganiu. Teraz zaczna się Spacer Wykrętów.

Mostek, przystanek autobusowy, skręt w prawo, w bardzo boczną dróżkę. Muszę maszerować, bo:
a) muszę złapać oddech.
b) dróżka jest tak boczna, że dwa auta się na niej nie miną, a dziurawa, jak diabli. Do tego pokryta błockiem. Więc łatwo się poślizgnąć i zrobić sobie krzywdę.
Rzeczywiście, to wykręty.
W słuchawkach Alice Cooper. "House of fire".
Piosenka nawet nie dociera do połowy, jak dochodzę do miejsca, gdzie kończy się dziurawa droga gruntowa, a zaczyna gładki - choć nadal wąski - asfalt. Normalnie tutaj znowu zaczynam bieg.
Tym razem...

- Tym razem następuje coś, co jakieś osiem lat temu uznałbyś za katastrofę.

Owszem. Mianowicie, idąca z naprzeciwka atrakcyjna kobieta pyta mnie o drogę do pobliskiej pizzerii.
Oceniam, że jest niewiele młodsza ode mnie - albo w moim wieku, tylko umie o siebie dbać - przy jej nodze wesoło merda ogonem berneński pies pasterski... A jej oczy mają najpiękniejszy odcień błękitu, jaki widziałem w jakichkolwiek tęczówkach.

- Oczywiście, nie patrzysz, czy ma na przykład obrączkę na palcu. Jesteś zbyt pochłonięty jej... oczami.

Kilka lat temu takie oczy sprawiłyby, że nie tylko zaprowadziłbym ją pod same drzwi pizzerii. Nie tylko robiłbym co w mojej mocy, żeby jej się spodobać. Gdyby powiedziała, że chciałaby, abym zabił wszystkich kucharzy i klientów - zapytałbym tylko, czy mam to zrobić gołymi rekami, czy wolno mi ułamać sobie jakiś kijek, albo coś.

- A tym razem...

A tym razem byłem w stanie tylko machnąć ręką w ogólnym kierunku pizzerii, wystękać coś w stylu "prosto i w lewo"... po czym z powrotem wsadziłem słuchawki do uszu i ruszyłem do biegu.

- Pocieszę cię: na pewno już była zajęta. A jeśli jednak nikogo nie miała... Powiem tak: jeśli kobieta w twoim wieku jest samotna, to są spore szanse, że jest mentalnie tak spierdolona, jak ty. Chciałbyś zawrzeć bliższą znajomość z kimś, kto choć trochę cię przypomina?

Point taken. W każdym razie, osiem lat temu taki epizod byłby jak katastrofa. Dzisiaj wiem, że najdalej za tydzień nie będę o nim pamiętać.

- To się dopiero okaże.

Wracając od biegania. W słuchawkach Chickenfoot i "Big Foot". Do wtóru głosu Sammy'ego Hagara dobiegam do skrzyżowania. Mógłbym lecieć na wprost - z powrotem w moją boczną dróżkę, od której się zaczęło, tyle że w przeciwnym kierunku. To oznaczałoby szybszy powrót do domu.

Skręcam w lewo. Pod wiaduktem i pod górę - to mój Wypluwacz Płuc. Jakiś czas temu już pod wiaduktem zwolniłbym do marszu. Teraz zamierzam wbiec trochę za połowę wzniesienia - do znaku z ograniczeniem do trzydziestu i ostrzeżeniem o śpiącym policjancie.

Skręt w lewo, w prawo, cały czas pod górę. Biegnę, a znaku nie widać. Wreszcie jest. Odpuszczam. Znowu idę.

Na skrzyżowaniu kończy się Chickenfoot, a zaczyna "Turn my back on love" grupy Triumph. Znowu biegnę.

W prawo, po płaskim, wzdłuż ogrodzonego osiedla. Dobiegam do przejścia dla pieszych. Tutaj mam chwilowy odpoczynek, dzięki uprzejmości sznuru samochodów. W końcu przebiegam na drugą stronę. Teraz chodnikiem wzdłuż łąki, na której tubylcy wyprowadzają psy. Zasadniczo są nieszkodliwi, ale czasem zdarza się dwóch takich kutasów, którzy puszczają luzem, bez kagańców, swoich milusińskich: amstaffa i dobermana. Dzisiaj ich nie ma, i dobrze.

Dobiegam do ulicy, która prowadzi wzdłuż parkingu strzeżonego w dół, aż do skrzyżowania i mety - mojego domu.

- Czujesz to coś w płucach? Te świsty? To twój kumpel szympans próbuje cię zabić. Może chociaż zwolnij...

Zaczyna się "Tranquilize" Lou Reeda i The Killers. Dobiegam do celu.

Udało się przeżyć, jestem na lekkim haju od adrenaliny, serotoniny i endorfin, mam problemy ze złapaniem oddechu, pot leje się ze mnie strumieniami... I mam tę wspaniałą świadomość, że za chwilę wyciągnę zimne piwo z lodówki i będzie smakować lepiej, niż w jakichkolwiek innych okolicznościach.

- Tyle, jeśli chodzi o "zdrowy" tryb życia. Przy okazji cenna rada dla pań: jeśli szukacie drogi, a nie chcecie, żeby zapytany facet się do Was przystawiał, albo chociaż próbował oczarować - znajdźcie kogoś, kto ma nadwagę, wygląda, jakby właśnie przebiegł koło dwóch kilometrów, zaczyna śmierdzieć potem, oddycha przez usta i możliwe, że nieco się ślini. Taki ktoś nie stanowi dla Was najmniejszego zagrożenia. Choć, jako osoba o zrąbanym mózgu, może niechcący wysłać Was do celu okrężną drogą.

Za co w imieniu tego debila chciałbym tutaj panią przeprosić.

czwartek, 22 maja 2014

Pozoracja demokracji

W związku z nadchodzącymi wyborami, możemy* zrobić dwie rzeczy:
1. Totalnie zbojkotować wybory.
2. Zastosować metodę, którą polecałem tutaj.

Pierwsze rozwiązanie jest niepraktyczne. Zadziałałoby, gdyby do wyborów nie poszedł absolutnie NIKT. A wiem, że co najmniej jedna partia ma betonowy elektorat, który pójdzie do wyborów, nawet jak rzeczone ugrupowanie obwieściłoby, że od jutra likwidują wolny rynek, wprowadzają totalną cenzurę i pozbywają się tych wszystkich upierdliwych swobód obywatelskich.

O drugim rozwiązaniu już pisałem. Zamierzam je zastosować, z taką modyfikacją: zagłosuję na ostatni numer z listy tego ugrupowania, o którym jeszcze miesiąc temu nawet nie słyszałem, i dotąd nie widziałem ani jednego spotu wyborczego. Jak mówiłem, moja frekwencja zostanie zaliczona, kandydat, na którego oddam głos i tak nie dostanie się tam, gdzie płacą w euro, a wszystkie Tuski, Gowiny, Ziobry, Korwiny, Palikoty, Millery i Kaczory może zauważą, że są w tym dziwnym kraju ludzie, którzy nie żywią do nich za grosz szacunku ani zaufania**.
O tym, że przejdą na polityczną emertyturę już nie marzę - oni będą trzymać się koryta jeszcze po mojej śmierci.

Tyle o eurowyborach.

Teraz o geniuszu krakowskich radnych.

A sprytne to chłopaki, oj panie dzieju, sprytne, że aż dupę ściska.

Zacznijmy od pomysłu walki ze smogiem - szczytny cel, ale jak zwykle nieprzemyślany. To temat na cały post, więc pokrótce powiem tyle: właśnie rozpoczęła się wojna ekonomiczna z supermocarstwem, od którego kupujemy gaz. Krakowscy radni chcą zmusić wszystkich Krakusów, aby bez względu na zasobność portfela ogrzewali domy gazem. Najzabawniejsze jest to, że nikt nie przedstawił żadnego solidnego dowodu, że to rozwiąże problem smogu - choćby dlatego, że krakowscy radni nie mogą zmusić mieszkańców wszystkich sąsiednich miejscowości, aby grzali gazem. Więc to, co nasmrodzą sąsiedzi i tak trafi do Krakowa. Miłego oddychania w kolejce po zasiłek dla gwałtownie zubożonych.

Sprytni radni nie chcą, aby mieszkańcy mogli się wypowiedzieć na ten temat w referendum - więc pytanie o walkę ze smogiem usunięto z listy pytań, które zostaną w niedzielę zadane Krakusom przy okazji wyborów do eurokoryta.

Sprytni radni zadają mądre pytania. Na przykład: czy chcesz więcej ścieżek rowerowych? Czy chcesz metra w Krakowie? I podobne.
Fajnie, chcę. Chcę też zarabiać sto tysięcy euro rocznie, chcę nie płacić podatków i chcę uprawiać seks z Ewą Farną i Natalie Portman jednocześnie.
Sprytni radni nie precyzują, jaka jest cena spełniania tych zachcianek. Te pytania można przeformułować tak: Czy chcesz płacić wyższe podatki? Czy chcesz, aby twoje nieruchomiści straciły na wartości? Czy chcesz, aby na czas koniecznych prac budowlanych miasto było totalnie nieprzejezdne?

Sprytni radni nie dali rady się wymigać i muszą zadać mało sprytne pytanie: czy chcesz Olimpiady w Krakowie?
Zadają to pytanie po tym, jak zmarnowali szmal na beznadziejne logo, po tym, jak już zaczęły się przekręty z organizowaniem tych igrzysk...

Cóż, moje odpowiedzi na wszystkie pytania brzmią: NIE.

A wiecie, dlaczego radni są NAPRAWDĘ sprytni?
Bo urządzają referendum jednocześnie z wyborami do eurokoryta.
Spece od takich ezoterycznych spraw jak prawo wyborcze już obwieścili, że to nielegalne.
Więc, jeśli zbyt wielu Krakusów zrobi jak ja i pokaże radnym takiego wała - sprytni radni unieważnią wyniki referendum, które przecież odbyło się w sposób niezgodny z prawem.

Inne miasta mogą nam tylko pozazdrościć tak sprytnych radnych.


---------------------
*My, czyli ludzie nie ufający już żadnym politykom. Jeśli, po tych 25 latach Polski w wersji socialism-free, wciąż jesteś wyznawcą jakiejkolwiek partii, jeśli wierzysz, że którykolwiek z obecnych polityków zasługuje na Twój głos - jesteś przypadkiem nieuleczalnym. Wróć, jak będę pisać o książkach/filmach/grach/serialach. Miłego dnia.
** Hej, nawet ja muszę mieć jakieś złudzenia.

wtorek, 20 maja 2014

Nagłówki, między 10:00 a 11:00

Musiałem upewnić się, czy dzisiaj portal TVN24 jest w równie dobrej formie, co zwykle.
Jedziemy:

- Czterech rannych Ukraińców. "Terroryści zgodnie z tradycją strzelali z bloków"
Jakaś nowa świecka tradycja... Ale, uważam, godna podtrzymywania! Poza tym, Tradycja to takie ładne imię dla dziewczynki.

- Piechociński o problemie z Pendolino: Płacimy za tygrysa, a nie za kota
Tygrys - (Panthera tigris) – gatunek dużego, drapieżnego ssaka łożyskowego z rodziny kotowatych (Felidae).
Kotowate, koty (Felidae) – rodzina ssaków z rzędu drapieżnych (Carnivora).
Jak szukasz pan analogii albo metafory, to szukaj dalej, bo jak płacisz za tygrysa, to płacisz właśnie za kota. Dobrze wiedzieć, że szef partii rolników zna się na zwierzakach, nieprawdaż?

- Szef MSW o wielkiej wodzie: najgroźniejsze jest za nami
Yeah baby! Po powodzi! Można iść na grilla i wódeczkę!

- Wody przybywa z każdą minutą. Osiągnęła stan ostrzegawczy
Zaraz... ale nagłówek obok... szlag, moje kiełbaski...

- Korwin-Mikke o gwałtach: Kobiety udają, że stawiają opór i to jest normalne
A wiecie, słyszałem, że jak ubrać kawałek szowinistycznego gówna w muszkę, to wciąż będzie śmierdzieć. Tak tylko mi się skojarzyło, jakoś zupełnie bez związku.

- Kwiecień odwołał zamach miesiąc przed aresztowaniem?
Wreszcie! Znak zapytania, jak ja za nim tęskniłem. Dziękuję?

- Eurosceptycy z rekordowym poparciem. Zatrzęsą Parlamentem Europejskim?
Question mark combo! A skoro o eurosceptykach mowa - nie dziwię się, że chcą do europarlamentu, skoro widzą, że wszystkie kraje pozbywają się swoich najgłupszych i najbardziej żenujących polityków w ten sposób, że wysyłają ich do Brukseli. Będą się czuć, jak w domu.

- Awantura w szpitalnej kolejce.
 Ochroniarz poturbował kobietę?
Triple combo! Panie Premierze, mam pytanie: czy planuje pan możliwość wykupienia przez pacjentów dodatkowego ubezpieczenia od szarpaniny ze steroidowymi Arnoldami z ochrony?

- Kapitalizm przypadł Polakom do gustu. Większość nie tęskni za PRL-em
Nie zamierzam bronić PRL, ale chciałbym tylko wiedzeć, ile z ankietowanych osób w ogóle pamięta tamten ustrój? Bo żeby to badanie miało sens, respondenci muszą mieć co najmniej ile? Tak żeby mieli już jakieś wspomnienia z dorosłego życia w minionym systemie... Czterdzieści pięć lat?

- W domu Kaczyńskich to Maria trzymała kasę. "Babusiku, daj mi coś, bo potrzebuję"
Jeśli to obchodzi kogoś spoza rodziny Kaczyńskich, to powinien się skontaktować z psychiatrą. Albo walnąć się w łeb gazrurką.

- Aresztowano nauczycielkę. Upiła i zgwałciła uczennicę?
Uczennica tylko udawała opór, to normalne - przecież poważny kandydat na premiera, prezydenta i europosła na pewno ma rację, right? A może uczennica zasłużyła na jakąś karę, nadużywając w wypracowaniach znaków zapytania?

Ja nie udawałem, że stawiam opór - ja go postawiłem i nie kliknąłem na żadnym nagłówku. Czego i Wam życzę.

P.S.
Korwin-Mikke? Znowu? Serio? Ten facet sprawia, że Palikot wygląda jak poważny polityk.

piątek, 16 maja 2014

środa, 14 maja 2014

Gry Jane Jensen

Wyobraź sobie, że jesteś ochroniarzem. Masz czarny garnitur, łeb ostrzyżony tuż przy skórze, lustrzane okulary, słuchawkę w uchu i tajemnicze wybrzuszenie pod pachą. Stoisz na bramce - do obiektu wolno wpuścić tylko tych ludzi, którzy mają przepustkę i ich nazwisko znajduje się na liście, którą masz w służbowym iPadzie.

Podchodzi do ciebie facet mówiący z obcym akcentem. Chce wiedzieć, czy może wejść do środka. Grzecznie tłumaczysz mu reguły: przepustka i jego nazwisko na liście. Bez tych rzeczy może sobie popatrzeć na zewnętrzne ściany.

Facet uśmiecha się przebiegle i proponuje, że może jakoś uda wam się dojść do porozumienia - a w dłoni trzyma portfel.

Co robisz?

Grzecznie, ale stanowczo odmawiasz.

Mija nieokreślony czas. Ten sam facet wraca, ale tym razem ma przepustkę, a jego nazwisko jakimś cudem zostało wprowadzone na listę.

Co robisz? Spławiasz cwaniaczka? Wzywasz szefa ochrony, żeby przyjrzał się sprawie?

Nie. Kłaniasz się i wpuszczasz go do środka. Nawet nie zamierzasz przyglądać się, czy podejrzany facet coś knuje. Przecież miał przepustkę - co z tego, że wkrótce pojawi się tu inny facet, wkurzony, bo gdzieś zginęła jego przepustka - no i był na liście, co z tego, że jego nazwisko pojawiło się na niej przed chwilą?

Czemu zachowujesz się jak debil?

Bo tak działają przygodówki. W powyższym przypadku cwaniaczkiem jest główny bohater gry, a ochroniarz ma za zadanie tylko wydłużyć czas rozgrywki. Jego zachowanie nie musi mieć za dużo sensu. Nikogo nie obchodzi, czy stracił pracę wskutek działań bohatera.

*

King's Questy jakoś mnie ominęły.

*

Gabriel Knight: Sins of Fathers wciąż pozostaje jedną z moich ulubionych gier. Pierwszy raz przeszedłem zwykłą, pospolitą wersję jeszcze na komputerze z procesorem 486. Po raz drugi przeszedłem Gabriela, gdy do jakiegoś czasopisma dodano zdigitalizowaną, w pełni udźwiękowioną wersję. Grał w niej startrekowy porucznik Worf, Mostley mówił głosem Marka Hamilla, a samego Gabe'a grał Tim Curry.

Podobała mi się fabuła. Lubiłem głównego bohatera. Co najciekawsze, sporo dowiedziałem się o voodoo i zafascynowałem się Nowym Orleanem. Był wprawdzie jeden moment frustrujący - niemal zręcznościowa ucieczka przed mumiami w afrykańskim grobowcu, ale jakoś to przetrwałem.

Podejrzewam, że gdybym teraz spróbował zagrać, okazałoby się, że nie trawię pierwszej odsłony przygód pana Knighta - więc zamierzam cieszyć się wspomnieniami i nie niszczyć ich, przechodząc grę obecnie.

*

Gabriel Knight 2: The Beast Within był lewiatanem na bodaj sześciu kompaktach. Nie miałem okazji w niego zagrać, dopóki w zeszłym roku nie zainstalowałem wersji z GOGa. Tak więc druga gra z cyklu była ostatnią, z jaką się zetknąłem.

Gra wygląda fatalnie - była taka chwilowa moda na zatrudnianie bardzo tanich i niezbyt dobrych aktorów, żeby występowali w grach. Ponieważ wtedy z kompresją danych bywało różnie, więc wszystkie cutscenki są zgwałcone przeplotem. Udźwiękowienie jest takie sobie - co staje się problemem, bo nie da się włączyć napisów i czasem ciężko zrozumieć, co mamroczą bohaterowie.

Sama fabuła jest średnia - Wagner, wilkołaki i wyjący gay-dar, gdy Peter J. Lucas gra barona, który niemal otwarcie przystawia się do Gabriela...

Akcja ma miejsce w Niemczech. Główny bohater jest Amerykańcem, który ni w ząb nie chwyta germańskiego. Zdumiewające, jak bardzo irytujące okazało się to, że ja rozumiałem szprechanie komputerowych ludzików, podczas gdy główny bohater cały czas zachowywał się jak sztampowy amerykański turysta i nawet nie próbował czegokolwiek zrozumieć.

Najbardziej dała mi w kość finałowa scena, gdy trzeba było odpowiednio zamykać drzwi, aby zaprowadzić wrogiego wilka do kotłowni. Przeszedłem, choć bez entuzjazmu i z niewielką satysfakcją.

*

Gabriel Knight 3: Blood of the Sacred, Blood of the Damned - nie ma to jak krótki, chwytliwy tytuł, nieprawdaż?

Tym razem to były chyba trzy kompakty, Gabriela i Mostleya znowu grali Pennywise i Luke Skywalker, a grafika wyglądała tak źle, jak nigdy wcześniej ani później. Gra padła ofiarą mody na Full 3D. Kłopot w tym, że w tamtych czasach komputery nie były tak mocne, jak wymaga tego ładna grafika 3D, więc całość jest ordynarnie paskudna. Wciąż pamiętam sześciokątny reflektor motocykla, zamiast choćby w miarę okrągłego.

Sterowanie było pochrzanione - osobno kierowało się kamerę, osobno Gabriela, interfejs był dziwaczny... Ogólnie sprawy nie przedstawiały się za dobrze.

Na szczęście zagadki były na sensownym poziomie, a sama fabuła wyprzedziła swój czas - cała heca polega na tym, że Święty Graal, jako naczynie, w którym znajdowała się krew Chrystusa, to metafora, pod którą kryją się jego potomkowie. Przypomnę, że "Kod DaVinci" powstał wiele lat później. Dzięki autorce przygód Gabriela, Jane Jensen, "dzieło" Dana Browna nie zaskoczyło mnie niczym - jeśli nie liczyć jego popularności, której wciąż nie mogę zrozumieć. Poza tym w grze pojawiają się wampiry - znowu, na wiele lat przed boomem na "Twilight", błyszczące wampirki i zniewieściałe wilkołaki.

Ogólnie gra zostawiła mnie z przewagą wspomnień miłych nad nieprzyjemnymi.

*

Gray Matter.

Chyba moja ulubiona gra Jane Jensen.

Od razu polubiłem bohaterkę - młodą iluzjonistkę z nieprzyjemnym bagażem doświadczeń. Podobała mi się fabuła i miło wspominam zagadki. Po raz pierwszy (i jak na razie ostatni) grafika w grze sygnowanej nazwiskiem "Jensen" naprawdę mi się podobała - taka wieża Carfax wyglądała lepiej w grze, niż w rzeczywistości.

Mój jedyny problem polegał na tym, że gra była za krótka - przeszedłem ją zbyt szybko, a drobne potknięcia zdarzyły mi się w labiryncie tajnego stowarzyszenia iluzjonistów.

*

Cognition: Erica Reed Thriller... nie była grą Jane Jensen. Autorka Gabriela była tylko konsultantką do spraw fabuły - i moim zdaniem nie spisała się na tym stanowisku zbyt dobrze.

Gra w odcinkach, oparta na tak "wspaniałym" silniku, że co kilka minut zdarzały się dziwaczne tańce, lewitacje i przenikanie przez obiekty w wykonaniu głównej bohaterki. Do tego fabuła, która była w najlepszym wypadku średnia. I przybywające z części na część kolejne udziwnienia - najpierw bohaterka rozwija swoje moce paranormalne, potem zdobywa punkty sympatii, do tego dokonuje czegoś w rodzaju astralnych podróży w czasie... A wszystko po to, żeby odkryć, że mordercą jest ta osoba, która śmierdziała mordem i psychopatią od samego początku.

Patrząc na to z perspektywy minionego czasu: należało przejść pierwszą część gry i dać sobie spokój. Godzin zmarnowanych na ciąg dalszy już nigdy nie odzyskam...

*

I tak dochodzimy do Moebiusa.

Może jest za wcześnie, że by wydawać ocenę. Nie przeszedłem jeszcze całej gry - mam za sobą ledwie trzy rozdziały (i nie wiem, ile jest ich w sumie...) Sęk w tym, że chyba na tych trzech rozdziałach moja przygoda z Moebiusem się skończy.

Przytoczona we wstępie do tego teksu scena pochodzi właśnie z Moebiusa. I wcale nie jest najbardziej nonsensowną i irytującą jego częścią.

Zacznę od zalet: Tła są namalowane ładnie i czytelnie. Koniec zalet.

A teraz litania wad. Gotowi?

Zacznijmy od bohatera. Mister Rector jest znawcą i specem od wyceny antyków, co sprawia, że ma tyluż przyjaciół, co wrogów. Na razie nieźle. Teraz zaczynają się schody: Rector jest geniuszem, ma fotograficzną pamięć i słabo rozwinięte zdolności interpersonalne.

Ujmę to tak: autor, który pisze geniusza, wpada w prostą pułapkę. Mianowicie, sam nie jest geniuszem - gdyby był, wynajdywałby lek na raka i napędzane facebookowymi lajkami samochody, a nie pisał kiepską prozę. I wcześniej czy później znajdzie się jakiś czytelnik, który ma IQ choć trochę powyżej przeciętnej, sporo filmów widział, przeczytał jeszcze więcej książek... i doskonale widzi, że sam jest o wiele bystrzejszy od bohatera, rzekomego geniusza.

Rector chyba próbuje być momentami sarkastyczny - ale ja odbieram go jako pompatycznego dupka*, któremu do doktora House'a daleko.

Mówiąc krótko, nie lubię bohatera. Do tego dodajmy fakt, że nasz Rector ma zaburzenia emocjonalne, na które bierze prochy - i wygląda to tak, że rozgryzłeś zagadkę, wchodzisz do pomieszczenia, z którego chcesz zabrać nożyczki, których nie mogłeś wziąć wcześniej, bo pan Rector odmawia noszenia przy sobie czegokolwiek pożytecznego, jeśli nie widzi dla tego natychmiastowego zastosowania... Więc, jesteś poirytowany, niepotrzebnie tracisz czas, żeby wrócić do lokacji, w której już byłeś, wchodzisz do środka... i przez kilkanaście sekund nic nie możesz zrobić, bo włącza się animacja Rectora wyciągającego z kieszeni tabletki i łykającego jedną.

Będę naprawdę zdumiony, jeśli za rozdział albo dwa pan Rector nie straci dostępu do leków i nie zacznie mu odpieprzać. Kłopot w tym, że ja mogę stracić panowanie nad sobą wcześniej, a wtedy - PURGE THE UNCLEAN! EXTERMINATUS! Ehm, znaczy, uninstall.

Do tego dochodzi ochroniarz pana Rectora - taki Brock Samson**, tylko dużo, dużo gorszy, mniej zabawny i nudniejszy. Ujmę to tak: to facet, który zapytany przez atrakcyjną, samotną kobietę o to, czy jest gejem, odpowiada, że to nie jej sprawa, po czym odchodzi, zostawiając ją z rachunkiem za drinki.

Do tego elementy prawie zręcznościowe. Brock w pewnym momencie wspina się po linie, a ja musiałem gorączkowo szukać właściwych hotspotów i na nie klikać, żeby doświadczony żołnierz armii USA, gość z Sił Specjalnych, nie stracił równowagi. Zaśmierdziało Quick Time Eventem - a tego smrodu nienawidzę z całego serca.

Do tego engine gry - animacja postaci jest fatalna. Ręce i nogi nie mają stawów, za to całe kończyny są najwyraźniej wykonane z plasteliny. Plus standard: dziwaczna mimika i beznadziejny lip-sync.

Do tego fabuła: ta cała teoria, na której opiera się opowieść, ta idiotyczna reinkarnacja dla ubogich... Niestety, za cholerę do mnie nie przemawia.

Zamiast podsumowania:
Na samym początku gry jest taki moment, w którym Rectora próbuje zwerbować szef tajnej organizacji. Mogłem odpowiedzieć że się nie zgadzam.
Tak uczyniłem.
I nic. Nie mogłem nic zrobić. Nie wydarzyło się nic, co miałoby zmotywować bohatera, aby przyjął dziwaczne zlecenie.
Miałem tylko wybór - snuć się między dwoma pustymi miejscami i zanudzić się na śmierć, albo wrócić do zleceniodawcy i bez słowa wyjaśnienia przyjąć robotę.
Kawał solidnego pisarstwa.

Szkoda. Jane Jensen stać na o wiele więcej.



--------------
* Właśnie - skoro JA odbieram w ten sposób głównego bohatera Moebiusa, jak muszą go odbierać ludzie pozbawieni moich cech... no dobrze, moich wad charakteru?
** Jeśli nie wiesz, kim jest Brock, musisz nadrobić zaległości na polu oglądania kreskówek dla dorosłych geeków.

wtorek, 13 maja 2014

Nagłówki, tak koło 10:00

Co tam dzisiaj na moim ulubionym serwisie informacyjnym TVN24?

- Potroili liczbę zwolenników Rosji
 w Donbasie? Sondaż a "referendum"
Znak zapytania i cudzysłów w jednym nagłówku - brakuje jeszcze jakiejś emocjonalnej przydawki i nagroda Dziennikarskiego Buraka Dekady gwarantowana.

- Kanada: Agresja reżimu Putina nie pozostanie bez odpowiedzi
Biedni Rosjanie będą musieli jakoś poradzić sobie bez syropu klonowego i koncertów Celine Dion.

- Polska armia reaguje na kryzys na Ukrainie. Poszuka 10 tys. ochotników
Bo nic nie zapewnia zwycięstwa tak, jak 10 tysięcy maniaków, którzy nie mają pojęcia o dyscyplinie, nie przeszli szkolenia, nie znają się na nowoczesnym sprzęcie wojskowym... ale chcą sobie postrzelać do Ruskich.

- Siostra Beyonce zaatakowała Jay'a Z? Ciosy i szarpanina w windzie
Na Cthulhu, wprost nie mogę się doczekać, muszę wiedzieć wszystko o siostrze Beyonce, o windach i szarpanianach w windach. BTW, kolejny znak zapytania.

- Pawłowicz: W imieniu bydła oczekuję przeprosin od Bartoszewskiego
Przynajmniej już wiem, kto jest docelowym elektoratem pani Pawłowicz.

- Mniej rosyjskich turystów w Polsce? Hotelarz z Zakopanego: Jak popiera Putina, to podziękujemy
To będzie miało tragiczne skutki dla polskiej turystyki. Ponieważ, jak wiadomo, Nowi Ruscy przyjeżdżają na Krupówki szpanować półlegalnie zarobionymi milionami baksów - Kreta? Majorka? Lazurowe Wybrzeże? A job waszu mać, my lublju Zakopane!
Aha - trzeci znak zapytania.

- Nie zbadali pacjenta, bo w weekend nie wolno? Ujawniamy nagrania, NFZ chce wyjaśnień
Po pierwsze, dobrze że dziennikarz zaznacza fakt ujawniania nagrań - czytelnik mógłby się nie połapać, że takie zdarzenie ma miejsce. Od razu widać zalety uniwersyteckiego wykształcenia. Do tego obowiązkowy znak zapytania - job well done.

- Zamgławiacze sadownicze przyczyną karambolu na S8?
I brzozy! I trotyl! I w ogóle! Hańba!
Już nie chce mi się liczyć, który to znak zapytania.

- 130 osób chciało stać w kolejce do mięsnego. Wybrali dziewięć
Jak ktoś chce zobaczyć przekrój społeczeństwa w kolejce, to wystarczy, że spróbuje terminowo opłacić podatek od nieruchomości i haracz za wywóz śmieci w Krakowie - trzy kasy, z czego dwie czynne, a jedna z nich tylko w teorii - bo ma przerwę na kawusię, a w ogóle, to tutaj opłaty z wydziału komunikacji, proszę iść na koniec kolejki. I co z tego, że kończy się zewnątrz? Deszcz pada? No to już nie nasza wina, prawda?
Przy okazji - kolejne 130 osób kwalifikuje się do leczenia psychiatrycznego, albo przynajmniej pieprznięcia gazrurką w potylicę.

- Najpierw głosowali na PO, potem Ruch Palikota. "Oni teraz zagłosują na Janusza Korwina-Mikke"
Co za niewierni Oni. Przecież Oni powinni trzymać się wciąż tego samego ugrupowania, na które już raz oddali głos, nieważne, jak bardzo to ugrupowanie spierdoliło swoją szansę. Raz oddany głos jest jak ślub, tylko rozwodu nie można dostać. Tak działa demokracja, nieprawdaż?

- Psychiatra: Amputacja kończyn wywołała u Pistoriusa silne zaburzenia
Proszę, trzeba aż zostać psychiatrą, żeby dojść do takich wniosków. Ponownie wychodzą na jaw zalety uniwersyteckiego wykształcenia.

Na ten ostatni o mało nie kliknąłem - byłem ciekaw, co za psychiatryczny autorytet ośmielił się wystawić tak odważną i niespodziewaną diagnozę. Jednak wytrwałem w wierze i nie kliknąłem. Czego i Wam życzę.

czwartek, 8 maja 2014

Ptaki i ludzie

Znałem co najmniej dwie dziewczyny, które uwielbiały gołębie.

Obie miały lekkie kompleksy na punkcie nie pochodzenia z Krakowa tylko z sąsiedniej miejscowości. Obie reprezentowały wszystkie wady kogoś, kto przyjechał do większego miasta na studia i pozuje na stałego mieszkańca.

Mike Tyson zajmował się hodowlą gołębi.

Ja nie cierpię gołębi. Co najmniej dwa razy zderzyłem się z takim obrzydliwym ptaszyskiem na Rynku Krakowskim. Widziałem, jak w grupce gołębi kilka większych osobników zadziobało mniejszego. Ptaszek pokoju, nie ma co.

*

Znałem ludzi, którzy uwielbiali i hodowali papugi. Niektórzy z nich mieli zwykłego hopla na punkcie zwierząt i hodowali wszystko, co dało się oswoić albo chociaż zamknąć w klatce (w gruncie rzeczy, niewielka różnica).

Jednak była wśród nich para konkursowych snobów. Czerpali szczególną dumę z faktu, że mieszkali w Śródmieściu i przez to musieli płacić o ileśtamdziesiąt procent więcej za metr kwadratowy - "Ale, rozumiesz, ostatecznie to Śródmieście", rzucali od niechcenia, z ukontentowanymi uśmieszkami. Uśmiechów nie tłamsiła świadomość, że dokładnie po drugiej stronie ulicy była już inna dzielnica, a nie ich ukochane Śródmieście.

Hodowali papużkę nierozłączkę - jedną. I było to najbardziej hałaśliwe i brudzące zwierzę świata. Jakoś nigdy nie przekonałem się do papug.

*

Znałem gościa, który szalał na punkcie orłów. Obłąkany dziad wielbił padlinożercę w imię źle rozumianego patriotyzmu.

*

Znam właścicielkę pewnej firmy, kobietę, która hoduje kury - ale nie takie, które znoszą jaja i z czasem stają się rosołem, tylko rasowe i co za tym idzie kosztowne. Pracownicy w jej firmie dostają pensje z miesięcznym opóźnieniem, często też są oszukiwani przy obliczaniu nadgodzin... ale na zakup nowej kury szmal zawsze się znajdzie. A pracownicy? Jak im się nie podoba, to za bramę - pełno jest takich, co jeszcze będą z pocałowaniem ręki błagać o miejsce w firmie. Poza tym, jak któryś będzie podskakiwać, to dostanie dyscyplinarkę - napisze się, że kradł, pił i obnażał się w pracy.

Kury toleruję tylko w formie przetworzonej na filety z piersi i rosół.

*

Jest dokładnie jeden gatunek ptaka, który zyskał sobie moją sympatię. I to nie tylko dlatego, że właśnie para jego przedstawicieli rozpoczęła budowę gniazda na drzewie za moim oknem.

Oto, czym ten ptak zapracował na moje uznanie:

- Współczynnik masy mózgu do masy ciała ma taki, jak najwyżej rozwinięte naczelne.

- Jest nieprzeciętnie inteligentny, prawdopodobnie najbardziej ze wszystkich ptaków, i bardziej od wielu ssaków.

- Zaadaptował się do życia w warunkach miejskich, wykorzystuje możliwości, jakie daje życie wśród ludzi, ale jednocześnie pozostaje nieufny i nie daje się człowiekowi zbliżyć.

- Lata w sposób chaotyczny i niezgrabny... ale dzięki temu nawet sokół nie jest w stanie go upolować.

- W przeciwieństwie do łabędzia, który przez pomyłkę został symbolem wierności, mój ulubiony ptak pozostaje przez całe życie - a podobno dożywa trzydziestki - monogamiczny. W tym punkcie jest lepszy od ludzi, którzy przed sobą nawzajem i ni mniej ni więcej, tylko przed samym Bogiem ślubują sobie wierność do śmierci... a po pięciu, sześciu latach składają pozwy rozwodowe.

- Z badań wynika, że potrafi odczuwać i wyrażać smutek. Znowu punktuje w stosunku do niektórych ludzi.

- Jest JEDYNYM ptakiem, który bez specjalnego treningu, sam z siebie, potrafi przejść test lustra. Mówiąc krótko, jest samoświadomy.

To oczywiście sroka.

My kind of bird.

wtorek, 6 maja 2014

Twisty road, shiftin' gears, year after year...

Tej nocy w Klubie AA: gin (gorzki) z tonikiem (bardzo gorzkim) i plasterkiem wyjątkowo kwaśnej cytryny (bo limonki nie tknę nawet długim patykiem.)