poniedziałek, 28 lipca 2014

Następna władza mnie za to zamknie

Myłem rodzinny grobowiec, gdy podeszła do mnie starsza pani i wylegitymowała się znajomością nazwisk wykutych w kamieniu. Wiedziała, kto był kim, gdzie mieszkał... Znała ich lepiej ode mnie.

Uporawszy się z tą formalnością, staruszka przeszła do rzeczy.

Zabijała ją cisza.

Nie powiedziała tego wprost, ale każdy, kto ma choć tlący się kawałek człowieczeństwa pod skorupą skurwysyństwa, połapałby się natychmiast, że właśnie to chciała powiedzieć. Nie wytrzymywała zamknięcia w czterech ścianach, gdzie jedynym źródłem ludzkiego głosu jest co najwyżej telewizor.

Usłyszałem prostą historię.

Jakiś tydzień temu, kilka grobów dalej, pochowano jej kilkuletnią wnuczkę i syna. Oboje zginęli w wypadku samochodowym, zdaje się, że spowodowanym przez pijanego kierowcę. Synowa, na wieść o śmierci córeczki postanowiła popaść w obłęd. Obecnie przebywa w zakładzie zamkniętym. Mąż staruszki, podobnie jak większość przyjaciół, już nie żyje, wiek robi swoje. I tak kobieta nie ma z kim przeżywać żałoby.

Nie jestem dobry w komunikacji interpersonalnej, a tym bardziej w okazywaniu fałszywego współczucia obcym osobom, ale przynajmniej starałem się wydawać odpowiednie dźwięki w adekwatnych momentach. W końcu pożegnaliśmy się, życzyliśmy sobie poprawy parszywego losu i rozeszliśmy w różne strony.

Oczywiście, istnieje możliwość, że staruszka kłamała. Może po prostu chciała pogadać z kimś, kto jej nie zna i zmyślała na bieżąco, może starcza demencja wymalowała na jej wspomnieniach obłąkaną synową i zmarłych syna i wnuczkę, którzy tak naprawdę żyją w innym mieście, a ze staruszką kontaktują się telefonicznie z okazji rocznic i składania sobie życzeń świątecznych. Może nigdy nie było żadnego syna.

Jednak zdecydowałem się uwierzyć starszej pani.

Raz, sprawiała wrażenie osoby w miarę kontaktującej z rzeczywistością. Dwa, dzięki temu założeniu mogę zadać pewne pytanie.

Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko wysłuchiwaniu osób, które mają gorzej ode mnie. Czasem nawet poprawia mi to humor. Ale i tak chciałbym wiedzieć:

Gdzie, do kurwy nędzy, był ksiądz proboszcz?

Kiedy trzeba zebrać haracz od parafian po kolędzie, jakiś klecha z chciwym błyskiem w oku zasuwa ulicami, nie zważając na parszywą pogodę i trudne warunki na chodnikach.

Kiedy trzeba przehandlować parafialne parcele, pewien Diler Bożego Miłosierdzia ma geodetę i notariusza na szybkim wybieraniu.

Kiedy trafia się okazja pobycia sam na sam z ministrantem, zawsze jakiś Członek Duchowieństwa pręży się pod sutanną, gotowy doodbytniczo zaznajomić młode pokolenie z biblijną definicją "obcowania".

Ale kiedy trzeba zainteresować się, czy pogrążona w żałobie parafianka nie potrzebuje pary życzliwych uszu, jakoś nie objawił się błysk koloratki, nie zafurkotała sutanna, żaden duszpasterz nie rzucił się zadbać o owieczkę ze swojej trzódki.

Dlaczego? Obywatel ksiądz był jedną z pierwszych osób, które dowiedziały się o śmierci w tej rodzinie. Skasował szmal za pitolenie standardowych formułek podczas ceremonii pogrzebowej. Dał zarobić organiście, temu muzycznemu beztalenciu. Po czym otrzepał łapcie i tyle żałobnicy go widzieli.

Nasuwa się prosty wniosek. Potrzeba konkurencji na rynku usług religijnych. Gdyby parafianie mieli większy dostęp do innych religii niż narzucony przez społeczną tradycję katolicyzm, nagle kler musiałby się bardziej starać, aby owieczki nie przeszły do innej firmy. Może wtedy księża połapaliby się, że w religii nie powinno chodzić o kapłanów. Nie powinno chodzić nawet o żadnego boga.

Powinno chodzić o człowieka.