I znowu będzie o książkach.
Nikogo nie obchodzi ta archaiczna forma
stymulacji szarej materii? Wszyscy już sobie poszli? Może jednak
ktoś został? Jedna, może dwie osoby? Super. Nieważne, że jest
Was niewielu. Przynajmniej jesteśmy w sensownym towarzystwie,
prawda?
Ekhem... Książki.
Kiedyś o tym pisałem, ale przypomnę
- dawno temu traktowałem każdą książkę niczym staromodne
małżeństwo: skoro zacząłem czytać, to dotrwam do grobowej deski
(czy raczej do ostatniej strony). Teraz, kiedy już odkryłem, że
jedynym surowcem absolutnie nieodnawialnym jest Czas, moje związki z
książkami są mniej rygorystyczne.
Jak wiadomo, jeśli chodzi o książki,
nie należy się sugerować powierzchownością (okładką),
najważniejsze jest wnętrze (treść)*.
Właśnie dlatego kiedyś czytałem
wszystko od deski do deski. Bo jak ocenić treść, jeśli nie
poznało się jej w całości?
Otóż jest kilka sposobów.
Przede wszystkim, wybieramy typ, który
się nam podoba**.
W moim przypadku od razu odpadają
książki o wampirach, romanse i wielotomowe sagi fantasy, pełne
elfickich cipasów i zawszonych, krasnoludzkich pierdolców. Reszta
ma szansę.
Poza tym można zdecydować się na
sprawdzonego autora... zazwyczaj.
Niestety, zdarzają się niewypały -
wszystkie sygnały są w porządku, z początku nawet coś iskrzy,
ale pod koniec pierwszego aktu, gdy już znamy bohaterów i wiemy,
wokół czego kręci się fabuła, nagle okazuje się, że najlepsze,
co można zrobić, to rozejść się i poszukać czegoś
innego...***.
W moim przypadku takimi ostatnimi
niewypałami okazały się aż dwie książki Joanny Chmielewskiej.
Kiedyś, młodym pacholęciem będąc,
zaczytywałem się w jej kryminałach (i nie tylko kryminałach, bo
takie "Skarby" to raczej powieść przygodowa). W ostatnich
latach mój entuzjazm wobec kryminałów wszelakich zdecydowanie
ostygł, ale przecież... To Chmielewska! Jeśli ktoś umie napisać
dobrą, zabawną powieść, z doskonale grającymi dialogami, to na
pewno pani Joanna!
No i trafiło na dwa niewypały pod
rząd. Jeden mnie odstraszył tym, że był wykombinowany na siłę -
bohaterce zginęła pamiątkowa zapalniczka, zdaje się, że ktoś w
stylu agenta Tomka ją ukradł, ale gdy pluton przyjaciół bohaterki
usiłuje odzyskać zapalniczkę, znajdują trupa, a odzyskana
zapalniczka okazuje się być zupełnie inną zapalniczką... I w tym
momencie zgasiłem świece, odstawiłem wino, wyłączyłem płytę z
"Beast of Burden".... To znaczy, odłożyłem książkę.
Nic to, złapałem za następną. I
było jeszcze gorzej - połowa tego, co przeczytałem, to dialogi
przyjaciółek, plotkujących i rozważających, czy jedną z nich
zdradza mąż****. Poza tym, już w pierwszych akapitach dowiadujemy
się, że ktoś doskonale pasujący do opisu wspomnianego niewiernego
męża zacukał jakąś babę - przy czym zatłukł nie tę, o którą
mu chodziło... Więc albo na pierwszej stronie dostałem rozwiązanie
zagadki, albo tak uporczywie wciska mi się fałszywy trop, że
rozwiązanie będzie całkowicie z dupy wzięte.
Nigdy się nie dowiem, bo książkę
odłożyłem i nie zamierzam wracać.
Można zdecydować się na randkę w
ciemno.
W moim przypadku była to powieść o
Monstrumologu, "Klątwa Wendigo" Ricka Yancey'a.
Niestety, ta randka nie przebiegła za
dobrze.
To był, jeśli mi się coś nie
pomyliło, drugi tom cyklu (a może trzeci?) - co mogło oznaczać,
że książka ma wyśrubowane oczekiwania wobec mojej osoby
(mianowicie, liczy na to, że czytałem poprzednią część).
To jednak nie okazało się problemem.
Problemem okazało się to, że nie
zainteresowała mnie fabuła. Sporym problemem okazała się
rozbieżność między bohaterem, a pierwszoosobowym narratorem
(bohaterem, jak zakładam, był monstrumolog, narratorem... Ech, było
ich dwóch - jednym był facet, który czytał pamiętniki innego
faceta - a tym innym facetem, czyli sub-narratorem, był młodociany
i nieco tępawy asystent monstrumologa). Gigantycznym problemem było
zachowanie monstrumologa - facet jest, w gruncie rzeczy, wiedźminem,
tyle tylko, że bardziej od zabijania potworów, interesuje go ich
zbadanie i skatalogowanie (w miarę możliwości związane z
wiwisekcją)... i tenże monstrumolog nie wierzy w istnienie wendigo!
Co jest, do cholery? Wendigo w tytule, bohaterowie spotykają wendigo
co najmniej kilka razy, pewien facet przechodzi transformację i
zostaje wspomnianym wendigo... a imć monstrumolog wciąż nie wierzy
w wendigo...
Po prostu nie byłem w stanie tego
strawić. Kiedy bohaterowie odstawili opętanego/transformującego
faceta tęskniącej żonie, zapewniając ją, że za kilka tygodni
koleś wróci do normy, uznałem, że wystarczy.
Z tej randki oddaliłem się z
niesmakiem.
Jednak czasem zdarza się udana randka
w ciemno. Mimo, że pierwsze sygnały są niekorzystne...
To miejsce, w którym muszę wspomnieć
o Robinsonie Crusoe.
Czytałem go jako lekturę w
podstawówce, całe życie temu. W zasadzie niewiele już pamiętam -
ale silne wrażenia pozostały ze mną do końca życia*****. Zapewne
niektóre z nich są mylne...******
Przede wszystkim - Robinson cały czas
powtarzał, że gdyby tylko słuchał się kochanej matuli, to nic
złego by go nie spotkało.
Nic złego?
Facet wylądował na wyspie, gdzie nie
musiał płacić podatków, martwić się upierdliwymi sąsiadami,
miał doskonałą pogodę, dostęp do słodkiej wody, żywności...
Już wtedy coś mi tu nie grało.
Poza tym, jeśli naszemu maminsynkowi
udało się coś zrobić (zasiać zboże, sklecić parasol) to tylko
dzięki... miłościwemu Panu Bogu.
Facet brzmiał jak obłąkany
katecheta.
Nienawidziłem skurwysyna z całego
serca.
Robinsona zresztą też.
Wspominam o tym dlatego, że pierwszym
sygnałem, który wysłała mi książka Andy'ego Weira, było silne
skojarzenie z Robinsonem.
Książka nosi trochę niefortunny
tytuł "Marsjanin" - na szczęście, nie jest o kosmicie,
który rozbił się na planecie Ziemia i potrzebuje pomocy jakiś
dzieciaków, żeby zadzwonić do domu. Nie, "Marsjanin" to
opowieść o facecie, który wskutek drobnej katastrofy podczas
załogowej misji na Marsa, zostaje sam na powierzchni Czerwonej
Planety. Nie może komunikować się z Ziemią. Ma zapasy na kilka
tygodni - a następna misja jest planowana dopiero za kilka lat. Ale
zamiast wstrzyknąć sobie śmiertelną dawkę morfiny i mieć święty
spokój, bohater decyduje się przetrwać za wszelką cenę. Musi
zadbać o źródło energii. Musi zdobyć (uprawiać) pożywienie - a
żeby to się udało, potrzebuje gleby, nawozu i najcenniejszej:
wody. Musi nawiązać kontakt z Ziemią, która jest przekonana o
jego zgonie...
I robi to - nie użalając się na to,
że pokarało go, bo był niegrzecznym chłopcem. Robi to, dzięki
determinacji, sile i posiadanej wiedzy z zakresu botaniki,
inżynierii, fizyki i chemii (choć, jak wyczytałem w przypisach,
autor uciekł się do kilku uproszczeń. Zapewne sprawiło to, że
taki matoł jak ja, był w stanie strawić powieść) - a nie dzięki
wyimaginowanemu przyjacielowi, patrzącemu na niego z nieba... Poza
tym nasz bohater - szczęśliwie dla czytelnika - na sytuacje
stresowe reaguje poczuciem humoru.
Przez połowę powieści narrację
stanowi dziennik prowadzony przez "Marsjanina" - dopiero
potem do gry wchodzą Ziemianie, usiłujący pomóc facetowi wrócić
do domu.
Najkrócej mogę to podsumować tak:
Apollo 13 spotyka Robinsona (któremu odcięto wszystkie kijowe
fragmenty).
Jak pisałem - pierwsze sygnały nie
były zachęcające. Ale potem powieść mnie zauroczyła.
Na szczęście postanowiłem po
pierwszej randce wybrać się na drugą. I nagle okazało się, że
jest rano, nie spałem całą noc, a książka leży na łóżku obok
mnie, dokładnie przeczytana...
-------------
* Trochę, jak z kobietami.
** Tak, jak z kobietami.
*** Zupełnie, jak z kobietami.
**** Całkowicie, jak... hmmm.
***** Nieco, jak z pierwszą
dziewczyną, która złamała mi serce.
****** .... ech.... Jak wyżej...
--------------
PS.
Po napisaniu tego tekstu doszedłem do
wniosku, że książki jednak nie są jak kobiety.
Są lepsze.
Nie zmuszają do chodzenia z nimi na zakupy, nie
zdradzają, nie mają
wkurwiających członków rodziny...
Z dniem dzisiejszym postanowiłem
przestać tracić czas na kobiety, skupić się na książkach i
umrzeć jako człowiek szczęśliwy.