Pan, mocarz wojny, Jahwe jest imię Jego.
Wj 15,03
niedziela, 27 grudnia 2015
środa, 23 grudnia 2015
Myśli kynologiczne
Ktoś próbował ostatnio podsunąć mi pomysł, abym sprawił sobie psa. Miałbym z kim biegać. Zamiast wydawać forsę na gorzałę, wydawałbym ją na psa. Miałbym kogoś, kto cieszyłby się na mój widok...
Rozważyłem sugestię. Oto, co z tego wyszło.
***
Psy powinno się brać ze schroniska.
Oczywiście, oznacza to, że zanim "adoptujesz" psa, którego ktoś już solidnie okaleczył psychicznie (i być może fizycznie), musisz przejść weryfikację: pracownicy schroniska muszą sprawdzić, czy aby nie mieszkasz pod mostem i czy w lodówce nie trzymasz marynowanego jamnika. To pierwszy problem - gdyby ktoś wszedł do mojego domu i zobaczył te wszystkie flaszki, to raczej uznałby, że nie bardzo nadaję się na psiego opiekuna.
Wobec powyższego drugi problem jest czysto hipotetyczny, ale nie do zignorowania.
Otóż gdybym wszedł do schroniska, nie potrafiłbym wyjść z jednym tylko psem. Mój WSM* chciałby zabrać do domu jak najwięcej czworonogów, zapominając, że nie byłbym w stanie zapewnić im wszystkim nawet ułamka tego, co mają w schronisku.
Więc...
Cóż, może jakiegoś rasowego bydlaka?
Racja, pewnie też musiałbym przejść jakąś weryfikację... choć fakt, że byłbym skłonny zapłacić, dajmy na to, półtora tysiąca za psa, powinien sugerować, że raczej nie zamierzam przerobić go na gulasz i rękawiczki.
No i jest jeszcze aspekt hodowlany - rasowy pies ma szanse zamortyzować chociaż część swojego utrzymania. Oczywiście, niestabilnemu psychicznie pijakowi może być trudno wyłożyć te pieniądze na czworonoga, ale kto wie? Gdybym tak zrezygnował w ogóle z piwa, odpuścił wódkę i pozostał przy niewielkich ilościach bourbona...
No dobrze, załóżmy, że rzeczywiście uzbierałbym te pieniądze. Jaka rasa?
Małe odpadają. Chcę psa, nie dzwonek do drzwi.
Za duże też nie bardzo mi odpowiadają - fakt, zawsze podobały mi się błękitne dogi niemieckie, ale... domyślam się, że sporo jedzą. Co sprowadza mnie do tematu sprzątania po swoim psie.
Nieważne, jak bardzo odludny, zapuszczony i zaśmiecony kawałek trawy znajdę w miejskiej dżungli - dzielni chłopcy i dziewczęta ze Straży Miejskiej dopilnują, żebym podniósł psie gówno i zaniósł do odpowiedniego pojemnika.
Oczywiście, brak psiego kupska zostanie zastąpiony moimi rzygowniami (bo pawia puściłbym niewątpliwie, z dużym rozrzutem i wielokrotnie)... ale przecież nie o to chodzi w przepisach, żeby miały sens, tylko żeby było jak wlepiać mandaty.
Po dogu niemieckim zapewne musiałbym sprzątać szuflą.
No i jest jeszcze jedna kwestia: w razie jakiegoś paskudnego wypadku, nie dam rady w pojedynkę zanieść doga na rękach do weterynarza.
Więc muszę ograniczyć się do czegoś, co uniosę.
Tutaj nastąpiła w moim rozumowaniu długa lista tego, co chciałbym widzieć w swoim psie. Inteligencja, krótka sierść, niska tendencja do ślinienia się... takie tam bzdety.
W końcu drogą eliminacji doszedłem do konkretnej rasy.
Doberman.
Dobermany są dokładnie takimi psami, jakie mi się podobają. A wersje z nieokaleczonymi uszami wyglądają uroczo, a nie groźnie.
Zajrzałem na allegro... i odkryłem, że akurat w Krakowie są na sprzedaż szczenięta. Według ogłoszenia - rodowodowe. Koło tysiąca złotych sztuka.
Zabawnym zbiegiem okoliczności miałem tysiąc złotych. Miałem nawet półtora.
I zaczęła się wewnętrzna bitwa.
Po pierwsze - mam kotkę. Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby zaakceptowała szczeniaka. To powinno zamknąć sprawę, ale...
Potrzebowałem więcej argumentów, żeby NIE KUPOWAĆ psa. Oto one:
- Nie mam już samochodu. W razie jakiegoś wypadku, musiałbym pożyczać, co nie zawsze musi się udać... a hipotetyczny pies wyje z bólu, krwawiąc na podłogę...
- Poza kosztami (żarcie, podatek, szczepienia, itd.) jest kwestia sprzątania. Nie wolno mi o niej zapomnieć ani na chwilę.
- Doberman to nie jakiś piszczący drobiazg, doberman to poważny pies. Nie mogę go wziąć i tak beztrosko myśleć, że samodzielnie go ułożę. Muszę brać pod uwagę jakiś kurs, na którym psa i właściciela uczy się, jak odpowiedzialnie funkcjonować w społeczeństwie.
- Poza tym... wciąż pamiętam mojego poprzedniego psa.
***
Był kundlem, ale miał w genach sporo z ogara i chyba z wyżła.
Kiedy pojawił się na naszym progu, człowiek który go przywiózł powiedział "Jak go nie chcecie, to jadę go uśpić." Nie wahaliśmy się ani sekundy.
Tamtego dnia można było na nim policzyć wszystkie żebra. Wyglądał trochę jak jamnik z za długimi łapami.
U nas zaczął dostawać dobre żarcie. Natychmiast zaczął rosnąć. Z posiadanych informacji wynikało, że miał jakieś dziewięć miesięcy. Kiedy wzięliśmy go do weterynarza, zwierzęcy doktor stwierdził po uzębieniu, że pies jest co najmniej o trzy miesiące starszy.
Urósł do rozmiarów mniej więcej spaniela.
Niemal natychmiast zaczęły się kłopoty.
Nużyca.
Był jeden weterynarz w Krakowie, który podjął się leczenia. I tak doradził, żeby się do psa nie przywiązywać - dawał mu jednocyfrowe szanse na przeżycie.
Pies przeżył. Do końca życia był łysy na prawie całym ciele, z wyjątkiem łba i ogona.
Zawsze był pogodnym psem. Miał jedną potworną wadę - jak poczuł sukę, nic go nie mogło zatrzymać. Potrafił uciec przez okno, zniknąć na cały dzień... a wieczorem wrócić. Zawsze wracał tego samego dnia.
Kiedyś znajoma powiedziała mi, że widziała go, jak wsiadał do tramwaju i jechał kilka przystanków, zanim wysiadł.
Oczywiście, były przez to problemy. Co najmniej trzy razy wrócił do domu z rozprutą skórą. Odkażania, szwy... byliśmy tam, znamy to. Raz, gdy był już dość leciwy, wrócił z uszkodzoną łapą. Przeszliśmy przez drobne piekło - pani weterynarz, która zajmowała się nim na co dzień, oznajmiła, że nawet go nie tknie bez prześwietlenia. Nie miała rentgena i wysłała mnie do innej kliniki. Tam najpierw musiałem czekać przez godzinę z wyjącym z bólu psem (zresztą kobieta z kotem, która była przede mną w kolejce, mnie przepuściła, za co do dziś jestem wdzięczny), zanim łaskawie przyjął mnie weterynarz, który... nie prześwietlił łapy, tylko ją obmacał, uznał że wsio jest łokej, a w ogóle, to czemu pies jest taki brzydki, hę?**
Rzeczywiście, po jakimś czasie łapa wróciła do normy. Ale obiecałem sobie, że więcej moja noga u tych bydlaków nie postanie - i każdego, kto zechciał słuchać, zniechęcałem do korzystania z tej kliniki.
Czas mijał dalej. Pies, który co najmniej dwukrotnie wywinął się Kostusze, pozostawał żywy i pogodny.
Jakoś po drodze trzeba było wyciąć my z grzbietu nowotworową narośl - ale to akurat okazało się mniej przerażające, niż brzmiało.
Potem pojawiły się problemy z sercem. Kiedy to usłyszałem, pierwszym pytaniem, jakie zadałem pani weterynarz było "To jak zorganizować przeszczep?" Wizyta u weterynarza kosztowała kilkadziesiąt złotych. Jej spojrzenie po moim pytaniu: bezcenne.
Niestety, okazało się, że jedyne co można robić, to leczyć objawy. Stawy? Podobnie - można było tylko podawać środek łagodzący ból. Nabrałem sporej wprawy w pakowaniu kapsułki Vetmedinu do biszkopcika i wstrzykiwaniu weń starannie odmierzonej dawki środka przeciwbólowego (zabawne, ale nie pamiętam już, jak się nazywał... a byłem przekonany, że jego nazwa zostanie ze mną do końca życia).
Było coraz trudniej. Inne psy na spacerach były agresywne - wyczuwały jego słabość. Miał ataki padaczkowe - nagle się zatrzymywał, przewracał na bok i wstrząsały nim drgawki... a ja mogłem tylko bezradnie uklęknąć i delikatnie położyć dłoń na jego karku. Moim powracającym koszmarem była możliwość, że biedak dostanie takiego ataku podczas przechodzenia przez ruchliwą jezdnię, którą musieliśmy pokonać na trasie spaceru.
Raz czymś się zakrztusił. Wypluł własny trzonowiec.
Wszyscy powtarzali mi, że najwyższa pora go uśpić. Nie potrafiłem tego zrobić.
W końcu, kilka lat temu, kiedy miał już problemy z chodzeniem, był głuchy i niedowidział na jedno oko, zrzygał się mieszaniną jedzenia i krwi. Wkrótce potem stracił kontrolę nad zwieraczem i nie był już w stanie ustać na łapach.
To był zimny, śnieżny dzień. Tylny fotel w samochodzie wyłożyłem jakąś ceratą, na którą położyłem starą poszwę z kołdry. Zaniosłem go do auta. Pojechaliśmy do pani weterynarz.
W poczekalni położyłem go na podłodze. W pewnym momencie wstał, jakby łapy już go nie bolały i popatrzył na mnie. Do dziś pamiętam to spojrzenie.
Między poprzednim zdaniem a tym, minęło dwadzieścia minut: musiałem na chwilę przerwać. Nie chcę opisywać tego spojrzenia.
W każdym razie - nie pamiętam, co dokładnie powiedziała mi pani weterynarz. Wydaje mi się, że próbowałem kierować dialogiem tak, żeby powiedziała, że nie ma medycznych podstaw, aby uśpić psa - psa, który wyglądał jak kościotrup, obciągnięty wyliniałą skórą, który ledwie stał na nogach i cuchnął, bo tuż pod gabinetem zlał się, nie będąc w stanie już podnieść tylnej łapy.
Nic z tego. Dostał zastrzyk. Rzygnął i usnął. Potem dostał drugą szprycę - tę, po której już więcej go nie było.
Pani weterynarz zapytała, czy chcę zabrać ciało. Pomyślałem, że musiałbym wykopać naprawdę głęboki dół w naprawdę zmarzniętej ziemi. A chciałem się tylko upić. Zapłaciłem za "utylizację".
Wiele nieprzyjemnych rzeczy musiałem zrobić w życiu. Ale zaprowadzenie najwierniejszego przyjaciela na śmierć plasuje się w topowej trójce. Nie chcę już nigdy więcej przez to przechodzić***.
Nigdy nikogo nie ugryzł. Nigdy nie wywoływał awantur z innymi psami. Umiał sam otworzyć sobie drzwi - co nie zawsze było mi na rękę. Nie ślinił się - chyba, że ktoś otworzył słone paluszki****. Zawsze chciał się bawić, zawsze chciał aportować, zawsze chciał iść na spacer. Był ze mną siedemnaście lat.
Nazywał się Luft.
***
Biorąc pod uwagę wszystko powyższe, myślę, że zrozumiecie, dlaczego odetchnąłem z ulgą, gdy w mojej pralce rozleciał się tzw. krzyżak. Koszt naprawy fachura wycenił co najmniej na 450PLN. A pralka stara, nie wiadomo, czy za tydzień nie strzeliłby w niej programator... albo pompa... może grzałka... Więc uznałem, że wolę kupić nową pralkę, niż ryzykować, że wpadnę w pętlę napraw starej (no... pięcioletniej. Ale jednak nie nowej).
Kupiłem Boscha za półtora tysiąca.
Już nie stać mnie na zakup dobermana.
-------------
* Wewnętrzny Sentymentalny Matoł.
** Taaak... Ty mały fiucie w klapkach, wciąż cię pamiętam. I wciąż mam kartkę z twoim imieniem i nazwiskiem.
*** Wiem... być może czeka mnie to z kotką... ale nie chcę o tym myśleć.
**** Nawet dzisiaj, kiedy otwierałem paczkę, starałem się robić to jak najciszej - żeby nie usłyszał, nie położył łba na kolanie i nie obślinił nogawki spodni.
Rozważyłem sugestię. Oto, co z tego wyszło.
***
Psy powinno się brać ze schroniska.
Oczywiście, oznacza to, że zanim "adoptujesz" psa, którego ktoś już solidnie okaleczył psychicznie (i być może fizycznie), musisz przejść weryfikację: pracownicy schroniska muszą sprawdzić, czy aby nie mieszkasz pod mostem i czy w lodówce nie trzymasz marynowanego jamnika. To pierwszy problem - gdyby ktoś wszedł do mojego domu i zobaczył te wszystkie flaszki, to raczej uznałby, że nie bardzo nadaję się na psiego opiekuna.
Wobec powyższego drugi problem jest czysto hipotetyczny, ale nie do zignorowania.
Otóż gdybym wszedł do schroniska, nie potrafiłbym wyjść z jednym tylko psem. Mój WSM* chciałby zabrać do domu jak najwięcej czworonogów, zapominając, że nie byłbym w stanie zapewnić im wszystkim nawet ułamka tego, co mają w schronisku.
Więc...
Cóż, może jakiegoś rasowego bydlaka?
Racja, pewnie też musiałbym przejść jakąś weryfikację... choć fakt, że byłbym skłonny zapłacić, dajmy na to, półtora tysiąca za psa, powinien sugerować, że raczej nie zamierzam przerobić go na gulasz i rękawiczki.
No i jest jeszcze aspekt hodowlany - rasowy pies ma szanse zamortyzować chociaż część swojego utrzymania. Oczywiście, niestabilnemu psychicznie pijakowi może być trudno wyłożyć te pieniądze na czworonoga, ale kto wie? Gdybym tak zrezygnował w ogóle z piwa, odpuścił wódkę i pozostał przy niewielkich ilościach bourbona...
No dobrze, załóżmy, że rzeczywiście uzbierałbym te pieniądze. Jaka rasa?
Małe odpadają. Chcę psa, nie dzwonek do drzwi.
Za duże też nie bardzo mi odpowiadają - fakt, zawsze podobały mi się błękitne dogi niemieckie, ale... domyślam się, że sporo jedzą. Co sprowadza mnie do tematu sprzątania po swoim psie.
Nieważne, jak bardzo odludny, zapuszczony i zaśmiecony kawałek trawy znajdę w miejskiej dżungli - dzielni chłopcy i dziewczęta ze Straży Miejskiej dopilnują, żebym podniósł psie gówno i zaniósł do odpowiedniego pojemnika.
Oczywiście, brak psiego kupska zostanie zastąpiony moimi rzygowniami (bo pawia puściłbym niewątpliwie, z dużym rozrzutem i wielokrotnie)... ale przecież nie o to chodzi w przepisach, żeby miały sens, tylko żeby było jak wlepiać mandaty.
Po dogu niemieckim zapewne musiałbym sprzątać szuflą.
No i jest jeszcze jedna kwestia: w razie jakiegoś paskudnego wypadku, nie dam rady w pojedynkę zanieść doga na rękach do weterynarza.
Więc muszę ograniczyć się do czegoś, co uniosę.
Tutaj nastąpiła w moim rozumowaniu długa lista tego, co chciałbym widzieć w swoim psie. Inteligencja, krótka sierść, niska tendencja do ślinienia się... takie tam bzdety.
W końcu drogą eliminacji doszedłem do konkretnej rasy.
Doberman.
Dobermany są dokładnie takimi psami, jakie mi się podobają. A wersje z nieokaleczonymi uszami wyglądają uroczo, a nie groźnie.
Zajrzałem na allegro... i odkryłem, że akurat w Krakowie są na sprzedaż szczenięta. Według ogłoszenia - rodowodowe. Koło tysiąca złotych sztuka.
Zabawnym zbiegiem okoliczności miałem tysiąc złotych. Miałem nawet półtora.
I zaczęła się wewnętrzna bitwa.
Po pierwsze - mam kotkę. Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby zaakceptowała szczeniaka. To powinno zamknąć sprawę, ale...
Potrzebowałem więcej argumentów, żeby NIE KUPOWAĆ psa. Oto one:
- Nie mam już samochodu. W razie jakiegoś wypadku, musiałbym pożyczać, co nie zawsze musi się udać... a hipotetyczny pies wyje z bólu, krwawiąc na podłogę...
- Poza kosztami (żarcie, podatek, szczepienia, itd.) jest kwestia sprzątania. Nie wolno mi o niej zapomnieć ani na chwilę.
- Doberman to nie jakiś piszczący drobiazg, doberman to poważny pies. Nie mogę go wziąć i tak beztrosko myśleć, że samodzielnie go ułożę. Muszę brać pod uwagę jakiś kurs, na którym psa i właściciela uczy się, jak odpowiedzialnie funkcjonować w społeczeństwie.
- Poza tym... wciąż pamiętam mojego poprzedniego psa.
***
Był kundlem, ale miał w genach sporo z ogara i chyba z wyżła.
Kiedy pojawił się na naszym progu, człowiek który go przywiózł powiedział "Jak go nie chcecie, to jadę go uśpić." Nie wahaliśmy się ani sekundy.
Tamtego dnia można było na nim policzyć wszystkie żebra. Wyglądał trochę jak jamnik z za długimi łapami.
U nas zaczął dostawać dobre żarcie. Natychmiast zaczął rosnąć. Z posiadanych informacji wynikało, że miał jakieś dziewięć miesięcy. Kiedy wzięliśmy go do weterynarza, zwierzęcy doktor stwierdził po uzębieniu, że pies jest co najmniej o trzy miesiące starszy.
Urósł do rozmiarów mniej więcej spaniela.
Niemal natychmiast zaczęły się kłopoty.
Nużyca.
Był jeden weterynarz w Krakowie, który podjął się leczenia. I tak doradził, żeby się do psa nie przywiązywać - dawał mu jednocyfrowe szanse na przeżycie.
Pies przeżył. Do końca życia był łysy na prawie całym ciele, z wyjątkiem łba i ogona.
Zawsze był pogodnym psem. Miał jedną potworną wadę - jak poczuł sukę, nic go nie mogło zatrzymać. Potrafił uciec przez okno, zniknąć na cały dzień... a wieczorem wrócić. Zawsze wracał tego samego dnia.
Kiedyś znajoma powiedziała mi, że widziała go, jak wsiadał do tramwaju i jechał kilka przystanków, zanim wysiadł.
Oczywiście, były przez to problemy. Co najmniej trzy razy wrócił do domu z rozprutą skórą. Odkażania, szwy... byliśmy tam, znamy to. Raz, gdy był już dość leciwy, wrócił z uszkodzoną łapą. Przeszliśmy przez drobne piekło - pani weterynarz, która zajmowała się nim na co dzień, oznajmiła, że nawet go nie tknie bez prześwietlenia. Nie miała rentgena i wysłała mnie do innej kliniki. Tam najpierw musiałem czekać przez godzinę z wyjącym z bólu psem (zresztą kobieta z kotem, która była przede mną w kolejce, mnie przepuściła, za co do dziś jestem wdzięczny), zanim łaskawie przyjął mnie weterynarz, który... nie prześwietlił łapy, tylko ją obmacał, uznał że wsio jest łokej, a w ogóle, to czemu pies jest taki brzydki, hę?**
Rzeczywiście, po jakimś czasie łapa wróciła do normy. Ale obiecałem sobie, że więcej moja noga u tych bydlaków nie postanie - i każdego, kto zechciał słuchać, zniechęcałem do korzystania z tej kliniki.
Czas mijał dalej. Pies, który co najmniej dwukrotnie wywinął się Kostusze, pozostawał żywy i pogodny.
Jakoś po drodze trzeba było wyciąć my z grzbietu nowotworową narośl - ale to akurat okazało się mniej przerażające, niż brzmiało.
Potem pojawiły się problemy z sercem. Kiedy to usłyszałem, pierwszym pytaniem, jakie zadałem pani weterynarz było "To jak zorganizować przeszczep?" Wizyta u weterynarza kosztowała kilkadziesiąt złotych. Jej spojrzenie po moim pytaniu: bezcenne.
Niestety, okazało się, że jedyne co można robić, to leczyć objawy. Stawy? Podobnie - można było tylko podawać środek łagodzący ból. Nabrałem sporej wprawy w pakowaniu kapsułki Vetmedinu do biszkopcika i wstrzykiwaniu weń starannie odmierzonej dawki środka przeciwbólowego (zabawne, ale nie pamiętam już, jak się nazywał... a byłem przekonany, że jego nazwa zostanie ze mną do końca życia).
Było coraz trudniej. Inne psy na spacerach były agresywne - wyczuwały jego słabość. Miał ataki padaczkowe - nagle się zatrzymywał, przewracał na bok i wstrząsały nim drgawki... a ja mogłem tylko bezradnie uklęknąć i delikatnie położyć dłoń na jego karku. Moim powracającym koszmarem była możliwość, że biedak dostanie takiego ataku podczas przechodzenia przez ruchliwą jezdnię, którą musieliśmy pokonać na trasie spaceru.
Raz czymś się zakrztusił. Wypluł własny trzonowiec.
Wszyscy powtarzali mi, że najwyższa pora go uśpić. Nie potrafiłem tego zrobić.
W końcu, kilka lat temu, kiedy miał już problemy z chodzeniem, był głuchy i niedowidział na jedno oko, zrzygał się mieszaniną jedzenia i krwi. Wkrótce potem stracił kontrolę nad zwieraczem i nie był już w stanie ustać na łapach.
To był zimny, śnieżny dzień. Tylny fotel w samochodzie wyłożyłem jakąś ceratą, na którą położyłem starą poszwę z kołdry. Zaniosłem go do auta. Pojechaliśmy do pani weterynarz.
W poczekalni położyłem go na podłodze. W pewnym momencie wstał, jakby łapy już go nie bolały i popatrzył na mnie. Do dziś pamiętam to spojrzenie.
Między poprzednim zdaniem a tym, minęło dwadzieścia minut: musiałem na chwilę przerwać. Nie chcę opisywać tego spojrzenia.
W każdym razie - nie pamiętam, co dokładnie powiedziała mi pani weterynarz. Wydaje mi się, że próbowałem kierować dialogiem tak, żeby powiedziała, że nie ma medycznych podstaw, aby uśpić psa - psa, który wyglądał jak kościotrup, obciągnięty wyliniałą skórą, który ledwie stał na nogach i cuchnął, bo tuż pod gabinetem zlał się, nie będąc w stanie już podnieść tylnej łapy.
Nic z tego. Dostał zastrzyk. Rzygnął i usnął. Potem dostał drugą szprycę - tę, po której już więcej go nie było.
Pani weterynarz zapytała, czy chcę zabrać ciało. Pomyślałem, że musiałbym wykopać naprawdę głęboki dół w naprawdę zmarzniętej ziemi. A chciałem się tylko upić. Zapłaciłem za "utylizację".
Wiele nieprzyjemnych rzeczy musiałem zrobić w życiu. Ale zaprowadzenie najwierniejszego przyjaciela na śmierć plasuje się w topowej trójce. Nie chcę już nigdy więcej przez to przechodzić***.
Nigdy nikogo nie ugryzł. Nigdy nie wywoływał awantur z innymi psami. Umiał sam otworzyć sobie drzwi - co nie zawsze było mi na rękę. Nie ślinił się - chyba, że ktoś otworzył słone paluszki****. Zawsze chciał się bawić, zawsze chciał aportować, zawsze chciał iść na spacer. Był ze mną siedemnaście lat.
Nazywał się Luft.
***
Biorąc pod uwagę wszystko powyższe, myślę, że zrozumiecie, dlaczego odetchnąłem z ulgą, gdy w mojej pralce rozleciał się tzw. krzyżak. Koszt naprawy fachura wycenił co najmniej na 450PLN. A pralka stara, nie wiadomo, czy za tydzień nie strzeliłby w niej programator... albo pompa... może grzałka... Więc uznałem, że wolę kupić nową pralkę, niż ryzykować, że wpadnę w pętlę napraw starej (no... pięcioletniej. Ale jednak nie nowej).
Kupiłem Boscha za półtora tysiąca.
Już nie stać mnie na zakup dobermana.
-------------
* Wewnętrzny Sentymentalny Matoł.
** Taaak... Ty mały fiucie w klapkach, wciąż cię pamiętam. I wciąż mam kartkę z twoim imieniem i nazwiskiem.
*** Wiem... być może czeka mnie to z kotką... ale nie chcę o tym myśleć.
**** Nawet dzisiaj, kiedy otwierałem paczkę, starałem się robić to jak najciszej - żeby nie usłyszał, nie położył łba na kolanie i nie obślinił nogawki spodni.
niedziela, 20 grudnia 2015
Cytat na 20 XII
Pan rzekł do Mojżesza: ”Gdy będziesz zbliżał się do Egiptu, pamiętaj o władzy czynienia wszelkich cudów, jaką ci dałem do ręki, i okaż ją przed faraonem.
Ja zaś uczynię upartym jego serce, że nie zechce zezwolić na wyjście ludu.
Wj 4,21
Ja zaś uczynię upartym jego serce, że nie zechce zezwolić na wyjście ludu.
Wj 4,21
czwartek, 17 grudnia 2015
In the darkest hour of despair
W obliczu aktualnej sytuacji politycznej w Polsce, nadchodzącej prezydentury Jeba Busha, polityki zagranicznej Rosji, terroru muzułmańskich fundamentalistów i całej reszty tego, co w wiadomościach - trzeba szukać inspiracji, żeby zwyczajnie nie powiesić się na brzozie, która jest lepiej chroniona przez prawo, niż przeciętny obywatel.
Oto najsensowniejsza propozycja:
Oto najsensowniejsza propozycja:
niedziela, 13 grudnia 2015
Cytat na 13 XII
Abraham miał lat dziewięćdziesiąt dziewięć, gdy obrzezano ciało jego napletka
Rdz 17,24
Rdz 17,24
niedziela, 6 grudnia 2015
Cytat na 6 XII
Przymierze, które będziecie zachowywali miedzy Mną a wami, czyli twoim
przyszłym potomstwem, polega na tym: wszyscy wasi mężczyźni maja być
obrzezani
Rdz 17,10
przyszłym potomstwem, polega na tym: wszyscy wasi mężczyźni maja być
obrzezani
Rdz 17,10
sobota, 5 grudnia 2015
Dwanaście z głowy
W dziale "Bieganie" ostatnia fotka z tego roku.
Dokonałem tego. Biegałem cały rok... nie licząc dwutygodniowej przerwy, gdy byłem solidnie chory.
Ale i tak: sukces.
Jakie to uczucie?
Mniej więcej takie:
Dokonałem tego. Biegałem cały rok... nie licząc dwutygodniowej przerwy, gdy byłem solidnie chory.
Ale i tak: sukces.
Jakie to uczucie?
Mniej więcej takie:
niedziela, 29 listopada 2015
Cytat na 29 XI
Wszelkie zaś zwierzę na ziemi i wszelkie ptactwo powietrzne niechaj się was boi i lęka. Wszystko, co się porusza na ziemi i wszystkie ryby morskie zostały oddane wam we władanie.
Rdz 9,02
Rdz 9,02
niedziela, 22 listopada 2015
Cytat na 22 XI
Ogólna liczba lat, które Adam przeżył, była dziewięćset trzydzieści. I umarł.
Rdz 5,05
Rdz 5,05
piątek, 20 listopada 2015
niedziela, 15 listopada 2015
Cytat na 15 XI
Do niewiasty powiedział: ”Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci, ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą”.
Rdz 3,16
Rdz 3,16
czwartek, 12 listopada 2015
Video killed the Radio Star
Tym razem nie o muzyce... a przynajmniej nie na pierwszym planie. Tym razem o teledyskach.
Teledyski z lat osiemdziesiątych w pigułce:
Nostalgia. Trochę śmiechu. Najlepszy Mad Max.
***
Teledyski z lat dziewięćdziesiątych w pigułce:
Sporo śmiechu.
***
Teledyski po roku 2000:
Photoshop. Rodzaj softcore'owego porno.
***
Producenci teledysków nas rozgryźli. Nie mamy poczucia humoru. Nie mamy intelektu. Nie mamy gustu.
Mamy tylko libido.
Fajnie, nie?
***
Z powyższych trzech teledysków lubię dwa (zgadnij, które).
Ale zakończę ten post moim ulubionym.
Teledyski z lat osiemdziesiątych w pigułce:
Nostalgia. Trochę śmiechu. Najlepszy Mad Max.
***
Teledyski z lat dziewięćdziesiątych w pigułce:
Sporo śmiechu.
***
Teledyski po roku 2000:
Photoshop. Rodzaj softcore'owego porno.
***
Producenci teledysków nas rozgryźli. Nie mamy poczucia humoru. Nie mamy intelektu. Nie mamy gustu.
Mamy tylko libido.
Fajnie, nie?
***
Z powyższych trzech teledysków lubię dwa (zgadnij, które).
Ale zakończę ten post moim ulubionym.
niedziela, 8 listopada 2015
środa, 4 listopada 2015
Bajka o Szarym Ropuchu
Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, była sobie Magiczna Knieja. Mieszkały w niej najróżniejsze zwierzątka: wiewiórki, borsuki, dziki, niedźwiedzie, króliki, puchacze, zaskrońce, pszczoły... i wiele, wiele innych. Niektóre zwierzątka były sprytne, inne prostolinijne, jeszcze inne chciwe, ale trafiały się też hojne... Magiczna Knieja była dość duża, aby wszystkie mogły sobie w niej znaleźć miejsce.
Na obrzeżach Starej Polany mieszkał w swoim ciasnym stawie Szary Ropuch. Ropuch był gruby, za dużo palił, lubił wypić, żreć pizzę i marnować czas czytając beletrystykę, a jeśli chodzi o kobiety, to za młodu jakoś zawsze grawitował do najróżniejszych żmij, a potem dziwił się, że został ukąszony, a jego serce pompuje zatrutą krew.
Szary Ropuch trzymał się swojego stawu, a im bardziej się starzał, tym większym stawał się odludkiem. Nie miał zbyt dużo do czynienia z innymi zwierzątkami. Ale czasem nasłuchiwał, co takiego działo się w Magicznej Kniei.
Pewnego dnia Ropuch usłyszał coś, co wpędziło go w przygnębienie.
Otóż zwierzątka wybierały, kto będzie rządzić Knieją. I wybrały te same Obłąkane Szakale, które już raz rządziły.
Ropuch z początku nie mógł w to uwierzyć. Myślał sobie, że skoro Szakale już rządziły, nikt ich nie wybierze. No dobrze, Chciwe Hieny, które do niedawna dzierżyły władzę musiały przegrać konkurs popularności - zbyt długo trzymały pałeczkę, zbyt wiele rzeczy zawaliły, za wiele nakradły, były zbyt butne... Ale przecież pojawiły się inne stada, skłonne objąć przewodnictwo nad Knieją. Fakt, niektóre z nich były wątpliwej proweniencji, ale Ropuch sądził, że w demokratycznej Kniei władzą podzieli się kilka grup, które będą musiały jakoś się dogadywać i iść na różne kompromisy, co zwiększałoby szanse, że zwierzęta u władzy nie będą w stanie zrobić nic naprawdę skrajnego i zbyt głupiego.
Okazało się, że Szary Ropuch mylił się, niczym karp, który uznał, że przeprowadzka z zimnego, zatłoczonego stawu do ciepłej wanny w bloku jest pierwszym krokiem ku wspaniałemu, długiemu życiu w luksusach.
Obłąkane Szakale rozbiły bank i przejęły całkowitą kontrolę.
Do Ropucha dotarła smutna prawda: mądre zwierzęta, takie, których pamięć sięgała na więcej, niż trzy lata wstecz, opuściły już Knieję. No dobrze, nie wszystkie, kilka może zostało tu i ówdzie... Ale, jak podejrzewał Szary Ropuch, nie na długo.
Ropuch zrozumiał, że został w Kniei sam z owcami i baranami. Zewsząd dobiegało beczenie.
"Przerąbane", pomyślał Ropuch, który już dawno nie czuł się aż tak samotny.
- Przerąbane po dwakroć! - zawył do księżyca Ropuch, gdy dotarło doń, że prawdopodobnie jest jeszcze głupszy, niż owce i barany.
Podobno do dziś, gdy zbłąkany wędrowiec wieczorem zajdzie Na Starą Polanę w Magicznej Kniei, może usłyszeć dziwny odgłos, jakim jest wycie Ropucha.
Na obrzeżach Starej Polany mieszkał w swoim ciasnym stawie Szary Ropuch. Ropuch był gruby, za dużo palił, lubił wypić, żreć pizzę i marnować czas czytając beletrystykę, a jeśli chodzi o kobiety, to za młodu jakoś zawsze grawitował do najróżniejszych żmij, a potem dziwił się, że został ukąszony, a jego serce pompuje zatrutą krew.
Szary Ropuch trzymał się swojego stawu, a im bardziej się starzał, tym większym stawał się odludkiem. Nie miał zbyt dużo do czynienia z innymi zwierzątkami. Ale czasem nasłuchiwał, co takiego działo się w Magicznej Kniei.
Pewnego dnia Ropuch usłyszał coś, co wpędziło go w przygnębienie.
Otóż zwierzątka wybierały, kto będzie rządzić Knieją. I wybrały te same Obłąkane Szakale, które już raz rządziły.
Ropuch z początku nie mógł w to uwierzyć. Myślał sobie, że skoro Szakale już rządziły, nikt ich nie wybierze. No dobrze, Chciwe Hieny, które do niedawna dzierżyły władzę musiały przegrać konkurs popularności - zbyt długo trzymały pałeczkę, zbyt wiele rzeczy zawaliły, za wiele nakradły, były zbyt butne... Ale przecież pojawiły się inne stada, skłonne objąć przewodnictwo nad Knieją. Fakt, niektóre z nich były wątpliwej proweniencji, ale Ropuch sądził, że w demokratycznej Kniei władzą podzieli się kilka grup, które będą musiały jakoś się dogadywać i iść na różne kompromisy, co zwiększałoby szanse, że zwierzęta u władzy nie będą w stanie zrobić nic naprawdę skrajnego i zbyt głupiego.
Okazało się, że Szary Ropuch mylił się, niczym karp, który uznał, że przeprowadzka z zimnego, zatłoczonego stawu do ciepłej wanny w bloku jest pierwszym krokiem ku wspaniałemu, długiemu życiu w luksusach.
Obłąkane Szakale rozbiły bank i przejęły całkowitą kontrolę.
Do Ropucha dotarła smutna prawda: mądre zwierzęta, takie, których pamięć sięgała na więcej, niż trzy lata wstecz, opuściły już Knieję. No dobrze, nie wszystkie, kilka może zostało tu i ówdzie... Ale, jak podejrzewał Szary Ropuch, nie na długo.
Ropuch zrozumiał, że został w Kniei sam z owcami i baranami. Zewsząd dobiegało beczenie.
"Przerąbane", pomyślał Ropuch, który już dawno nie czuł się aż tak samotny.
- Przerąbane po dwakroć! - zawył do księżyca Ropuch, gdy dotarło doń, że prawdopodobnie jest jeszcze głupszy, niż owce i barany.
Podobno do dziś, gdy zbłąkany wędrowiec wieczorem zajdzie Na Starą Polanę w Magicznej Kniei, może usłyszeć dziwny odgłos, jakim jest wycie Ropucha.
niedziela, 1 listopada 2015
Cytat na 1 XI
Stworzył wiec Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył
mężczyznę i niewiastę.
Rdz 1,27
mężczyznę i niewiastę.
Rdz 1,27
poniedziałek, 26 października 2015
Komentarz do sytuacji bieżącej.
Gdybym dzisiaj poszedł do lekarza i usłyszał:
- Ma pan raka z rozległymi przerzutami, zostało panu kilka miesięcy życia.
... odetchnąłbym z ulgą.
- Ma pan raka z rozległymi przerzutami, zostało panu kilka miesięcy życia.
... odetchnąłbym z ulgą.
poniedziałek, 19 października 2015
Za rogiem jest dużo lepszy Wszechświat...
Dawno, dawno temu, napisałem, że filmowe i książkowe horrory mnie nie straszą. Bo i czego tu się bać?
Jakiś bagiennych, kazirodczych rednecków? Kobiety z sześcioma sutkami? Przeklętej kasety wideo? Podróżujących wozami kempingowymi wysysaczy lśnienia?
Cóż, filmy mogą jeszcze próbować na mnie "jump scare'ów". Jest cicho, spokojnie... JEBUDU! Jak coś nagle rypnie, jak ktoś pieprznie w klawiaturę yamahy, jak w kadr wskoczy zombiak - fakt, mogę się wzdrygnąć. Ale, do cholery, to tak jak machnięcie komuś przed twarzą - fakt, że działa odruch i ktoś się uchyla albo chociaż mrugnie, nie znaczy, że boi się dłoni.
W końcu przeczytałem coś, co mnie przestraszyło. Co interesujące, nie był to horror, a sci-fi.
Pewne opowiadanie sygnowane nazwiskiem Alastair Reynolds.
Chodzi o kwanty.
Okay, za każdym razem, kiedy coś się dzieje i możliwe są różne wyniki tego zdarzenia, istnieją różne światy - tak, aby każdy możliwy wynik miał swój własny świat, w którym, no cóż, zaistniał.
Czyli światy równoległe. Znamy, widzieliśmy filmy, seriale, itd.
A teraz...
Powiedzmy, że żyje sobie pewien człowiek. Nazwijmy go, zupełnie przypadkowo, Kaspar. Ten człowiek, w ciągu swojego życia, co jakiś czas unika śmierci - nie wsiadł do auta prowadzonego przez pijaka, rozejrzał się, zanim wszedł na jezdnię... Każdego to spotyka, nie tylko Kaspara.
Ale na każdego Kaspara, który zatrzymał się przed jezdnią, przypada Kaspar, który jak ostatni debil wszedł pod koła TIRa.
Za rogiem jest świat, w którym nikt na Filmwebie nie pisał oburzonych komentarzy pod recenzją "Conana" - bo Kaspar zmarł, zanim ją napisał.
Zabawne, ale jest pewna konsekwencja tego rozumowania, o której poważni fizycy jakoś nie wspominają - a czyni to w swoim opowiadaniu Reynolds.
Zastanów się Czytelniczko, zastanów się Czytelniku.
Ile razy zdarzyło Ci się otrzeć o śmierć?
Jeśli chodzi o mnie...
Zapalenie płuc i następujące po nim powikłania w dzieciństwie.
Zabawy z petardami, prądem i miotaczami ognia domowej roboty.
Pożarcie jakiś zerwanych bez nadzoru grzybów.
To samo z jakimiś jagodami.
Usterka instalacji gazowej w łazience.
Zatkany przez durnych robotników komin gazowy - uratował mnie czujnik spalin w Junkersie.
Rozszczelniona instalacja LPG w samochodzie.
Tuziny wypadków drogowych, unikniętych o włos...
Najróżniejsze głupoty, które robiłem po pijaku...
A to tylko te rzeczy, o których pamiętam i o których nie wstyd mówić mi publicznie...
W każdym z tych przypadków, w jakimś świecie równoległym, zmarłem.
Ale tutaj, teraz, skoro to piszę - kulka mojego istnienia wciąż toczy się po tej nieustannie rozgałęziającej się drodze, uparcie wpadając w te koleiny, które oznaczają przeżycie.
Całkiem możliwe, że jestem nieśmiertelny.
Oczywiście, z Waszego punktu widzenia jestem śmiertelnikiem. Powiedzmy, że jutro palnę sobie w łeb. W większości Waszych światów równoległych kula roztrzaska mi czaszkę, a mózg zabryzga najbliższą ścianę.
Ale w moim świecie równoległym nabój okaże się niewypałem. Nie umrę.
Zdiagnozują u mnie raka? W Waszych światach nowotwór mnie wykończy. W moim naświetlania i chemia będą skuteczne. Albo okaże się, że diagnoza była błędna...
Starość? To interesujący problem. Widzę dwie możliwości.
- Mój mózg nigdy się nie zestarzeje, wskutek jakiejś anomalii genetycznej. Będę żyć w nieskończoność, podtrzymywany przez maszyny, zastępujące kolejne organy. Jako pierwsza pewnie zdechnie wątroba...
- W końcu moje neurony się wypalą... ale nastąpi to w najpóźniejszym, biologicznie możliwym terminie... bo w końcu nie będzie alternatywy. Nie będzie szansy na uniknięcie śmierci, więc nie będzie takiego świata, w którym bym jej uniknął. To logiczne, ale warto powiedzieć to na głos.
Swoją drogą... W przypadku drugiej możliwości... Kiedy ja przestanę istnieć, co stanie się z tym światem, który tak starannie utrzymuje mnie przy życiu? Też się skończy?
Mniejsza z tym.
Oczywiście, nie jestem lunatykiem, wierzącym we własną nieśmiertelność. Na co dzień wierzę, że wcześniej czy później (jeśli nie będę się rozglądał przed wejściem na jezdnię, to zdecydowanie wcześniej) proces zwany moim życiem ustanie. Będę niczym papuga ze skeczu Monty Pythona.
Ale czytając tekst Reynoldsa, przywołałem te wszystkie razy, kiedy o mało nie umarłem. Kiedy istniała realna możliwość, że zginę.
Sporo tego było.
I tak przez jakąś sekundę, zanim zdrowy rozsądek znowu się włączył, byłem naprawdę przestraszony.
Wy też powinniście być. Bo jeśli każde z Was żyje we własnym świecie, nieustannie tylko ocierając się o śmierć, patrząc, jak wszyscy naokoło umierają, bez możliwości ucieczki...
No, chyba że naprawdę wolicie się bać Stukostrachów, Szatana i Poltergeistów. Ale... ile razy zetknęliście się z duchem? A ile razy uniknęliście śmierci?
"Zero" do "Rany, nie mam pojęcia, ale mnóstwo".
Możliwe, że każde z nas utknęło tutaj na dłużej.
Jakiś bagiennych, kazirodczych rednecków? Kobiety z sześcioma sutkami? Przeklętej kasety wideo? Podróżujących wozami kempingowymi wysysaczy lśnienia?
Cóż, filmy mogą jeszcze próbować na mnie "jump scare'ów". Jest cicho, spokojnie... JEBUDU! Jak coś nagle rypnie, jak ktoś pieprznie w klawiaturę yamahy, jak w kadr wskoczy zombiak - fakt, mogę się wzdrygnąć. Ale, do cholery, to tak jak machnięcie komuś przed twarzą - fakt, że działa odruch i ktoś się uchyla albo chociaż mrugnie, nie znaczy, że boi się dłoni.
W końcu przeczytałem coś, co mnie przestraszyło. Co interesujące, nie był to horror, a sci-fi.
Pewne opowiadanie sygnowane nazwiskiem Alastair Reynolds.
Chodzi o kwanty.
Okay, za każdym razem, kiedy coś się dzieje i możliwe są różne wyniki tego zdarzenia, istnieją różne światy - tak, aby każdy możliwy wynik miał swój własny świat, w którym, no cóż, zaistniał.
Czyli światy równoległe. Znamy, widzieliśmy filmy, seriale, itd.
A teraz...
Powiedzmy, że żyje sobie pewien człowiek. Nazwijmy go, zupełnie przypadkowo, Kaspar. Ten człowiek, w ciągu swojego życia, co jakiś czas unika śmierci - nie wsiadł do auta prowadzonego przez pijaka, rozejrzał się, zanim wszedł na jezdnię... Każdego to spotyka, nie tylko Kaspara.
Ale na każdego Kaspara, który zatrzymał się przed jezdnią, przypada Kaspar, który jak ostatni debil wszedł pod koła TIRa.
Za rogiem jest świat, w którym nikt na Filmwebie nie pisał oburzonych komentarzy pod recenzją "Conana" - bo Kaspar zmarł, zanim ją napisał.
Zabawne, ale jest pewna konsekwencja tego rozumowania, o której poważni fizycy jakoś nie wspominają - a czyni to w swoim opowiadaniu Reynolds.
Zastanów się Czytelniczko, zastanów się Czytelniku.
Ile razy zdarzyło Ci się otrzeć o śmierć?
Jeśli chodzi o mnie...
Zapalenie płuc i następujące po nim powikłania w dzieciństwie.
Zabawy z petardami, prądem i miotaczami ognia domowej roboty.
Pożarcie jakiś zerwanych bez nadzoru grzybów.
To samo z jakimiś jagodami.
Usterka instalacji gazowej w łazience.
Zatkany przez durnych robotników komin gazowy - uratował mnie czujnik spalin w Junkersie.
Rozszczelniona instalacja LPG w samochodzie.
Tuziny wypadków drogowych, unikniętych o włos...
Najróżniejsze głupoty, które robiłem po pijaku...
A to tylko te rzeczy, o których pamiętam i o których nie wstyd mówić mi publicznie...
W każdym z tych przypadków, w jakimś świecie równoległym, zmarłem.
Ale tutaj, teraz, skoro to piszę - kulka mojego istnienia wciąż toczy się po tej nieustannie rozgałęziającej się drodze, uparcie wpadając w te koleiny, które oznaczają przeżycie.
Całkiem możliwe, że jestem nieśmiertelny.
Oczywiście, z Waszego punktu widzenia jestem śmiertelnikiem. Powiedzmy, że jutro palnę sobie w łeb. W większości Waszych światów równoległych kula roztrzaska mi czaszkę, a mózg zabryzga najbliższą ścianę.
Ale w moim świecie równoległym nabój okaże się niewypałem. Nie umrę.
Zdiagnozują u mnie raka? W Waszych światach nowotwór mnie wykończy. W moim naświetlania i chemia będą skuteczne. Albo okaże się, że diagnoza była błędna...
Starość? To interesujący problem. Widzę dwie możliwości.
- Mój mózg nigdy się nie zestarzeje, wskutek jakiejś anomalii genetycznej. Będę żyć w nieskończoność, podtrzymywany przez maszyny, zastępujące kolejne organy. Jako pierwsza pewnie zdechnie wątroba...
- W końcu moje neurony się wypalą... ale nastąpi to w najpóźniejszym, biologicznie możliwym terminie... bo w końcu nie będzie alternatywy. Nie będzie szansy na uniknięcie śmierci, więc nie będzie takiego świata, w którym bym jej uniknął. To logiczne, ale warto powiedzieć to na głos.
Swoją drogą... W przypadku drugiej możliwości... Kiedy ja przestanę istnieć, co stanie się z tym światem, który tak starannie utrzymuje mnie przy życiu? Też się skończy?
Mniejsza z tym.
Oczywiście, nie jestem lunatykiem, wierzącym we własną nieśmiertelność. Na co dzień wierzę, że wcześniej czy później (jeśli nie będę się rozglądał przed wejściem na jezdnię, to zdecydowanie wcześniej) proces zwany moim życiem ustanie. Będę niczym papuga ze skeczu Monty Pythona.
Ale czytając tekst Reynoldsa, przywołałem te wszystkie razy, kiedy o mało nie umarłem. Kiedy istniała realna możliwość, że zginę.
Sporo tego było.
I tak przez jakąś sekundę, zanim zdrowy rozsądek znowu się włączył, byłem naprawdę przestraszony.
Wy też powinniście być. Bo jeśli każde z Was żyje we własnym świecie, nieustannie tylko ocierając się o śmierć, patrząc, jak wszyscy naokoło umierają, bez możliwości ucieczki...
No, chyba że naprawdę wolicie się bać Stukostrachów, Szatana i Poltergeistów. Ale... ile razy zetknęliście się z duchem? A ile razy uniknęliście śmierci?
"Zero" do "Rany, nie mam pojęcia, ale mnóstwo".
Możliwe, że każde z nas utknęło tutaj na dłużej.
poniedziałek, 12 października 2015
Lucy
Obejrzałem "Lucy".
Nie jestem pod wrażeniem.
Jeszcze przed chwilą chciałem napisać coś w stylu recenzji, ale właśnie mi przeszło.
Powiem tak: twierdzenie, że wykorzystujemy 10% możliwości naszych mózgów jest bzdurą. Wierzą weń tylko osoby, które mają mózg sprawny w 10 procentach. Próba opierania na tej głupocie scenariusza jest obrazą dla intelektu widza. Ale mniejsza z tym, to przecież tylko głupi film, nie pierwszy i nie ostatni.
Prawdziwy problem z "Lucy" polega na tym, że film jest obrzydliwą, bezwstydną i płytką podróbką "Akiry".
Jak to się stało? Przecież Luc Besson potrafił kiedyś pisać w miarę ciekawe scenariusze. Fakt, niektóre były infantylne, ale przynajmniej nie były kiepskimi plagiatami.
A taki "Leon" był naprawdę niezły.
Choć miał jeden zasadniczy problem...
Otóż Matylda, wyszczekana dwunastolatka, ma zwyczaj oglądać Transformersy.
Nie wierzę, że mogła istnieć dziewczynka, która lubiła w ten sposób spędzać czas.
Cała reszta filmu podchodzi pod "suspension of disbelief".
Wracając do "Lucy". Po zastanowieniu, doszedłem do wniosku, że miała jedną zaletę: trwała około półtorej godziny, a nie trzy, jak niektóre współczesne adaptacje komiksów. Ale to nie znaczy, że warto marnować na nią czas.
Lepiej sięgnąć po oryginał i powtórzyć sobie "Akirę".
Nie jestem pod wrażeniem.
Jeszcze przed chwilą chciałem napisać coś w stylu recenzji, ale właśnie mi przeszło.
Powiem tak: twierdzenie, że wykorzystujemy 10% możliwości naszych mózgów jest bzdurą. Wierzą weń tylko osoby, które mają mózg sprawny w 10 procentach. Próba opierania na tej głupocie scenariusza jest obrazą dla intelektu widza. Ale mniejsza z tym, to przecież tylko głupi film, nie pierwszy i nie ostatni.
Prawdziwy problem z "Lucy" polega na tym, że film jest obrzydliwą, bezwstydną i płytką podróbką "Akiry".
Jak to się stało? Przecież Luc Besson potrafił kiedyś pisać w miarę ciekawe scenariusze. Fakt, niektóre były infantylne, ale przynajmniej nie były kiepskimi plagiatami.
A taki "Leon" był naprawdę niezły.
Choć miał jeden zasadniczy problem...
Otóż Matylda, wyszczekana dwunastolatka, ma zwyczaj oglądać Transformersy.
Nie wierzę, że mogła istnieć dziewczynka, która lubiła w ten sposób spędzać czas.
Cała reszta filmu podchodzi pod "suspension of disbelief".
Wracając do "Lucy". Po zastanowieniu, doszedłem do wniosku, że miała jedną zaletę: trwała około półtorej godziny, a nie trzy, jak niektóre współczesne adaptacje komiksów. Ale to nie znaczy, że warto marnować na nią czas.
Lepiej sięgnąć po oryginał i powtórzyć sobie "Akirę".
poniedziałek, 5 października 2015
Ja będę zdrów, z pewnością, lecz nie dziś
Bądź jak Kloss - zapłać abonament wcześniej, z góry, w całości.
Wstawaj przed południem. Bądź produktywny. Nie pal. Nie pij. Nie jedz chipsów. Nie jedz słodyczy.
Zrób prawo jazdy. Płać za parkowanie w strefie. Za wiek auta. Zmieniaj opony na zimowe. Zapinaj pasy. Zatrzymuj się przed przejściem dla pieszych. Wymieniaj dokument co pięć lat, płać za zdjęcia, badania lekarskie, znaczek skarbowy, złożenie wniosku.
Pamiętaj o Dniu Bez Samochodu.
Kup Audi albo VW. Koniecznie srebrny metalik.
Oglądaj Teleexpress. Śmiej się z gry słów. Bój się terrorystów, Rosjan, muzułmanów, globalnego ocieplenia i glutenu.
Słuchaj Golców, Eneja, Ewy Farnej, Sylwii Grzeszczak, a w Sylwestra - obowiązkowo Bajmu. Uwielbiaj Amy Winehouse, nawet jeśli nie słyszałeś w życiu jej ani jednego utworu.
Marz o służbowym samochodzie, mieszkaniu na ogrodzonym osiedlu, urlopie nad Morzem Śródziemnym.
Nie trać czasu na szukanie miłości. Poczujesz jakiekolwiek piknięcie na widok kogoś płci przeciwnej - natychmiast bierz się do dzieła.
Weź ślub. Wypraw wesele, na którym będzie grać disco-polo. Zrób dziecko. Rozwiedź się. Płać alimenty. Widuj dziecko raz na tydzień. Natychmiast znajdź sobie kogoś nowego, żeby tylko łóżko nie wystygło.
Oglądaj Voice of Poland. Głosuj na tego, kto wykonał twoją ulubioną piosenkę.
Lajkuj nas na Fejsie.
Rób sobie selfie.
Płać podatki, nie pyskuj i głosuj na tych samych ludzi, którzy tobą rządzą od dwudziestu z górą lat.
Nie obrażaj uczuć religijnych.
Segreguj śmieci.
Jeśli ci źle, znajdź sobie psychiatrę.
Na Wigilię jedz karpia.
Oglądaj "M jak Miłość" i dyskutuj o problemach bohaterów.
Nie zapomnij lajkować nas na Fejsie. I nie zaniedbuj Twittera.
W niedzielę idź na Mszę. Nie musisz wchodzić do środka, bo ministrant z koszykiem wychodzi na zewnątrz - na tacę daj co najmniej 20PLN.
W długi weekend jedź nad wodę. Grilluj.
Czytaj "Harry'ego Pottera", "Wiedźmina", Grocholę, Coelho i księdza Twardowskiego.
Na ścianie powieś portret św. Jana Pawła Drugiego.
Zwolnij, 10 mniej ratuje życie.
Oglądaj kabarety. Lajkuj Wójcika, Górskiego i spółkę na Fejsie.
Koś swój trawnik.
Jeśli chodzi o filmy, zdaj się na opinię Torbickiej.
Odśnieżaj chodnik.
Zbadaj się pod kątem nowotworu.
Nie ubieraj prawdziwej skóry i prawdziwych futer.
Pij mleko.
-----
Naprawdę, ja nie prosiłem się na ten świat.
Wstawaj przed południem. Bądź produktywny. Nie pal. Nie pij. Nie jedz chipsów. Nie jedz słodyczy.
Zrób prawo jazdy. Płać za parkowanie w strefie. Za wiek auta. Zmieniaj opony na zimowe. Zapinaj pasy. Zatrzymuj się przed przejściem dla pieszych. Wymieniaj dokument co pięć lat, płać za zdjęcia, badania lekarskie, znaczek skarbowy, złożenie wniosku.
Pamiętaj o Dniu Bez Samochodu.
Kup Audi albo VW. Koniecznie srebrny metalik.
Oglądaj Teleexpress. Śmiej się z gry słów. Bój się terrorystów, Rosjan, muzułmanów, globalnego ocieplenia i glutenu.
Słuchaj Golców, Eneja, Ewy Farnej, Sylwii Grzeszczak, a w Sylwestra - obowiązkowo Bajmu. Uwielbiaj Amy Winehouse, nawet jeśli nie słyszałeś w życiu jej ani jednego utworu.
Marz o służbowym samochodzie, mieszkaniu na ogrodzonym osiedlu, urlopie nad Morzem Śródziemnym.
Nie trać czasu na szukanie miłości. Poczujesz jakiekolwiek piknięcie na widok kogoś płci przeciwnej - natychmiast bierz się do dzieła.
Weź ślub. Wypraw wesele, na którym będzie grać disco-polo. Zrób dziecko. Rozwiedź się. Płać alimenty. Widuj dziecko raz na tydzień. Natychmiast znajdź sobie kogoś nowego, żeby tylko łóżko nie wystygło.
Oglądaj Voice of Poland. Głosuj na tego, kto wykonał twoją ulubioną piosenkę.
Lajkuj nas na Fejsie.
Rób sobie selfie.
Płać podatki, nie pyskuj i głosuj na tych samych ludzi, którzy tobą rządzą od dwudziestu z górą lat.
Nie obrażaj uczuć religijnych.
Segreguj śmieci.
Jeśli ci źle, znajdź sobie psychiatrę.
Na Wigilię jedz karpia.
Oglądaj "M jak Miłość" i dyskutuj o problemach bohaterów.
Nie zapomnij lajkować nas na Fejsie. I nie zaniedbuj Twittera.
W niedzielę idź na Mszę. Nie musisz wchodzić do środka, bo ministrant z koszykiem wychodzi na zewnątrz - na tacę daj co najmniej 20PLN.
W długi weekend jedź nad wodę. Grilluj.
Czytaj "Harry'ego Pottera", "Wiedźmina", Grocholę, Coelho i księdza Twardowskiego.
Na ścianie powieś portret św. Jana Pawła Drugiego.
Zwolnij, 10 mniej ratuje życie.
Oglądaj kabarety. Lajkuj Wójcika, Górskiego i spółkę na Fejsie.
Koś swój trawnik.
Jeśli chodzi o filmy, zdaj się na opinię Torbickiej.
Odśnieżaj chodnik.
Zbadaj się pod kątem nowotworu.
Nie ubieraj prawdziwej skóry i prawdziwych futer.
Pij mleko.
-----
Naprawdę, ja nie prosiłem się na ten świat.
poniedziałek, 28 września 2015
The black jack king and the red queen clash
Można by się spodziewać, że nowy album Iron Maiden będzie na okrągło brzmieć w moich głośnikach i słuchawkach. Zwykle tak się dzieje, gdy pojawia się coś nowego z Eddie'm na okładce.
I tego...
Tego też...
A także tego:
Mówiąc krótko, renesans Królowej.
Bo czemu nie? Przecież Queen to nie tylko "Radio Ga Ga".
Fakt, od razu polubiłem "The red and the black". Zakochałem się w "Empire of the clouds" - które dopiero w siódmej minucie zaczyna brzmieć jak utwór Iron Maiden...
Ale poza tym... Cóż, oswajam się z płytą. Powoli.
Może za rok, dwa, albo trzy naprawdę ją docenię.
A obecnie najczęściej słucham... Jakby tutaj... Nie się tego powiedzieć inaczej...
I tego...
Tego też...
A także tego:
Mówiąc krótko, renesans Królowej.
Bo czemu nie? Przecież Queen to nie tylko "Radio Ga Ga".
poniedziałek, 21 września 2015
Mój ma 10 centymetrów.
Moja znajomość z przenośnymi przyrządami do krojenia rzeczy wszelakich zaczęła się w pierwszych klasach podstawówki. Były to zamierzchłe czasy, kiedy światowe rynki nie były jeszcze zalane produktami "made in China". Dlatego mój pierwszy scyzoryk nie był chiński. Oczywiście, nie był też szwajcarski.
Był lepszy.
Był ruski.
Ojciec kupił mi go na bazarze w malowniczej miejscowości Grybów. Kupił go, rzecz jasna, od ruskich - choć, szczerze mówiąc, diabli wiedzą, czy byli to Rosjanie, Ukraińcy, czy ktoś zupełnie inny. Mniejsza z tym. Ważne jest to, że jeszcze w 2006 roku scyzoryk leżał na półce w garażu. Fałszywa macica perłowa straciła blask, ostrza nie dało się już zamknąć... ale wciąż dało się nim ciąć rzeczy.
Kilka lat temu już go nie znalazłem. Ktoś mi go zaiwanił, albo wyrzucił z dobrymi intencjami - przecież porządek w narzędziach musi być.
Cofając się z powrotem do odleglejszej przeszłości - powodem, dla którego tamten scyzoryk wylądował na półce, był prezent od szkolnego kolegi. Zaskakująco solidna podróbka szwajcarskiego scyzoryka. Ten egzemplarz miał takie ekstrawagancje, jak piłę, nożyczki, śrubokręt philipsa, jakieś szpikulce, których przeznaczenia nigdy nie odkryłem i ogólnie lepiej się prezentował. Ten chyba był już chiński - bo szybciutko odpadły od niego plastikowe okładziny.
Zgubiłem go jeszcze w ubiegłym wieku.
Od tamtej pory nie nosiłem ze sobą nic ostrego. Zważywszy na to, jak bardzo byłem pijany między 1998 a 2006, pewnie wyszło mi to na zdrowie.
Ale w którymś momencie poczułem, że czasem życie byłoby łatwiejsze, gdybym mógł tak po prostu przeciąć pewne węzły.
*
Moją żałosną przygodę z multitoolem Gerbera kiedyś już opisałem, więc nie będę do nie tutaj wracał. Skupię się za to na moich nożach.
To będzie prawie recenzja, niemal poradnik. W każdym razie, będzie morał.
*
Wymyśliłem sobie, że kupię na allegro tani nóż. Składany, bo chcę z nim chodzić wśród ludzi, a widok bowiego przy pasku może wywierać złe wrażenie (fakt, w Krakowie niektórzy noszą się z maczetami, ale ja nie zaliczam się do tego sportowo-patriotycznego klubu). Do tego, obowiązkowo, nóż musi dać się otworzyć i złożyć jedną ręką.
Dokonałem zakupu. Oto, co nabyłem:
Był lepszy.
Był ruski.
Ojciec kupił mi go na bazarze w malowniczej miejscowości Grybów. Kupił go, rzecz jasna, od ruskich - choć, szczerze mówiąc, diabli wiedzą, czy byli to Rosjanie, Ukraińcy, czy ktoś zupełnie inny. Mniejsza z tym. Ważne jest to, że jeszcze w 2006 roku scyzoryk leżał na półce w garażu. Fałszywa macica perłowa straciła blask, ostrza nie dało się już zamknąć... ale wciąż dało się nim ciąć rzeczy.
Kilka lat temu już go nie znalazłem. Ktoś mi go zaiwanił, albo wyrzucił z dobrymi intencjami - przecież porządek w narzędziach musi być.
Cofając się z powrotem do odleglejszej przeszłości - powodem, dla którego tamten scyzoryk wylądował na półce, był prezent od szkolnego kolegi. Zaskakująco solidna podróbka szwajcarskiego scyzoryka. Ten egzemplarz miał takie ekstrawagancje, jak piłę, nożyczki, śrubokręt philipsa, jakieś szpikulce, których przeznaczenia nigdy nie odkryłem i ogólnie lepiej się prezentował. Ten chyba był już chiński - bo szybciutko odpadły od niego plastikowe okładziny.
Zgubiłem go jeszcze w ubiegłym wieku.
Od tamtej pory nie nosiłem ze sobą nic ostrego. Zważywszy na to, jak bardzo byłem pijany między 1998 a 2006, pewnie wyszło mi to na zdrowie.
Ale w którymś momencie poczułem, że czasem życie byłoby łatwiejsze, gdybym mógł tak po prostu przeciąć pewne węzły.
*
Moją żałosną przygodę z multitoolem Gerbera kiedyś już opisałem, więc nie będę do nie tutaj wracał. Skupię się za to na moich nożach.
To będzie prawie recenzja, niemal poradnik. W każdym razie, będzie morał.
*
Wymyśliłem sobie, że kupię na allegro tani nóż. Składany, bo chcę z nim chodzić wśród ludzi, a widok bowiego przy pasku może wywierać złe wrażenie (fakt, w Krakowie niektórzy noszą się z maczetami, ale ja nie zaliczam się do tego sportowo-patriotycznego klubu). Do tego, obowiązkowo, nóż musi dać się otworzyć i złożyć jedną ręką.
Dokonałem zakupu. Oto, co nabyłem:
Nie pamiętam, pod jaką nazwą go sprzedawano (to było z cztery lata temu). Osobiście ochrzciłem go Tandetamesser. Po rozpakowaniu otworzyłem go, ze zdumieniem przekonując się, że ma sprężynowe wspomaganie otwierania.
W każdym razie, ostrze rzekomo miało być wykonane ze stali 440 (440 to ta lepsza, 420 - gorsza), a całość miała być "solidna". Nie pamiętam już, czy kosztowało to cudo 30 czy 40 złotych... ale było na tyle tanie, że nie rozczarowałem się, gdy po jakiś trzech tygodniach sprężyna chrupnęła, a ostrze nie bardzo chciało się otwierać. W tym czasie zresztą zauważyłem, że "piękne" okładziny jakby zaczynają się telepać - śrubki zaczęły się odkręcać. Jedna zresztą przepadła, zanim zorientowałem się, co jest grane.
Na marginesie - śrubki to malutkie torxy, a ja oczywiście nie miałem wtedy takiego klucza.
Zamiast kupić klucz, uznałem, że zafunduję sobie nowy nóż - bo czemu nie? Dzieki tandecie przekonałem się, że dobrze mi się pracuje z takimi nożami, bo rzeczywiście, mogę dziada obsługiwać jedną ręką.
Tym razem postanowiłem zwiększyć budżet. Wydałem koło stówki. Na coś takiego:
CRKT Hammond Cruiser. Jest wielki... Ma 10 cm ostrza.
Ma liner lock z dodatkowym zabezpieczeniem przed zamknięciem (którego prawie nigdy nie używam). Jest zaskakująco precyzyjnie wykonany. Ma bezużyteczne, idiotycznie umieszczone kołki na głowni, ale otwiera się go jednym palcem. Okładziny się nie ślizgają w dłoniach, poza tym zawsze wydają się ciepłe w dotyku. Bydlak jest ciężki jak cholera - jeśli mnie pamięć nie myli, waży ze 200 gramów. Cóż, można go używać do samoobrony - jako kastetu...
Wsydliwa sprawa - to jedyny nie-kuchenny nóż w moim życiu, którym się skaleczyłem. Uczyłem się go otwierać (przy tak ciężkim nożu trzeba nabrać wprawy do tego, jak zachowuje się głownia, jak szarpie, gdy zaskakuje liner lock...). Spróbowałem zbyt silnego rozmachu, nóż się otworzył... i wyfrunął mi z dłoni. Walnął w oparcie fotela, odbił się i poleciał w kierunku mojej stopy. Co uczyniłem? Czy zrobiłem krok do tyłu? Czy stałem w bezruchu, licząc, że obuwie mnie uratuje?
Nie.
Ja, człowiek który od małego został nauczony respektu dla ostrzy, odruchowo rzuciłem się, żeby... złapać spadający nóż.
I zapłaciłem za to raczej niską cenę - wciąż mam wszystki palce u tej dłoni. Skaleczenie było płytkie, ale bolesne - tym bardziej, że ucierpiała moja duma.
Ale i tak uwielbiam ten nóż. Jest solidny. Dobrze leży w dłoni. Tępi się powoli, a ostrzy się łatwo. Brak "blade-play" - znaczy, po otwarciu głownia się nie telepie.
Poza tym jest czarny.
Cruiser to mój ulubiony nóż... Ale... I tak kupiłem sobie następny. Tym razem za jakieś 150PLN. Oto on:
Kershaw Kuro. Jak nazwa wskazuje (po japońsku) jest czarny - a dla mnie to krytycznie ważne.
Jest najmniejszy z moich noży. Jest leciutki. Ma sprężynowe wspomaganie. I jest piękny.
Właśnie dlatego go kupiłem. Nie potrzebowałem go. Dotąd użyłem go dokładnie trzy razy. A minęło już koło dwóch lat.
*
Czemu go nie używam?
Bo mi żal. Był dość drogi, jak na moje możliwości finansowe. Boję się, że go zgubię. Uszkodzę. Wyszczerbię. Albo, co najgorsze, zdrapię czarny lakier z głowni.
Z podobnych powodów coraz rzadziej używam Cruisera.
Ostatnim razem chyba nawet nie ja go użyłem, tylko znajoma. Walczyła ze zgrzewką wody mineralnej, nie mogła wyszarpać butelki.
- Podobno masz jakiś nóż? - warknęła, klęcząc przy zgrzewce.
- Dobra, odsuń się...
- Po prostu mi go daj!
Wyciągnąłem Cruisera, otworzyłem i ostrożnie podałem.
- Tylko uważaj - powiedziałem - bo jest naprawdę...
Znajoma wbiła z rozmachem nóż w folię, niczym aktor grający w dużym teatrze scenę sztyletowania kogoś śpiącego.
-... ostry - dokończyłem, do wtóru gazowanej wody eksplodującej z przeciętej butelki.
*
W końcu kupiłem sobie zestaw torxów (z myślą o czymś zupełnie innym).
Pierwsze, co zrobiłem, to rozebrałem niesprawnego tandetamessera.
Wyrzuciłem złamaną sprężynę.
Odkręciłem klips, a śrubę od niego wykorzystałem jako następcę tej zgubionej.
Wyregulowałem ułożenie głowni, która ocierała o bok noża przy zamykaniu.
Bez wspomagania i z moimi poprawkami nóż chodzi lepiej, niż kiedy go kupiłem.
Od tej pory właściwie się z nim nie rozstaję. Używam go do wszystkiego.
Bo mi nie żal.
I to jest morał z tej opowieści. Szukasz noża? Kup taki, którego nie żal ci zgubić albo zniszczyć. I który będzie ci wygodnie obsługiwać (ja na przykład nie lubię backlocków).
Pieprzyć, czy ma głownię ze stali 420 czy 440.
Ważna, żeby był tani. I w miarę wątpliwości czarny.
poniedziałek, 14 września 2015
W końcu trafię na tego patreona...
Niech zgadnę - nie możecie się doczekać, aż puszczę farbę i w końcu napiszę coś więcej o tej mojej grze. Nie ma sprawy.
Ponieważ ostatnio bardzo dobrze spisała się formuła odpowiadania na pytania, które zadaje mi najbardziej kompetentna osoba - znaczy, ja - tym razem nie zamierzam od niej odchodzić. No to jazda.
- Pisałeś, że to będzie gra tekstowa. Patrzyłeś ostatnio w kalendarz? Mamy czasy "Witchera 3", "Fallouta 4", w grach indie każda podróbka "Dwarf Fortress" ma rzut izometryczny, albo chociaż grafikę jak z ośmiobitowej platformówki... A ty wyjeżdżasz z grą tekstową?
- Fakt, robić grę bez grafiki, to trochę jak budować dom z wygódką na tyłach ogrodu, za stajnią. Ale...
Była kiedyś gra, którą z radością polecam każdemu, kto ma dość rozumu, aby ściągnąć i uruchomić DOSBoxa.
"Rockstar", wydany w 1989 roku.
Nie było w nim ani grama grafiki. Nie przypominam sobie, żeby były dźwięki (a jeśli jednak były, to popiskiwał PC Speaker... którego dla spokoju psychicznego odpiąłem od płyty głównej. Równie dobrze mogło ich nie być).
Sama gra, jak tytuł wskazuje, pozwalała się wcielić w muzyka rockowego. Należało pisać piosenki, nagrywać płyty, koncertować... a gdy stres stawał się zbyt duży, albo brakowało natchnienia, trzeba było palić, wciągać i dawać w żyłę.
Nie pamiętam już, ile razy trafiłem w tej grze na odwyk, ile razy przedawkowałem, ile razy rozsypałem się psychicznie... Ale bawiłem się zajebiście. Grałem w "Rockstara" jakoś pod koniec lat dziewięćdziesiątych - konkurencją na moim pececie były dla niego "Baldury", "Icewindy", "Tomb Raidery", "Need for Speedy"... A ja przez wiele tygodni, regularnie wracałem do gry, która nie miała grafiki.
Inna sprawa, że od tego czasu minęło kilkanaście lat.
Niemniej, jak pisałem - grafika kosztuje. Nie stać mnie. Z muzyką to samo. Kropka.
- Mam nadzieję, że nie lubisz odnosić sukcesów, bo żaden ci nie grozi... Wracając do pytań: o czym będzie ta gra? Czy też precyzyjniej: jakie będzie zadanie gracza?
- Precyzyjnie: nie umrzeć. Nie zbankrutować. Bogacić się, rozwijać, dotrwać emerytury.
- W takim razie zapytam inaczej? W kogo wciela się gracz? W zabójcę potworów? W mieszkańca podziemnego, nuklearnego schronu, usiłującego uzyskać chip do oczyszczania wody? W ostatniego z dumnej rasy wojowników? W szwedzkiego detektywa? W... może, w gwiazdę rocka?
- W aktorkę porno.
- Riiight... Bo tak dobrze znasz tajniki porno-biznesu, że możesz robić na ten temat gry...
- Nie znam żadnych tajników. Dlatego świat gry to nie nasz świat, a świat fantasy. To pozwala mi zmyślać na bieżąco.
- Może się na tym nie znam, ale jestem prawie pewny, że we "Władcy Pierścieni" ani w "Grze o Tron" nie było silnego nacisku na kinematografię dla dorosłych...
- Fakt. Bo w tych światach mieszkańcy zaniedbali wynalezienia takich ważnych rzeczy, jak taśma filmowa, kamery, projektory i ekrany. W moim świecie mieszkańcy nie będą tak cholernie leniwi.
- To głupi pomysł. I do tego nieoryginalny, sir Pratchett dawno temu napisał "Ruchome obrazki"...
- I gdyby pozwolił tej technologii pozostać na świecie Dysku, jak nic ktoś zająłby się kręceniem filmów "przyrodniczych". Następne pytanie.
- Jak z grubsza będzie wyglądać rozgrywka?
- Gra turowa. W każdej turze gracz może wykonać akcję (ilość punktów akcji będzie zależeć od atrybutów postaci), na przykład trenować jakąś umiejętność, coś kupić, albo, co najważniejsze, zwalczać melancholię na różne sposoby, od spaceru po dawanie w żyłę. Kiedy skończą się punkty akcji i/lub forsa, gracz klika "Next turn". Teraz może nastąpić jakieś wydarzenie losowe. Następnie gracz wybiera, co chce w tej turze zrobić: wziąć wolne i się zrelaksować, czy iść do roboty. Wybrać rodzaj wykonywanej pracy. W zależności od atrybutów i umiejętności, nastąpią różne rezultaty (w sensie wysokości wypłaty i przyrostu melancholii). I nowa tura.
- Kiedy gracz przegrywa?
- Jeśli melancholia osiągnie pewien poziom, postać zrobi sobie kuku. Jeśli gracz nie zadba o zdrowie postaci, postać zwyczajnie wykorkuje. Jeśli zabraknie forsy na rachunki - bankrut i game over.
- Kiedy wygrywa?
- Jeśli dożyje starości. 1 tura = 1 tydzień. Gracz zaczyna, gdy postać obchodzi osiemnaste urodziny. od osiemnastki do emerytury (powiedzmy, 60 lat) minie jakieś 2100 tygodni.
Szczerze mówiąc, jeszcze biorę pod uwagę możliwość, że gracz może ciągnąć tę zabawę do śmierci... ale zwyczajnie nie mam ochoty pisać scen porno z udziałem osiemdziesięciolatki.
- Wydaje się raczej proste...
- Nigdy nie twierdziłem, że będzie inaczej.
- No dobrze... Czemu nie jest to gra o pogromcy potworów? Czemu gra dla dorosłych?
- Hej, to gra tekstowa. Jakoś muszę przykuć uwagę potencjalnych graczy. Nie ma seksu, nie ma zainteresowania. Poza tym mam wrażenie, że istnieje spora luka na rynku erpegowych symulatorów aktorek porno. Zamierzam ją spenetrować i wypełnić.
- Czego w tej grze na pewno nie będzie? Poza, rzecz jasna, grafiką, muzyką, dźwiękami i poprawną angielszczyzną?
- W sensie treści? Nie będzie pedofilii. To nie Kościół Katolicki.
Poza tym, przynajmniej na razie, nic nie wykluczam tak do końca. Są rzeczy, których wolałbym uniknąć (dajmy na to, gwałt), są takie, na które zwyczajnie nie mam pomysłu (powiedzmy, zoofilia)... ale póki co, nic nie jest stanowczo skreślone, tylko mikroskopijnie prawdopodobne.
- I w jaki sposób powstaje to "dzieło"? W Unity? CryEngine?
- W Ren'Py.
- Zaraz, pozwól, że zgoogluję... To silnik do visual novels! A, jeśli rozumiem, to nie będzie ani "novel", ani "visual"!
- Fakt. Ale Renpy ma kilka zalet.
Po pierwsze, kiedy ogarnąłem, jak dodawać, mnożyć i porównywać zmienne - jestem w stanie zrobić prostą grę.
Po drugie, ważniejsze: jeśli rozgrywka ma trwać ponad dwa tysiące tur, to ważne, żeby gracz mógł zapisać ją w dowolnym momencie. Mało tego, jako gracz lubię zapisywać stan gry w kilku różnych slotach, co pozwala się cofnąć do etapu, zanim coś spartoliłem. Renpy na to pozwala.
Po trzec... ech, miało być, że po trzecie, Renpy, bazując na pythonie, daje mi możliwość rozbudowania gry w przyszłości, jeśli nauczę się naprawdę programować... ale nie będę tu wciskał kitu.
Po trzecie, najważniejsze: Renpy jest za darmo.
Poza tym Renpy automatycznie tworzy build gry, pod windozę, pingwina i to takie z jabłkiem. A to znaczy, że gracz downloaduje plik zip, rozpakowuje, uruchamia plik exe i może prowadzić swoją własną aktorkę porno ku spokojnej starości w mrocznym i brutalnym świecie fantasy.
- Ostatnie pytanie na dziś: jaki to coś będzie nosić tytuł?
- Na razie nosi tytuł roboczy. "Projekt Bourbon". Jak dojdę do etapu, w którym gra stanie się... no cóż, grywalna, to zdecyduję się na prawdziwy tytuł.
Tyle na dziś. Nie jestem pewien, co napiszę następnym razem, nie wiem, kiedy ten następny raz nastąpi... Na razie dzięki za uwagę.
PS.
Jeśli to czytasz, a jakimś kosmicznym zbiegiem okoliczności JESTEŚ AKTORKĄ PORNO i chcesz udzielić bezpłatnych konsultacji technicznych - napisz na adres kaspar.grauen@wp.pl
Bo, jak wiadomo, nie ma nic lepszego, niż za darmo poświęcić swój czas pytaniom jakiegoś ćwoka z internetu.
PPS.
Gdyby jakaś aktorka z filmów dla dorosłych naprawdę do mnie napisała - po raz pierwszy od szesnastego roku życia byłbym zdumiony. Może nawet onieśmielony.
Ponieważ ostatnio bardzo dobrze spisała się formuła odpowiadania na pytania, które zadaje mi najbardziej kompetentna osoba - znaczy, ja - tym razem nie zamierzam od niej odchodzić. No to jazda.
- Pisałeś, że to będzie gra tekstowa. Patrzyłeś ostatnio w kalendarz? Mamy czasy "Witchera 3", "Fallouta 4", w grach indie każda podróbka "Dwarf Fortress" ma rzut izometryczny, albo chociaż grafikę jak z ośmiobitowej platformówki... A ty wyjeżdżasz z grą tekstową?
- Fakt, robić grę bez grafiki, to trochę jak budować dom z wygódką na tyłach ogrodu, za stajnią. Ale...
Była kiedyś gra, którą z radością polecam każdemu, kto ma dość rozumu, aby ściągnąć i uruchomić DOSBoxa.
"Rockstar", wydany w 1989 roku.
Nie było w nim ani grama grafiki. Nie przypominam sobie, żeby były dźwięki (a jeśli jednak były, to popiskiwał PC Speaker... którego dla spokoju psychicznego odpiąłem od płyty głównej. Równie dobrze mogło ich nie być).
Sama gra, jak tytuł wskazuje, pozwalała się wcielić w muzyka rockowego. Należało pisać piosenki, nagrywać płyty, koncertować... a gdy stres stawał się zbyt duży, albo brakowało natchnienia, trzeba było palić, wciągać i dawać w żyłę.
Nie pamiętam już, ile razy trafiłem w tej grze na odwyk, ile razy przedawkowałem, ile razy rozsypałem się psychicznie... Ale bawiłem się zajebiście. Grałem w "Rockstara" jakoś pod koniec lat dziewięćdziesiątych - konkurencją na moim pececie były dla niego "Baldury", "Icewindy", "Tomb Raidery", "Need for Speedy"... A ja przez wiele tygodni, regularnie wracałem do gry, która nie miała grafiki.
Inna sprawa, że od tego czasu minęło kilkanaście lat.
Niemniej, jak pisałem - grafika kosztuje. Nie stać mnie. Z muzyką to samo. Kropka.
- Mam nadzieję, że nie lubisz odnosić sukcesów, bo żaden ci nie grozi... Wracając do pytań: o czym będzie ta gra? Czy też precyzyjniej: jakie będzie zadanie gracza?
- Precyzyjnie: nie umrzeć. Nie zbankrutować. Bogacić się, rozwijać, dotrwać emerytury.
- W takim razie zapytam inaczej? W kogo wciela się gracz? W zabójcę potworów? W mieszkańca podziemnego, nuklearnego schronu, usiłującego uzyskać chip do oczyszczania wody? W ostatniego z dumnej rasy wojowników? W szwedzkiego detektywa? W... może, w gwiazdę rocka?
- W aktorkę porno.
- Riiight... Bo tak dobrze znasz tajniki porno-biznesu, że możesz robić na ten temat gry...
- Nie znam żadnych tajników. Dlatego świat gry to nie nasz świat, a świat fantasy. To pozwala mi zmyślać na bieżąco.
- Może się na tym nie znam, ale jestem prawie pewny, że we "Władcy Pierścieni" ani w "Grze o Tron" nie było silnego nacisku na kinematografię dla dorosłych...
- Fakt. Bo w tych światach mieszkańcy zaniedbali wynalezienia takich ważnych rzeczy, jak taśma filmowa, kamery, projektory i ekrany. W moim świecie mieszkańcy nie będą tak cholernie leniwi.
- To głupi pomysł. I do tego nieoryginalny, sir Pratchett dawno temu napisał "Ruchome obrazki"...
- I gdyby pozwolił tej technologii pozostać na świecie Dysku, jak nic ktoś zająłby się kręceniem filmów "przyrodniczych". Następne pytanie.
- Jak z grubsza będzie wyglądać rozgrywka?
- Gra turowa. W każdej turze gracz może wykonać akcję (ilość punktów akcji będzie zależeć od atrybutów postaci), na przykład trenować jakąś umiejętność, coś kupić, albo, co najważniejsze, zwalczać melancholię na różne sposoby, od spaceru po dawanie w żyłę. Kiedy skończą się punkty akcji i/lub forsa, gracz klika "Next turn". Teraz może nastąpić jakieś wydarzenie losowe. Następnie gracz wybiera, co chce w tej turze zrobić: wziąć wolne i się zrelaksować, czy iść do roboty. Wybrać rodzaj wykonywanej pracy. W zależności od atrybutów i umiejętności, nastąpią różne rezultaty (w sensie wysokości wypłaty i przyrostu melancholii). I nowa tura.
- Kiedy gracz przegrywa?
- Jeśli melancholia osiągnie pewien poziom, postać zrobi sobie kuku. Jeśli gracz nie zadba o zdrowie postaci, postać zwyczajnie wykorkuje. Jeśli zabraknie forsy na rachunki - bankrut i game over.
- Kiedy wygrywa?
- Jeśli dożyje starości. 1 tura = 1 tydzień. Gracz zaczyna, gdy postać obchodzi osiemnaste urodziny. od osiemnastki do emerytury (powiedzmy, 60 lat) minie jakieś 2100 tygodni.
Szczerze mówiąc, jeszcze biorę pod uwagę możliwość, że gracz może ciągnąć tę zabawę do śmierci... ale zwyczajnie nie mam ochoty pisać scen porno z udziałem osiemdziesięciolatki.
- Wydaje się raczej proste...
- Nigdy nie twierdziłem, że będzie inaczej.
- No dobrze... Czemu nie jest to gra o pogromcy potworów? Czemu gra dla dorosłych?
- Hej, to gra tekstowa. Jakoś muszę przykuć uwagę potencjalnych graczy. Nie ma seksu, nie ma zainteresowania. Poza tym mam wrażenie, że istnieje spora luka na rynku erpegowych symulatorów aktorek porno. Zamierzam ją spenetrować i wypełnić.
- Czego w tej grze na pewno nie będzie? Poza, rzecz jasna, grafiką, muzyką, dźwiękami i poprawną angielszczyzną?
- W sensie treści? Nie będzie pedofilii. To nie Kościół Katolicki.
Poza tym, przynajmniej na razie, nic nie wykluczam tak do końca. Są rzeczy, których wolałbym uniknąć (dajmy na to, gwałt), są takie, na które zwyczajnie nie mam pomysłu (powiedzmy, zoofilia)... ale póki co, nic nie jest stanowczo skreślone, tylko mikroskopijnie prawdopodobne.
- I w jaki sposób powstaje to "dzieło"? W Unity? CryEngine?
- W Ren'Py.
- Zaraz, pozwól, że zgoogluję... To silnik do visual novels! A, jeśli rozumiem, to nie będzie ani "novel", ani "visual"!
- Fakt. Ale Renpy ma kilka zalet.
Po pierwsze, kiedy ogarnąłem, jak dodawać, mnożyć i porównywać zmienne - jestem w stanie zrobić prostą grę.
Po drugie, ważniejsze: jeśli rozgrywka ma trwać ponad dwa tysiące tur, to ważne, żeby gracz mógł zapisać ją w dowolnym momencie. Mało tego, jako gracz lubię zapisywać stan gry w kilku różnych slotach, co pozwala się cofnąć do etapu, zanim coś spartoliłem. Renpy na to pozwala.
Po trzec... ech, miało być, że po trzecie, Renpy, bazując na pythonie, daje mi możliwość rozbudowania gry w przyszłości, jeśli nauczę się naprawdę programować... ale nie będę tu wciskał kitu.
Po trzecie, najważniejsze: Renpy jest za darmo.
Poza tym Renpy automatycznie tworzy build gry, pod windozę, pingwina i to takie z jabłkiem. A to znaczy, że gracz downloaduje plik zip, rozpakowuje, uruchamia plik exe i może prowadzić swoją własną aktorkę porno ku spokojnej starości w mrocznym i brutalnym świecie fantasy.
- Ostatnie pytanie na dziś: jaki to coś będzie nosić tytuł?
- Na razie nosi tytuł roboczy. "Projekt Bourbon". Jak dojdę do etapu, w którym gra stanie się... no cóż, grywalna, to zdecyduję się na prawdziwy tytuł.
Tyle na dziś. Nie jestem pewien, co napiszę następnym razem, nie wiem, kiedy ten następny raz nastąpi... Na razie dzięki za uwagę.
PS.
Jeśli to czytasz, a jakimś kosmicznym zbiegiem okoliczności JESTEŚ AKTORKĄ PORNO i chcesz udzielić bezpłatnych konsultacji technicznych - napisz na adres kaspar.grauen@wp.pl
Bo, jak wiadomo, nie ma nic lepszego, niż za darmo poświęcić swój czas pytaniom jakiegoś ćwoka z internetu.
PPS.
Gdyby jakaś aktorka z filmów dla dorosłych naprawdę do mnie napisała - po raz pierwszy od szesnastego roku życia byłbym zdumiony. Może nawet onieśmielony.
czwartek, 10 września 2015
Never again shall I be a slave
Czasem zdarza mi się biegać ze smartfonem i aplikacją dla biegaczy. Tak z ciekawości, żeby dzięki dobrodziejstwu GPS przekonać się, ile kilometrów tak naprawdę pokonuję.
Kilka dni temu przekroczyłem próg dziesięciu kilometrów. Fakt, biegnę powoli, co kilometr albo dwa robię sobie koło minuty przerwy... Ale i tak - dziesięć kilometrów. Gdyby dwa lata temu ktoś mi powiedział, że będę w stanie tyle przebiec, roześmiałbym się w twarz. Rok temu pokręciłbym głową, przekonany, że pięć kilometrów to magiczna liczba, ściana, przez którą nigdy się nie przebiję.
DZIESIĘĆ KILOMETRÓW. Bez oszukiwania, bez maszerowania podczas tych trudnych kawałków pod górkę. Zabawne, ale na tym dystansie przebiegłem koło jednego cmentarza i trzech kościołów - a podobno to muzułmańscy terroryści mają jobla na punkcie religii.
W każdym razie, jak przystało na kogoś, kto właśnie dokonał osobistego odpowiednika lądowania na Księżycu, nie byłem w stanie się powstrzymać i pochwaliłem się komuś osiągnięciem.
Ofiara, osobnik o kilka lat ode mnie młodszy, ważący tak pod sto dziesięć kilo, dla którego pójść do sklepu to "ruch", usłyszawszy rewelację pokiwał głową z tym charakterystycznym spojrzeniem, które należy odczytywać "łżesz jak pies, ale chwilowo nic dobrego nie wyniknie, jeśli powiem to głośno".
Na potwierdzenie moich słów pokazałem telefon, a w nim mapkę, z zaznaczoną na czerwono pętlą mojej trasy.
Osobnik popatrzył na mnie.
Popatrzył jeszcze raz na telefon.
I znowu na mnie.
Po czym powiedział:
- Naprawdę, potrzebujesz dziewczyny.
Oczywiście, obaj wybuchnęliśmy śmiechem, wiadomo, to przecież takie zabawne, że każdej nocy, zanim położę się sam w łóżku muszę trochę popłakać, albo solidnie się napić, haha....
Później dotarło do mnie, że miał rację. W pewnym sensie.
Faktycznie, gdybym miał dziewczynę, nie byłbym w stanie przebiec dziesięciu kilometrów.
A to dlatego, że zamiast regularnie biegać, skakałbym koło niej. Kupował kwiaty. Byłbym na każde jej zawołanie. Spacerowałbym z nią. Chodziłbym z nią tam, gdzie by sobie życzyła: do kina, do pubu, na zakupy, spotykał się z jej znajomymi, no, ogólnie poświęcałbym czas na całe to męczące życie towarzyskie. Gdyby zepsuł jej się samochód, usiłowałbym go naprawić, albo w jej imieniu szarpałbym się z mechanikami. Pomagałbym we wszystkim, w czym potrzebowałaby pomocy. Starałbym się sprawiać drobne niespodzianki. I tak dalej, i tym podobne.
Sęk w tym, że mając do wyboru związek, który nieuchronnie zmierza w kierunku jakiejś góry lodowej, żeby skończyć na dnie, albo BYĆ W STANIE PRZEBIEC DZIESIĘĆ KILOMETRÓW - wybieram to drugie.
Bo jeśli się rozejrzę, to widzę, że nie tylko porządni ludzie, ale też większość durni, skurwieli, ba, nawet politycy są w stanie być w związku. Za to mało który z nich może PRZEBIEC DZIESIĘĆ KILOMETRÓW.
Mówiąc krótko: dziesięć tysięcy metrów. Tyle potrafię przebiec.
Kilka dni temu przekroczyłem próg dziesięciu kilometrów. Fakt, biegnę powoli, co kilometr albo dwa robię sobie koło minuty przerwy... Ale i tak - dziesięć kilometrów. Gdyby dwa lata temu ktoś mi powiedział, że będę w stanie tyle przebiec, roześmiałbym się w twarz. Rok temu pokręciłbym głową, przekonany, że pięć kilometrów to magiczna liczba, ściana, przez którą nigdy się nie przebiję.
DZIESIĘĆ KILOMETRÓW. Bez oszukiwania, bez maszerowania podczas tych trudnych kawałków pod górkę. Zabawne, ale na tym dystansie przebiegłem koło jednego cmentarza i trzech kościołów - a podobno to muzułmańscy terroryści mają jobla na punkcie religii.
W każdym razie, jak przystało na kogoś, kto właśnie dokonał osobistego odpowiednika lądowania na Księżycu, nie byłem w stanie się powstrzymać i pochwaliłem się komuś osiągnięciem.
Ofiara, osobnik o kilka lat ode mnie młodszy, ważący tak pod sto dziesięć kilo, dla którego pójść do sklepu to "ruch", usłyszawszy rewelację pokiwał głową z tym charakterystycznym spojrzeniem, które należy odczytywać "łżesz jak pies, ale chwilowo nic dobrego nie wyniknie, jeśli powiem to głośno".
Na potwierdzenie moich słów pokazałem telefon, a w nim mapkę, z zaznaczoną na czerwono pętlą mojej trasy.
Osobnik popatrzył na mnie.
Popatrzył jeszcze raz na telefon.
I znowu na mnie.
Po czym powiedział:
- Naprawdę, potrzebujesz dziewczyny.
Oczywiście, obaj wybuchnęliśmy śmiechem, wiadomo, to przecież takie zabawne, że każdej nocy, zanim położę się sam w łóżku muszę trochę popłakać, albo solidnie się napić, haha....
Później dotarło do mnie, że miał rację. W pewnym sensie.
Faktycznie, gdybym miał dziewczynę, nie byłbym w stanie przebiec dziesięciu kilometrów.
A to dlatego, że zamiast regularnie biegać, skakałbym koło niej. Kupował kwiaty. Byłbym na każde jej zawołanie. Spacerowałbym z nią. Chodziłbym z nią tam, gdzie by sobie życzyła: do kina, do pubu, na zakupy, spotykał się z jej znajomymi, no, ogólnie poświęcałbym czas na całe to męczące życie towarzyskie. Gdyby zepsuł jej się samochód, usiłowałbym go naprawić, albo w jej imieniu szarpałbym się z mechanikami. Pomagałbym we wszystkim, w czym potrzebowałaby pomocy. Starałbym się sprawiać drobne niespodzianki. I tak dalej, i tym podobne.
Sęk w tym, że mając do wyboru związek, który nieuchronnie zmierza w kierunku jakiejś góry lodowej, żeby skończyć na dnie, albo BYĆ W STANIE PRZEBIEC DZIESIĘĆ KILOMETRÓW - wybieram to drugie.
Bo jeśli się rozejrzę, to widzę, że nie tylko porządni ludzie, ale też większość durni, skurwieli, ba, nawet politycy są w stanie być w związku. Za to mało który z nich może PRZEBIEC DZIESIĘĆ KILOMETRÓW.
Mówiąc krótko: dziesięć tysięcy metrów. Tyle potrafię przebiec.
poniedziałek, 7 września 2015
Dziennik modułoroba...
Zawieszam pracę nad modułem do
Neverwinter Nights.
Najpierw wymówki:
- Ilość skryptów, które sterują
drobnymi pierdołami jest powalająca. Jak pisałem, akcja ma miejsce
w mieście. Żeby miasto nie wyglądało na wymarłe, potrzeba
przechodniów, strażników, kotów, szczurów... I dla każdego
musiałbym napisać skrypt. Ilość czasu, którą poświęciłbym na
załatwianie czysto kosmetycznych drobiazgów wychodzi poza moje
granice pojmowania.
- Im dalej zagłębiałem się w
planowanie, tym jaśniejsze stawało się, że nie piszę erpega,
tylko przygodówkę, z zadaniami, które można rozwiązać na kilka
sposobów.
- Co sprowadza mnie do kwestii
potencjalnych graczy. Ile osób wciąż ma zainstalowane NWN? Ile z
nich chce grać w erotyczną przygodówkę?
(Jeśli jesteś jedną z takich osób i
teraz czujesz się oszukany, rozczarowany i zawiedziony - najmocniej
przepraszam.)
A teraz porządny powód:
- Od jakiegoś czasu piszę własną
grę.
Niestety, doba ma ograniczoną ilość
godzin. Jeśli pracuje nad jednym, to nie ma czasu na drugie.
Krótko mówiąc, zamiast dziennika
modułoroba, od tej pory będzie się tutaj pojawiać dziennik
groroba. No, może nie aż tak szczegółowy - nie będę
relacjonował tutaj każdej napisanej linijki. Ale jeśli lubisz
czytać, jak amator podchodzi do zadania dla profesjonalisty, wciąż
będzie czym nasycić szarą materię. Będzie z czego się nabijać.
O samej grze napiszę trochę więcej
następnym razem. Teraz tylko odpowiem na kilka pytań, których nikt
nie miał jeszcze okazji zadać, a które powinny stać się FAQ:
- Ile ta gra będzie kosztować?
- Będzie darmowa. Choć nie oznacza
to, że nie będę przyjmować jałmużny od hipotetycznych zamożnych
graczy.
- Czy będzie to gra erotyczna?
- O, tak.
- Czy będzie po polsku?
- Będzie po angielsku (z liczbą
błędów adekwatną do mojej znajomości tego języka). Nie
wykluczam zrobienia polskiej wersji... ale to ostatnia rzecz na
liście priorytetów.
- Czy to będzie zręcznościówka w
full 3D?
- O, nie. To będzie gra tekstowa.
Pozbawiona dźwięków i grafiki. Niestety, muzyka kosztuje, grafika
podobnie.
- Czy będą potrzebne jakieś
specjalne programy, żeby gra się uruchomiła? Jakieś TADS'y,
RAGS'y, Gluxy, czy może przeglądarka internetowa?
- O, nie. Gra będzie odpalana ze zwykłego
pliku exe, powinna chodzić bez problemu na windowsach. I zdaje się,
że też na Macach i Linuxach.
- Czyżbyś nagle został programistą?
- O, nie. Pomyśl o takim "Fallout
4". Powiedzmy, że to odpowiednik nowego, w pełni wyposażonego
samochodu wysokiej klasy. W porównaniu z nim moja gra to auto
Flintstone'ów - pamiętacie? Dwa walce, zamiast czterech kół, w
roli silnika i hamulców występują nogi kierowcy, nie ma drzwi,
szyb, ani błotników, a dach to kawałek jakiejś nieokreślonej
tkaniny...
Nie, nie umiem pisać programów. Ale
umiem dawać nazwy zmiennym. Umiem kazać programowi wyświetlać
pewne teksty w zależności od tego, jakie wartości przyjmują te
zmienne. A to pozwala mi zmontować rudymentarną grę.
Za tydzień napiszę coś więcej.
A mod do NWN..? Może kiedyś do niego
wrócę. Może go ukończę, może przerobię go na grę tekstową...
Niczego nie wykluczam.
poniedziałek, 31 sierpnia 2015
O finansowaniu partii myśli nieposkładane
Kiedy patrzę na spot wyborczy partii,
którą darzę szczerą niechęcią, i zdaję sobie sprawę, że to
propagandowe, kłamliwe gówno zostało wyprodukowane za pieniądze z
mojej kieszeni...
... bo za cokolwiek płacę, prawie
jedna czwarta kwoty idzie do wspólnej, społecznej kasy. Że o całej reszcie podatków nawet nie wspomnę... I stamtąd
zostaje wydana tym moralnym bankrutom, tym oportunistycznym kanaliom
- czyli politykom, żeby sobie zorganizowali kampanię wyborczą...
Więc, ilekroć widzę, jak partie
wydają szmal na kampanię, zamiast, bo ja wiem, przekazać go na
jakieś schroniska dla zwierząt, albo może domy dziecka, trafia
mnie nagły szlag. Ale tak już jest, kiedy budżety partii
wchodzących w skład Sejmu są finansowane z państwowej kasy.
Wydaje się, że rozwiązaniem jest
zlikwidować tę patologię. Niech partie zabiegają o wsparcie
finansowe bezpośrednio od wyborców - jeśli wyborcy NAPRAWDĘ stoją
za partyjnym programem, to nie tylko zagłosują w wyborach, ale i z
własnej kiesy groszem sypną, prawda?
Zastanówmy się, jak by to wyglądało
w praktyce.
Dajmy na to, że jutro powstanie Polska
Partia Niezrównoważonych Bloggerów. Powiedzmy, że jakimś
kosmicznym zbiegiem okoliczności program PPNB będzie taki, że nie
byłoby mi wstyd go poprzeć. Powiedzmy, że byłbym skłonny na nich
zagłosować.
Ile mógłbym im dać na kampanię?
Cóż, dowolną kwotę między 0 a 10
PLN. A i to pod warunkiem, że ich program będzie rzeczywiście
warty zrezygnowania z trzech puszek żywca.
Ile może dać ktoś bardziej
zaangażowany? Stówkę? Tysiąc? Może nawet z dziesięć patyków?
I czym jest te kilka marnych tysięcy w
porównaniu z milionami? Nasze, obywatelskie darowizny będą
ułamkiem tego, czego potrzebuje partia.
Prawda jest taka, że gdy zrezygnujemy
z państwowego finansowania tych darmozjadów, ktoś inny da im
forsę.
Ktoś, kto w zamian za sponsoring,
będzie wymagał od swoich politycznych suk konkretnych rezultatów.
Solidnego kurewstwa, że tak powiem.
Koncerny farmaceutyczne będą
oczekiwać, że ich produkty nie będą musiały przechodzić zbyt
rygorystycznych testów. Koncerny energetyczne będą liczyć na
korzystne ustawy, powiedzmy takie, które zmuszą wszystkich Polaków
do ogrzewania mieszkań jak najdroższym gazem*. Przemysł będzie
liczyć, że te wszystkie wredne ustawy o ochronie środowiska
zostaną stosownie złagodzone. Koncerny naftowe będą oczekiwać,
że nigdy nie powstanie w tym kraju sieć dystrybucji ciekłego
wodoru czy stacje do ładowania elektrycznych samochodów. Banki będą
oczekiwać, że pozwoli im się udzielać kredytu na 120%, podczas
gdy na lokacie można zarobić najwyżej 1%...
A przecież nie tylko korporacje
wszelakie mają więcej forsy niż rozumu i skrupułów.
Weźmy taki Kościół Katolicki...
Myślicie, że nie będzie ich stać na kupienie sobie następnej, jednej czy
dwóch własnych partii?
A skoro mowa o pedofilii i nie płaceniu
podatków - mafia też powinna być godnie reprezentowana w Sejmie,
nie sądzicie?
Finansowanie partii z budżetu państwa
to obrzydliwe marnotrawstwo publicznych pieniędzy.
Ale finansowanie ich z prywatnych
kieszeni - to ordynarne kurewstwo.
Co wolicie?
--------------
*Zabawne, ale ten krok w Krakowie już
wykonujemy. Wszystkiego najlepszego dla PGNiGE i krakowskich radnych!
sobota, 29 sierpnia 2015
Prawie nagłówki
Jest tak koło godziny 11. Nagłówki z tvn24.pl i jeden mały bonus.
- "Jest coś takiego jak mądrość etapu w polityce. To jest właśnie to, co spotkało mnie"
Jeśli kiedyś nasi politycy przejdą od mądrości etapu do etapu mądrości w polityce, to może wreszcie nie będę miał z czego szydzić.
- Na ten tramwaj mieszkańcy Gdańska czekali prawie 40 lat
A ja myślałem że półgodzinne opóźnienia krakowskich autobusów na trasie między Nową Hutą a Złocieniem to przegięcie pały...
- "Może tam znajdować się Bursztynowa Komnata". Światowe media o "złotym pociągu"
Nie mówię, że to starożytni kosmici... ale... w tym pociągu pewnie są starożytni kosmici.
- Miley Cyrus: jestem panseksualna
Pan...? Co to znaczy..? Zaraz.... hetero, to wiem. Homo, to wiem. Bi, to wiem. Aseksualność, wiem... Ale panseksualność? Znaczy co? Rośliny i zwierzęta też?
Tyle, w kwestii nagłówków - jakoś mało tym razem, więc oto mały bonus. Definicja z opracowywanego przeze mnie Słownika Oderwanej Rzeczywistości.
Suka (rzecz.) - osoba, która poporowadziła komuś kampanię polityczną, wygrała, w nagrodę została wydymana przez szefa partii z list wyborczych i wciąż liże temu szefowi dupsko.
poniedziałek, 24 sierpnia 2015
Jak kupić whiskey o zawartości alkoholu ponad 50 procent.
Krok 1:
Mieć "szczęście" i
mieszkać przy ulicy, gdzie gazownia postanowiła wymienić swoją
instalację pod jezdnią.
Krok 2:
Dostać pismo, w którym gazownia
informuje, że w związku z planowaną modernizacją infrastruktury,
będą łazić po domach, sprawdzać szczelność instalacji,
łaskawie wystawiać opinie i ogólnie trzeba być specjalnie dla
nich cały czas w domu. Poza tym zostać uprzejmie poinformowanym, że
gazomierze zostaną przeniesione na zewnątrz budynków, a tam, gdzie
to możliwe, zainstalowane w ogrodzeniach posesji. Ani przez chwilę
nie uwierzyć w zapewnienia, że wszystkie prace zostaną wykonane na
koszt gazowni.
Krok 3:
Przyjąć speców od gazu. Ponad dwa
miesiące po tym, jak się zapowiedzieli.
Krok 4:
Dostać nagłej kurwicy, gdy spece
wydadzą opinię, że w logicznym miejscu na ścianie nie wolno
zamontować skrzynek z gazomierzami, bo jest zbyt blisko do
instalacji elektrycznej.
Krok 5:
Dogadać się. Wskutek chwiejnego
porozumienia goście z gazowni rozkopią ogród, położą nową,
plastikową rurę z gazem, podepną ją tymczasowo do istniejącej
instalacji, tej z gazomierzami w budynku.
Krok 6:
Dogadać się ponownie. Tym razem w grę
już wchodzą pieniądze - ekipie trzeba zapłacić. Panowie muszą
zainstalować komplet skrzynek na gazomierze, wypieprzyć dziury w
ścianach, usunąć spore odcinki starych rur, na ich miejsce wspawać
nowe.
Krok 7:
Czekać, aż umówiona ekipa będzie
mieć czas.
Krok 8:
Bardzo długo czekać, aż ekipa w
końcu będzie mieć czas.
Krok 9:
Ekipa się pojawia. Ponieważ ta robota
to fucha, pojawiają się o siedemnastej i pracują do
dziewiętnastej.
Krok 10:
I tak przez trzy dni.
Krok 11:
Gaz podłączony. Liczniki
przeniesione. Portfel lżejszy o wartość laptopa średniej klasy. W
ścianach cztery gigantyczne dziury, lekko połatane kawałkami gruzu
i odrobiną pianki montażowej przez ekipę z gazowni. Do największej
dziury można wcisnąć niewielkiego arbuza.
Krok 12:
Pożyczyć samochód, żeby kupić
gips, gładź szpachlową, farbę, dwie szpachelki, dwa pędzle i
wałek z kuwetą. No i drabinkę malarską.
Krok 13:
Nauczyć się rozrabiać gips.
Krok 14:
Nauczyć się usuwać gips z ubrania.
Krok 15:
Nauczyć się usuwać gips z włosów.
Krok 16:
Wyrzucić opakowanie po lodach, pełne
gipsu, który w międzyczasie zaschnął.
Krok 17:
Nauczyć się usuwać zaschnięty gips
ze szpachelek.
Krok 18:
Nabrać skrzywienia, dzięki któremu
kupując lody nie patrzy się już na cenę, ani smak, tylko na
pojemność i kształt opakowania.
Krok 19:
W końcu nauczyć się wypełniać
mniejsze dziury gipsem.
Krok 20:
Wykombinować, jak zapchać dziurę
giganta odpowiednio dobranymi kawałkami cegieł.
Krok 21:
Po rozważeniu możliwości
zastosowania gipsu jako spoiwa, zdecydować się na zakup własnej
pianki montażowej.
Krok 22:
Przeczytać instrukcje i ostrzeżenia
na puszce pianki. Nabrać nikłej nadziei na koniec męczarni,
przeczytawszy, że "podejrzewa się, że może powodować raka".
Krok 23:
Zapsikać przestrzeń między cegłami
pianką, solennie sobie obiecując, że NIGDY, NIKOMU się nie
przyzna do tego, że zamiast zaprawy, cegły są na piance.
Krok 24:
Odciąć nadmiar zaschniętej pianki.
Krok 25:
Wrócić do gipsowej ekwilibrystyki.
Krok 26:
W przypływie szaleństwa dokonać
poprawek gładzią szpachlową.
Krok 27:
Spróbować wyrównać gładź przy
użyciu papieru ściernego.
Krok 28:
Starannie wymyć oczy i przez dwa dni
kaszleć pyłem.
Krok 29:
Pomalować całe pomieszczenie.
Krok 30:
Przez następne dwa dni znosić bóle
nadgarstka, stawów i głowy.
Krok 31:
Kupić sobie butelkę Wild Turkey 101.
Zasługujesz na nią.
poniedziałek, 17 sierpnia 2015
Miłość, Magia, Przeznaczenie
Kołatał mi się w głowie zamysł
napisania o miłości od pierwszego wejrzenia. O tym, że dwie osoby
mogą być sobie przeznaczone. Że może je łączyć tajemnicza i
potężna więź, niemożliwa do zbadania metodą naukową. Że
spotykają się po raz pierwszy i czują tak, jakby znały się od dawna i doskonale
wiedzą, że czeka je wspólna przyszłość.
Mój wewnętrzny cynik i wewnętrzny
romantyk długo spierają się, co tak właściwie można na ten
temat napisać. I dopóki spór trwa, tekst nie mia szansy powstać.
Więc napiszę o czymś, co zdarzyło
mi się kilka dni temu.
Piękny dzień - znaczy, pełne słońce,
temperatura zaledwie trzydzieści stopni i zero szans na deszcz -
który wykorzystuję, żeby pojechać na rowerze na jakiś kopiec i
zrobić kilka zdjęć.
Dzielnie pedałuję, walcząc o
przetrwanie w świecie pełnym wybojów, szyn tramwajowych, wysokich
krawężników, psychotycznych kierowców i przekonanych o własnej
nieśmiertelności pieszych.
Jestem na oficjalnej, legalnej ścieżce
rowerowej. Nagle, tuż przed moją kierownicę, nie zważając na
mnie, na ścieżkę wchodzi młoda kobieta.
Jest piękna. Ma zgrabną figurę,
wspaniałe nogi, zadbane dłonie, długie, bujne włosy, regularne
rysy twarzy, ciemne oczy w oprawie gęstych rzęs, wspaniale
wykrojone usta, staranny makijaż...
Zatrzymałem się w miejscu. Spojrzała
na mnie wyniośle. Nasze oczy się spotkały... I wtedy między nami coś przeskoczyło. Nić
podskórnego, natychmiastowego porozumienia, graniczącego z
telepatią. Jakby ładunek elektryczny.
Jakby to dokładniej opisać... Gdy
tylko ją zobaczyłem, w ułamku sekundy przez mój mózg
przegalopował tabun myśli. Mniej więcej takich:
Jesteś zjawiskowo atrakcyjna... i
doskonale o tym wiesz. Faceci w twojej obecności tracą tak z
czterdzieści punktów IQ. Zrobią wszystko, żeby wywrzeć na tobie
wrażenie. Pewnie już w szkole nigdy nie miałaś problemu, gdy nie
odrobiłaś lekcji - zawsze jakiś jeleń był gotów napisać
wszystkie ćwiczenia za ciebie. Później nie miałaś kłopotu ze
zdaniem na prawo jazdy, wystarczyło ubrać krótszą kieckę i
egzaminator wpadał w doskonały humor. Sklepikarze nie kantują cię
na wydawaniu reszty. Zawsze ktoś pomoże nosić ciężkie rzeczy,
przytrzyma drzwi, wywierci dziury w ścianie i wbije w nie kołki.
Jeśli nawala komputer, znajomy geek stanie na głowie, żeby ci go
naprawić. Jeśli zawiedzie samochód, tłum domorosłych mechaników
służy radą, pomocą i oferuje podwiezienie. To, na co inni muszą
ciężko zapracować, ty dostajesz za darmo, bo ktoś ma durną
nadzieję dobrać się do twojej bielizny. Dzięki temu, że w
genetycznej puli dostałaś dobre karty i umiesz je wykorzystać,
prześlizgujesz się po życiowych falach... podczas gdy inni muszą
się przez nie przedzierać. Myślisz, że możesz włazić obcym
facetom pod koła, a oni będą zachwyceni, że byłaś łaskawa
znaleźć się pod tą samą szerokością geograficzną, co oni.
Gardzę tobą, a zatrzymałem się tylko dlatego, że to łatwiejsze,
niż centrowanie koła po zderzeniu.
I właśnie te myśli musiały jakąś
telepatyczną metodą do niej dotrzeć, bo nagle wyniosłe spojrzenie
zniknęło, uciekła wzrokiem w dół i pospiesznie przetruchtała na
chodnik dla pieszych.
Oczywiście, możliwe że telepatia nie
miała miejsca, a zwyczajnie zdradziła mnie moja twarz - nigdy nie
byłby ze mnie dobry pokerzysta... Ale tym razem postanowiłem
dopuścić możliwość istnienia magii, telepatii i innych rzeczy
nadprzyrodzonych w kontaktach międzyludzkich.
poniedziałek, 10 sierpnia 2015
Góral - status update
Rok temu zreanimowałem swój wiekowy rower.
Oto kilka następnych kroków, które
przez ten czas dodałem do listy.
- Pojechać na rowerze do urzędu
miasta. Po drodze uznać, że w przednim kole jakby brakuje
powietrza.
- Załatwić sprawę w urzędzie, po
czym popedałować na pobliską stację benzynową, gdzie jest
darmowe powietrze do kół.
- Rozsadzić dętkę.
- Prowadzić rower przez dziesięć
kilometrów do domu.
- Kupić nową dętkę.
- Zbadawszy stan starej dętki, dojść
do wniosku, że nawet gdyby nie rozsadziło się jej kompresorem, to
i tak by jebnęła, tyle że w skutek braku taśmy ochronnej na
feldze... Okazuje się, że guma wciskała się w otwory, przez które
zamontowano w feldze szprychy.
- W przypływie adekwatnej wściekłości
naciągnąć ochronną taśmę.
- Odkryć, że gdy jest się
odpowiednio wkurwionym, to "zbyt mała" taśma nagle pasuje
jak ulał.
- Zdjąć tylne koło, zdjąć oponę,
sprawdzić, że tam dętka też dorabia się bąbli.
- Założyć taśmę na tylne koło.
- Ponieważ poziom wściekłości w
międzyczasie opadł, taśma znowu wydaje się zbyt mała i nie
bardzo da się ją nałożyć na koło.
- Pomyśleć o byłej dziewczynie.
- Założywszy bez dalszych problemów
taśmę, zamontować koło.
- Przy okazji odkryć, że teraz ośka
już pasuje do widelca, który zwyczajnie się rozszerzył.
- Kupić sobie żelowy pokrowiec na
siodełko.
- Kupić w końcu tylne światełko,
takie za cztery złote i nawet nie zadawać sobie trudu ze
zdejmowaniem go pod sklepami.
- Po kilku otarciach się o śmierć
wskutek hamulca, który jakoś nie chce zbyt mocno chwytać (o
zablokowaniu koła nawet nie ma mowy), dojść do wniosku, że
dźwignia jednak dźwigni nie równa. Klamka hamulca jednak musi być
do V-brake'ów, a nie do starego cantilevera. Poza tym pękła sprężyna i po zwolnieniu, dźwignia nie bardzo chce wracać do pozycji wyjściowej.
- Iść do lokalnego serwisu
rowerowego, polecanego przez znajomego stryja ciotki kolegi.
- Tam kupić DWIE dźwignie do V-brake
(facet nie sprzedaje pojedynczych sztuk), mimo, że potrzeba tylko
jednej. (Później przekonać się, że się przepłaciło za towar klasy niższej-średniej). Po namyśle kupić jeszcze owijkę na kierownicę - bo jakoś
ciężko wyobrazić sobie, że uda się zdjąć gumowe rączki z
rogów nie rozcinając ich w trakcie tej operacji.
- Nigdy więcej nie korzystać z usług polecanego serwisu.
- Nigdy więcej nie korzystać z usług polecanego serwisu.
- Zdjąć gumę z prawej strony
kierownicy. Prawidłowo robi się to tak: polewać gumę wrzątkiem,
złapać przez grubą rękawicę i przez pół godziny usiłować
kurwę zdjąć. Poddać się. Odkryć, że całą dłoń ma się
pokrytą bąblami. Przeciąć na obydwu zagięciach rogu gumę.
Pierwszy kawałek zdjąć bez trudu. Drugi i trzeci nie chce zejść
za cholerę. Następnego dnia, za pomocą cienkiego drucika
wprowadzić pod gumę kilka kropel płynu do zmywania naczyń. Zdjąć
pozostałe części gumy bez trudu.
- Wymienić dźwignię.
- Założyć jeden z kawałków gumy.
- Przejechać się i o mało nie wybić
sobie zębów, gdyż hamulec działa aż za dobrze.
- O mało się nie rozwalić, gdy
kawałek gumy podczas hamowania zaczyna się kręcić na rurze
kierownicy.
- Zdjąć gumę - od razu przeskakując
do etapu z płynem do naczyń.
- Nawinąć owijkę, tudzież owinąć
nawijkę...
- Na wszelki wypadek wykorzystać trzy
zip-tie'sy, żeby owijka mocno się trzymała.
Miałem w planach na ten rok wymianę
przerzutek - bo choć to Shimano, to jednak po kilkudziesięciu
kilometrach zaczęły mieć humory. Zasadniczo, mam do dyspozycji
sześć czy siedem biegów, z tym że tylne mają tendencję do
przeskakiwania z własnej inicjatywy. Ale... coś zaczęło kilka
miesięcy temu dziwnie skrzypieć, poza tym wyszła rdza na jednym ze
spawów ramy. Jeśli rower nie rozleci się do końca roku, to może
w przyszłym kupię jakieś tanie Tourneye, albo coś w tym guście
(na pewno nie kupię SRAMów.).
A łańcuch jak trzymał, tak trzyma.
Wciąż go nie wymieniłem.
Żeby nie być gołosłownym, niżej
dowód na to, że dwudziestoletni rower wciąż jeździ.
Zanim ktoś uzna, że to zdjęcie jest
niczym samojebka na tle bramy "Arbeit Macht Frei"... Po
pierwsze, pod pomnik nie wjechałem, tylko od Kamieńskiego
prowadziłem rower. Po drugie, myślę, że rower nie jest znowu aż
tak niesmacznym przedmiotem, który może się znaleźć w kadrze.
No i po trzecie: rozmawiałem z ludźmi,
którzy przeżyli wojnę. Słabo pamiętają, co było w zeszłym
roku, ale lata czterdzieste nie stanowią najmniejszego problemu.
Według nich obóz był bardziej na
północ. Raczej przy Wielickiej, a nie Kamieńskiego.
Następnym razem zrobię fotkę na
Wawelu, albo którymś z kopców.
sobota, 8 sierpnia 2015
Po krótkiej przerwie wznawiam nadawanie
Okay...
W lodówce mam Jaegermeistra, Wild
Turkey 101 proof i trzy piwa.
W kredensie stoi 0,7 Żołądkowej
Gorzkiej De Luxe i jakieś pół litra spirytusu rektyfikowanego.
Mam zapas wina domowej roboty: 9
butelek porzeczkowego od mojego dziadka i 23 butelki ryżowego, które
zrobiłem sam.
Po jednej butelce Grantsa, Jim Beama,
Jacka Danielsa i Ballantinesa.
Butelka miodu pitnego, dwójniaka.
Butelka Jacka Honey i Jim Beama Honey
(tak, lubię miód w różnych postaciach).
Resztki Bushmillsa, Litewskiej Wódki z
maliną, Lubelskiej Cytrynówki i jakiejś fińskiej wódki.
Koło łóżka trzymam Żołądkową
Gorzką Czarną Wiśnię (najlepszy odstraszacz złych snów).
Tylko płyn do płukania ust mam
bezalkoholowy i jest to błąd, który naprawię przy najbliższej
okazji.
Krótko mówiąc, myślę że jakoś
przetrwam przynajmniej pierwsze tygodnie prezydentury Andrzeja Dudy.
Tak szczerze mówiąc, mam nadzieję,
że absolutnie mylę się co do naszego nowego prezydenta. Że moje
uprzedzenia wynikają z głupoty, niedoinformowania i zwykłej
zawiści.
Ale jeśli jednak nie, to na pewno nie
omieszkam głośno krzyczeć "Fuckin' called it!"
PS.
Nowa fotka w bieganiu.
Cheers.
piątek, 10 lipca 2015
Seven down
Nowa fotka w "Bieganiu".
Ze względu na to, że Wodociągi Krakowskie, Gazownia i Zarząd Dróg postanowiły doprowadzić mnie do obłędu, zrujnować połowę domów przy mojej ulicy i jeszcze w telewizji twierdzą, jak bardzo są z tego dumni - nie jestem w stanie pisać cotygodniowych bełkotów. Może za tydzień albo dwa wrócę do normy.
See ya.
Ze względu na to, że Wodociągi Krakowskie, Gazownia i Zarząd Dróg postanowiły doprowadzić mnie do obłędu, zrujnować połowę domów przy mojej ulicy i jeszcze w telewizji twierdzą, jak bardzo są z tego dumni - nie jestem w stanie pisać cotygodniowych bełkotów. Może za tydzień albo dwa wrócę do normy.
See ya.
poniedziałek, 29 czerwca 2015
10 km/h więcej ratuje zdrowie psychiczne
Były kiedyś złote czasy dla
kierowców.
Ograniczenie do 60kmh w obszarze
zabudowanym.
Jazda w pasach tylko poza obszarem
zabudowanym.
Światła mijania należało włączać
tylko w warunkach ograniczonej widzialności.
Fotoradary zdarzały się rzadko,
zwykle stawiano 150 metrów przed nimi znak ostrzegawczy o punkcie
pomiaru prędkości.
Dowód rejestracyjny miał dość
miejsca na pieczątki przeglądów technicznych, żeby nie trzeba
było go wymieniać co sześć lat za opłatą pięćdziesięciu
kilku złotych.
Normalnie, Dziki Zachód. Jakim cudem
cała ludzkość nie wyginęła w wypadkach? Nie wiem.
A teraz?
Teraz jest zajebiście bezpiecznie.
50kmh w mieście, a w niektórych tylko
30.
Pasy cały czas, z przodu, z tyłu,
naokoło fotelika dziecięcego...
Światła mijania non-stop, słońce,
deszcz, noc, dzień...
Fotoradar co dwa kroki.
Garby i wysepki spowalniające.
Za przekroczenie prędkości traci się
prawko.
Zabawne, że kilka dni temu bliska mi
osoba wzięła udział w wypadku, spowodowanym przez
sześćdziesięcioletniego buca ("Całe życie nigdy nie
dostałem mandatu!"), który wyjechał z podporządkowanej,
walnął w jadący główną samochód, a gdy już doszło do
jebnięcia - pomylił gaz z hamulcem, i wypchnął uderzone auto pod
koła pojazdów jadących z naprzeciwka.
Wszyscy uczestnicy wypadku byli
trzeźwi, jechali w granicach ograniczenia prędkości i mieli
zapalone światła mijania.
Rezultat?
Kilka siniaków, naciągnięte stawy, niewykluczone wstrząśnienie mózgu, dwa auta do kasacji. A policja, niestety, nie mogła wpisać do
statystyk, że przyczyną była "nadmierna prędkość",
"brawurowa jazda"*, czy ordynarna "nietrzeźwość".
Zabawne, ale gdyby auto na głównej
jechało sześćdziesiąt, a nie pięćdziesiąt, kretyn z boku nie
miałby okazji w nie uderzyć.
---------------
* To określenie wkurwia mnie nad
miarę. Brawura to (za słownikiem) "odwaga i dynamika, męstwo
i werwa". Znaczenie negatywne usiłuje się temu wyrazowi nadać
na siłę. Czemu nie nazywamy rzeczy po imieniu? To nie "brawura"
sprawia, że ktoś wyprzedza na trzeciego pod górę i powoduje
karambol - a zwykła głupota.
poniedziałek, 22 czerwca 2015
A mogłem sprawdzić na Wikipedii
To zdumiewające, ale nie jestem
wszechwiedzący. Więc od czasu do czasu muszę się posiłkować
literaturą fachową. Tym razem chciałem coś* sprawdzić w słowniku
wyrazów obcych i padło na panów Markowskiego i Pawelca. Ale urok
słowników jest taki, że po sprawdzeniu tego, co należało, korci,
żeby zajrzeć pod inne hasła...
Sprawdziłem definicję Heavy Metalu.
Nie byłem pod wrażeniem - według słownika wszystko, co rytmiczne,
agresywne i głośne, to Heavy Metal.
Ponadto trochę zaniepokoiły mnie
zdania, dodawane do każdej definicji jako praktyczny przykład.
Przy takim Halloween zdanie brzmiało
mniej więcej tak: "[...] jak dotąd próby przeszczepienia H.
na polski grunt - na szczęście - się nie powiodły."
To "na szczęście" - czyżby
autorzy słownika postanowili wcisnąć do niego swoje poglądy? Nie
szukam publicystyki, szukam możliwie ścisłych definicji...
Oczywiście, możliwe, że jestem
przewrażliwiony. Może panowie autentycznie cytowali jakieś
źródło...
Mniejsza z tym.
Następnym hasłem, jakie musiałem
obowiązkowo sprawdzić, był Onanizm. Tę perełkę postarałem się
przepisać w dosłownie.
"ONANIZM
-
jedna
z
form
zachowań
seksualnych,
polegająca
na
pobudzaniu
własnych
narządów
płciowych,
aby
osiągnąć
podniecenie
seksualne
i
orgazm:
Ponad
80%
ankietowanych
mężczyzn
przyznało
się
do
uprawiania
onanizmu
w
młodości.
Czy
w
związku
z
tym
tych,
którzy
go
nie
uprawiali,
należy
uznać
za
nienormalnych?"
Zacznijmy
od
nasuwającego
się
pytania
-
jeśli
obudziłem
się
z
masztem
flagowym
pod
kołdrą,
albo
obejrzałem
podniecającą
scenę
w
filmie,
czyli
nie
zabiegałem
własnoręcznie
o
podniecenie
seksualne,
ono
pojawiło
się
bez
mojego
zamiaru...
Więc:
czy
jeśli
chodziło
mi
tylko
o
orgazm,
czyli
spełniam
zaledwie
50%
definicji,
czy
w
takim
razie
wciąż
mówimy
o
onanizmie?
Czy
wymyślamy
nowe
słowo..?
Następna
kwestia
jest
równie
oczywista.
Odpowiedź
na
pytanie brzmi:
W
żadnym
wypadku
nie
należy
uznawać
20%
ankietowanych
mężczyzn
za
nienormalnych.
Należy
uznać
ich
za
bezczelnych
kłamców.
---------------
* Chciałem się upewnić, czy "fallus"
to penis w ogóle, czy konkretnie w stanie erekcji. Według panów
M&P: członek w stanie wzwodu. Dziękuję za uwagę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)